Umrzeć – tego się nie robi pani. "Psi Los", pierwszy polski cmentarz dla zwierząt, ma już 30 lat

Helena Łygas
Cmentarz w podwarszawskim Koniku Nowym widział już niejedno. Leżą tu zwierzęta ambasadorów i gwiazd, rodzina tchórzofretek, ale też Sara bez ogonka, bokser Pucek, Gucio jamniczy aniołek, jedna rybka akwariowa, a nawet koń. Niektóre zwierzęta w ostatnią podróż przyjechały karawanem, inne zostały przywiezione autobusem zamknięte szczelnie w torbach właścicieli. Nad zmarłymi czuwają obracające się na wietrze tęczowe wiatraczki.
Cezary, król Wilanowa, z córką fot. Maciej Stanik


Kota Cezarego, niegdysiejszego "Króla Wilanowa" żegna – przynajmniej na marmurowej płycie – jego córka imieniem Joko. "Do zobaczenia" – czytam na nagrobku. Zerkają z niego czarny Cezary z białym krawatem i przypominająca go, choć jeszcze żyjąca, Joko. Czy jeszcze kiedyś się spotkają? Właściciele zwierząt gorąco w to wierzą.


Spotkamy się na Tęczowym Moście


"Oczy zaczynają błyszczeć, uszy łowią dźwięki, ciało drży naprężone. I nagle mknie po zielonej trawie, łapy niosą coraz szybciej... Zobaczył ciebie. Na twarzy poczujesz ciepły język, rękę położysz na ukochanym łbie i znów spojrzysz w wierne oczy psa, który odszedł z twojego życia, ale nie zniknął z serca. A potem razem przekroczycie Tęczowy Most…".

Tak zwana "Legenda o Tęczowym Moście" doczekała się niezliczonej liczby wersji. Opowiada o tym, co dzieje się ze zwierzętami po śmierci i daje nadzieję, że właściciele Rexów, Puszków i Brutusów spotkają się ze swoimi pupilami po śmierci.

Pochodzenie opowieści jest niejasne. Prawdopodobnie była wierszem wydanym na początku lat 80. (do autorstwa poczuwa się kilka osób), który zyskał popularność w czasach raczkującego internetu. Cierpiącym po stracie zwierzęcia nie przeszkadza jej apokryficzny charakter. Najważniejsze, że daje nadzieję. Zupełnie tak, jak stawianie zniczy na grobie psa.
Na podwarszawskim cmentarzu "Psi Los" chowa się około tysiąca zwierząt roczniefot. Maciej Stanik

Psy, rybka i rodzina tchórzofretek


Gdy na początku lat 90. Witold Wojda założył pierwszy polski cmentarz dla zwierząt, co i rusz udzielał wywiadów i pojawiał się w telewizji. Mimo to, chętnych na pochówek było niewielu. Ludzie pukali się w głowę. Większość z nich nie traktowała jeszcze psów i kotów jak pełnoprawnych członków rodziny. Stopniowo stosunek do zwierząt zaczął się w Polsce zmieniać, więc przybywało i mogił.

Dziś na dwóch cmentarzach w okolicach Halinowa spoczywa ponad 30 tysięcy zwierząt. Głównie psów i kotów, ale zdarzają się też króliki, świnki morskie, węże, chomiki. Jest jedna rybka akwariowa, miniaturowa małpka, a także skremowany koń.

Swój grobowiec mają tu nawet tchórzofretki, ale podobizny łasicowatych już dawno przestały się mieścić na spłachetku ziemi. Córka zasłania matkę, brat – stryja.

Elwis w czerwonej krawatce patrzy na przechodzących z prześwietlonego zdjęcia. Marmurowa płyta zdradza, że pekińczyk (urodzony 15 stycznia) był spod znaku Koziorożca. Wokół nagrobka Elwisa postawiono plastikowy płotek do grządek. W środku wije się zimozielony bluszcz.

Czarny dog niemiecki za życia ważył z 80 kilo, jak nie więcej. W obroży ze srebrnego łańcucha wygląda groźnie. Wizerunku nie ociepla nawet kępka mchu, który wyrósł nad fotografią. Ale dla właścicieli był "Kochanym Leosiem". Tę miłość podkreśla i kształt płyty –
serce czarne jak sierść Leona.
Przy cmentarzu w Koniku Nowym nie działa spalarnia, większość zwierząt chowana jest w ziemi owinięta w płótno, przy dużych upałach stosuje się też wapnofot. Maciej Stanik
Bokser Horus miał przydomek Biała Strzała. Mimo że odszedł już pięć lat temu, widać, że Gosia i Gucio, którzy kazali wygrawerować na płycie dedykację dla "najdzielniejszego boksia", wciąż go odwiedzają. W Boże Narodzenie wbili w mogiłę drewnianą choinkę na patyczku, zostawili bombki i laleczkę z włosami z wełny.

Nie brakuje grobowców rodzinnych. Niektórzy ich rezydenci, choć w domu państwa jedli z tych samych miseczek, nie mieli szansy się poznać. Olimp i Astor, na których płycie wygrawerowano złotą piłkę do koszykówki, minęli się na ziemskim padole o rok. Poznały się za to dobermany Mercedes i Prada, a także "ukochane kocie córeczki": Saba, Kundzia i Mucha. Z kolei gekon Kortez leży ze swoim bratem z innej matki, owczarkiem niemieckim Timurem.
Nagrobek Suprona, psa Marii Czubaszekfot. Maciej Stanik
W Koniku spoczywa też kundelek Marii Czubaszek, którego pisarka pochowała cztery lata przed własną śmiercią. "Kochany Suproniku, byłeś najzabawniejszym pieskiem na świecie i zawsze potrafiłeś nas rozbawić"– wyryła z mężem na nagrobku. Podpisali się jako "ciocia i wujek".

Tygrys, pies z parkingu


Każdy grób odzwierciedla nie tyle naturę zmarłego, co właściciela. Od okazałych mauzoleów, przez pomniki jamników, aż po zwykłe polne kamienie. Pod jednym z nich spoczywa Tygrys – "pies z parkingu, który zginął śmiercią tragiczną".

Nie mniej zróżnicowane są też ozdoby, które wierni właściciele zostawiają na grobach. Poza zniczami i sztucznymi kwiatami można tu znaleźć piłki, miski, zabawki nadgryzione zębami dawnych właścicieli. Jeden z kotów ma nawet na mogile butelkę mleka. Z brzuchów pluszaków po kilku zimach i wiosnach zaczynają kiełkować rośliny. Wiosną pojawiają się wielkanoce pisanki, zaś zimą – choinki.
Niektóre pluszaki widziały już niejedną zimę na cmentarzu w Koniku Nowymfot. Maciej Stanik
Choć próżno szukać tu krzyżyków i maryjek, popularne są figurki świętego Franciszka, patrona zwierząt. Najwięcej jest jednak kolorowych wiatraczków, jakie można znaleźć na odpustowych straganach. W weekendy za bramą cmentarza sprzedaje ja od kilkunastu lat pan Kazio.

Jednak wiatraczki nie trafiły do Konika Nowego za sprawą pana Kazia. Przyniósł je dla swojego psa mężczyzna, który jakiś czas mieszkał w Stanach. Inni odwiedzający podchwycili pomysł i cmentarz zaczął zapełniać się wiatraczkami.

Setki kolorowych punkcików obracających się w sobie tylko znanym tempie na pustej polanie robi zresztą niesamowite, żeby nie powiedzieć mistyczne wrażenie. Motyw pojawia się i w filmie "Kochaj albo rzuć", trzeciej części przygód Kargula i Pawlaka z 1977 roku. Bohaterowie jadą do Stanów i dziwią się wiatraczkom przy nagrobkach. Dopiero po chwili dochodzi do nich, że są na cmentarzu dla zwierząt.
Wiatraczki to najpopularniejsza ozdoba nagrobków na cmentarzach dla zwierzątfot. Maciej Stanik

Drops zbezczeszczony


Historia grzebowiska w Koniku Nowym zaczęła się, podobnie jak inwazja wiatraczków, przypadkiem. 80-letni dziś Witold Wojda, pracował wówczas na Politechnice Warszawskiej. W jednej z gazet przeczytał o emerytce, która ze względu na stan zdrowia rzadko kiedy opuszczała mieszkanie. Gdy zmarł jej pies – od lat jedyny towarzysz – zagadnęła pracowników MPO, czy za dodatkową opłatą nie zgodziliby się zakopać go za miastem. Ostro negocjowali stawkę, ale emerytka i tak się zgodziła.

Przez okno na ósmym piętrze patrzyła na ostatnią drogę Dropsa. Pies nie trafił jednak do szoferki, jak się umawiali. Mężczyźni wrzucili go z pozostałymi odpadami na naczepę śmieciarki. Nie było telefonów komórkowych, a na policję nie było, po co dzwonić. Kobieta mogła tylko płakać nad swoją naiwnością i zniedołężnieniem. Po kilku tygodniach zdecydowała się napisać do prasy.

Traf chciał, że jej list przeczytał Witold, prywatnie ogromny miłośnik psów. Był przełom lat 80. i 90., a w Polsce o cmentarzach dla zwierząt nikt – włącznie z samym Wojdą – nie słyszał. Mimo to wymyślił, że założy miejsce, gdzie można by godnie pożegnać się z pupilami.
Na cmentarzu w Koniku Nowym są imiona, które powtarzają się szczególnie często: Pusia, Pepsi, Fanta, a także... Maciek (choć dla kota)fot. Maciej Stanik
Pod jego rodzinnym Halinowem, pół godziny samochodem od centrum Warszawy, leżała odłogiem ziemia po babci. Ładny kawałek gruntu – trochę łąki i skraj sosnowego lasu. Po pracy Wojda zaczął chodzić po urzędach. Szybko okazało się, że sprawa jest bezprecedensowa. Nikt nigdy nie prowadził w Polsce czegoś takiego. Po dwóch latach uzyskał wreszcie pozwolenie na otworzenie grzebowiska – bo tak w ustawodawstwie określa się cmentarze, na których nie chowa się ludzi.

Początkowo chętnych było niewielu, ledwie kilkadziesiąt pochówków rocznie. Częściej dzwonili redaktorzy opisujący kolejne wcielenia potransformacyjnej przedsiębiorczości niż pogrążeni w żałobie właścicieli psów. Wojda prowadził więc cmentarz niejako hobbystycznie.

"Psi los" miał przypominać amerykańskie cmentarze wojskowe. Schludnie utrzymany trawnik między pniami sosen i krzewami, równe rządki kamieni z wyrytymi imionami psów, a czasem też latami ich życia. Na początku rzeczywiście tak to wyglądało.
Choć na "Psim Losie" dominują nagrobki przypominające ludzkie, nie brakuje też bardziej fantazyjnych upamiętnień pupilifot. Maciej Stanik
W połowie lat 90. u Wojdy pojawił się mężczyzna, który uparł się, że nie pogrzebie psa owiniętego w białe płótno. Przywiózł zwierzę w ciężkim, ozdobnym kufrze i za nic nie chciał go wyjąć. Wojda machnął ręką, doszedł do wniosku, że nie ma co dodatkowo stresować zrozpaczonego faceta.

Tyle że potem w miejscu pochówku pojawił się pomnik z marmuru przypominający nagrobek człowieka. Gdy właściciel cmentarza oznajmił mężczyźnie, że to wbrew zasadom, tamtem rozkleił się i powiedział, że obiecał pochować owczarka z honorami, bo zawdzięcza mu życie.

Kilka lat wcześniej napadli go uzbrojeni mężczyźni, a pies stanął w jego obronie i jakimś cudem udało mu się ich wystraszyć. A że Wojda zawsze miał miękkie serce, jeśli chodzi o ludzi kochających zwierzęta, zgodził się, żeby tak już zostało.

Szkopuł w tym, że nie był już w stanie wyjaśnić ludziom, że nie mogą budować pomników, w końcu jeden już stał. Na cmentarzu zaczęły pojawiać się fantazyjne figury kotków, nagrobki obłożone kafelkami i inne cuda.

Witoldowi Wojdzie w zasadzie przestało to nawet przeszkadzać. Koniec końców "Psi Los" był dla właścicieli zwierząt, a nie dla niego, chociaż i on pogrzebał tu dwie swoje suczki. Podobnie jego syn Daniel z żoną.
Krajobraz z Dianą w tlefot. Maciej Stanik

Lejek z futrzanej torebki


Dzięki miękkiemu sercu Wojdy został tu pochowany i Lejek, dla którego trudno byłoby znaleźć inne miejsce. Lejek był pinczerem miniaturowym. Pewnego wieczoru siedział ze swoją panią na kanapie, jak zwykle oglądali telewizję.

Nagle za oknem coś wystrzeliło, a Lejek podskoczył jak oparzony, upadł na ziemię i zaczął skomleć, ale się nie poruszał. Angelika zawinęła go w koc i pobiegła na dyżur weterynaryjny. Lekarz popatrzył i powiedział tylko: "no a po co mi go pani przynosi, przecież on już nie żyje".

– Pani sobie nie wyobraża, co się wtedy ze mną działo. Lejek miał niecałe dwa latka, był zdrowy, w dodatku to stało się na moich oczach. Nie chciałam go za nic zostawić w klinice, więc wróciłam z nim do domu tak, jak go przyniosłam. Przepłakałam całą noc, wzięłam wolne z pracy. Nie poprawiało mi się, dostałam silne leki uspokajające, ciągle spałam.
fot. Maciej Stanik


Angelika mieszkała w bloku i nie miała pojęcia, co ma zrobić z Lejkiem. Oddanie go do utylizacji nie mieściło się jej w głowie. Przyjaciółka zaproponowała, że jej mąż zakopie Lejka w jakimś ładnym miejscu nad Wisłą. Angelika włożyła go do torby na suwak ze sztucznego futra, żeby było mu mięciutko. Lejek spoczął pod dużą olchą, mąż przyjaciółki wyjaśnił, jak znaleźć drzewo. Był listopad.

– Wczesną wiosną postanowiłam odwiedzić Lejka. Znalazłam olchę, patrzę, a tam futrzana torebka, a w niej martwy Lejek. Bałam się otwierać, ale przecież nie mogłam go tak zostawić. Mąż przyjaciółki nie chciał się przyznać, ale w listopadzie było zimno, plucha, zakładam, że odechciało mi się kopać.

Zabrała torebkę do domu i wyżaliła się znajomej, która czytała ostatnio o zatrzymaniu przestępcy. Złapano go, gdy pojechał odwiedzić grób psa pod Warszawą. Angelika znalazła cmentarz online i zadzwoniła jeszcze tego samego dnia.

Głupio było jej tłumaczyć, że ma czteromiesięczne szczątki psa w futrzanej torebce, ale właściciele wykazali się ogromnym zrozumieniem. Nazajutrz odbył się pogrzeb Lejka.
Choć otoczenie nie zachęca, a dojazd transportem publicznym jest problematyczny, cmentarz w Koniku Nowym ma swój urokfot. Maciej Stanik
Angelika zdecydowała się na złoty grawer "Lejuś mój ukochany" i zdjęcie w kształcie serduszka. Trzy lata później do Lejka dołącza jej kolejny pies. "Księżniczka Ritka" – informuje przechodniów napis. Angelika chodzi na wspólny grób Rity i Lejka ze swoimi dwoma chihuahuami.

Przyjeżdżają przed Bożym Narodzeniem, Wielkanocą, na Wszystkich Świętych, ale i tydzień wcześniej, gdy właściciele "Psiego Losu" organizują w Koniku Nowym dzień pamięci o zmarłych zwierzętach. To i tak rzadko. Zdarzają się ludzie, którzy odwiedzają swoje zwierzęta codziennie. Przynajmniej przez jakiś czas.
Ile trwa pamięć o zwierzęciu? To zależy od człowieka. Niektórzy pojawiają się tylko na pogrzebie, inni odwiedzają grób i po kilkanaście latfot. Maciej Stanik
Chihuahuę Leonka, który zmarł pół roku temu, Angelika jednak nie pochowała, mimo że zmieściłby się obok Lejka i Rity. Zdecydowała się na kremację.

– Chciałam mieć go w domu. Szkatułka z jego prochami stoi w takiej latarence u mnie w salonie. Obok mam jego zdjęcie z serduszkami i elektryczną świeczkę. Po śmierci chciałabym, żeby jego prochy spoczęły z moimi. Boję się, że ktoś go po prostu wyrzuci, a dla mnie to był członek rodziny – opowiada.

Angelika zna historię o Tęczowym Moście. Ilekroć ją czyta, bardzo się wzrusza. Nie wie, czy to możliwe, że spotka jeszcze kiedyś Lejka, Ritę i Leonka, ale stara się wierzyć, że tak właśnie będzie.

Karawany i obcokrajowcy


Grzebowisko w Koniku Nowym jest dość popularne wśród obcokrajowców, dla których chowanie zwierząt na cmentarzu nie jest niczym niezwykłym. Odwiedzający często zatrzymują się przed nagrobkiem kotki Japończyków, którzy od lat prowadzą w Warszawie knajpę sushi. Zainteresowanie budzą znaki kanji wyryte na płycie.
Nagrobek Mimi, kotki Japończyków mieszkających w Warszawiefot. Maciej Stanik
Pod Halinowem spoczęły też psy rosyjskich dyplomatów, a nawet papuga z ambasady Stanów Zjednoczonych. W podzięce za pomoc rodzina Wojdów została zaproszona nawet do ambasady na dorocznego grilla. "Psi Los" odwiedzają też Michał Boni czy Ewa Bem, którzy pochowali tu swoich pupili.

Zdarzają się pogrzeby, w których uczestniczy i kilkadziesiąt osób. Daniel Wojda, syn Witolda, który w momencie otwarcia cmentarza miał niespełna 12 lat, a ostatnio przejął większość obowiązków od taty, widział już niejedno.

Kilka lat temu organizował pochówek dla psa właścicieli zakładu pogrzebowego. Zwierzę przyjechało w wypolerowanym karawanie, wyprawione w ostatnią drogę w dziecięcej trumnie z ozdobną koronką. Towarzyszył mu tłum żałobników. Daniel dba o ekologiczny charakter grzebowiska, dlatego zawsze prosi o owijanie zwierząt w tkaniny naturalne, ale podobnie jak ojciec, stara się uszanować żałobę i nie wszczynać konfliktów, a już zwłaszcza nie nad grobem.
Niektórzy właściciele obudowują nagrobki swoich pupili, tworząc prowizoryczne budyfot. Maciej Stanik
Wbrew pozorom 30-letnia historia grzebowiska "Psi Los" nie jest żadnym ewenementem. Pomijając mumifikację zwierząt w Starożytnym Egipcie, gdzie niektóre gatunki uznawano za wcielenia bogów, pierwszy nieomal ludzki pochówek psa odnotowano już siedem tysięcy lat temu na terenach dzisiejszej Syberii. Jako że podobnych grobów nie znaleziono więcej, zakłada się, że był to nie tyle rytuał religijny, co wyraz silnego przywiązania właściciela do czworonoga.

W 1983 roku Stephen King wydał powieść "Smentarz dla zwierzaków", która doczekała się już trzech ekranizacji, ale chowanie pupili ma w Stanach znacznie starszą tradycję niż bestsellerowy thriller.

Za pierwsze amerykańskie grzebowisko uznaje się działający od 1896 roku cmentarz Hartsdale godzinę drogi od Nowego Jorku. Wpisany na listę zabytków obiekt początkowo był przydomowym ogródkiem lokalnego weterynarze. Spoczywają tam psy takich gwiazd jak Mariah Carey i Diana Ross, a także udomowiony lew.
Tu leży Chrupciofot. Maciej Stanik
Doborowym towarzystwem może pochwalić się też ze wszech miar elegancki Cmentarz Psów (Cimetière des Chiens) działający od 1899 roku na wysepce na Sekwanie nieopodal Paryża. Spoczywa tu pies, który miał walczyć z armią Napoleona w Hiszpanii, ale też gwiazda kina – owczarek niemiecki Rin Tin Tin – który zrobił w latach 20. karierę w Los Angeles.

Symbolem francuskiego cmentarza stał się jednak pomnik Barry’ego – bernardyna, który szukał zaginionych pod śniegiem i miał uratować życie przeszło 40. osobom. To on był pierwowzorem powszechnie kojarzonych choćby i z alpejskich pocztówek wizerunków bernardynów z beczułkami przyczepionymi do obroży.
Rambo spoczywa na cmentarzu "Psi Los" już od ponad 20 latfot. Maciej Stanik
Czy i cmentarz w Koniku Nowym czeka świetlana przyszłość i wpisanie na listę zabytków? Raczej trudno się tego spodziewać. Najstarsze polskie grzebowisko otaczają dziś ponure składy budowlane, a oprócz leśnej ścieżki prowadzi do niego piaszczysta droga, która w trakcie roztopów i deszczy zamieniająca się w błotnistą kałużę.

Co jakiś czas zdarzają się drobne kradzieże, a przed kilku laty grupa nastolatków wracających z wiejskiej dyskoteki zdewastowała cmentarz. Dochodzi jeszcze kwestia miejsca. Na pierwotnym, leśnym cmentarzu można pochować zwierzęta już tylko do istniejącej "rodzinnej" mogiły.

Daniel Wojda przewiduje, że przy obecnym popycie miejsc na nowym grzebowisku wystarczy najwyżej na 20 lat. Kupienie większej działki raczej nie wchodzi już w grę. W ostatnich latach okolice Halinowa stały się podwarszawską sypialnią, ziemia drożeje tu właściwie z roku na rok. W pewnym momencie skończy się i żywot najstarszego polskiego cmentarza dla zwierząt.

Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Czytaj także: Darcie kota o kota. Jak rozstający się millenialsi walczą o opiekę nad zwierzętami