Heroina w wersji glamour. Ekranizacja "My, dzieci z dworca Zoo" HBO zawodzi na całej linii

Helena Łygas
To efekciarski gniot, choć momentami gniot całkiem ładny. Twórcy serialu "My, dzieci z dworca Zoo" glamouryzują narkotyki w rytm hitów sprzed kilku lat i pozbawiają widza niezapoznanego z historią Christiane F. szerszego kontekstu. Jakkolwiek dla dorosłego odbiorcy będzie to po prostu kolejny słaby serial, produkcja ma spore szanse przypaść do gustu nastoletnim widzom, pod których została zrobiona. I chyba to jest tu najgorsze.
Serial "My, dzieci z dworca Zoo" na podstawie bestsellerowej książki Christiane Felscherinow jest już dostępny na platformie HBO GO fot. materiały prasowe


Klamra, która nie trzyma


W idyllicznej scenerii letniego popołudnia Christiane dosiada konia. "Spokojnie, damy radę" – szepcze mu do ucha, po czym puszcza się galopem. Mimo że to lata 70., na łące przygrywa jej sama Florence Welch, która za pośrednictwem hitu "Dog Days Are Over" zapewnia, że wszystko co złe już za Christiane. Bezbłędny skok przez przeszkodę obserwuje zza płotu dwójka dziennikarzy, którzy przyjechali porozmawiać z dziewczyną.


Ta optymistyczna scena wieńczy ośmioodcinkowy serial HBO "My, dzieci z dworca ZOO", zrealizowany na podstawie bestsellera o tym samym tytule.

Co będzie działo się z Christiane lata po udanym skoku na łące, widz wie już z początku serialu. W scenie otwarcia, rozgrywającej się 10 lat przed właściwą akcją, dziewczyna leci pierwszą klasą z Davidem Bowiem, którego podczas turbulencji zapewnia, że samolot nie spadnie, bo "jest nieśmiertelna". Tym razem Christiane towarzyszy piosenka "Rebel Rebel" w wykonaniu współpasażera.

W tej pokrętnej klamrze kompozycyjnej zawiera się właściwie wszystko, co w najnowszej ekranizacji opowieści o życiu Christane F. poszło nie tak.

Począwszy od strony wizualnej, która pasowałby raczej do "Różowych lat 70. RFN", a nie do historii o dzieciach uzależnionych od heroiny, przez tanie metafory (udany skok przez przeszkodę jako pokonanie nałogu), aż po reklamowe wykorzystanie muzyki, w ramach którego konkretna piosenka ma nas w kilka sekund wprowadzić w odpowiedni nastrój handikapując inne braki.
Jest i ostatni, nie największy, ale z całą pewnością najważniejszy problem. Serial "My, dzieci z dworca Zoo" glamouryzuje ćpanie tak długo i uporczywie (właściwie przez ponad połowę wszystkich odcinków), że gdy bohaterowie zaczynają się staczać, właściwie nie ma już czego demonizować.

Nie pomagają tu też takie wstawki jak na przykład scena w której trzy główne bohaterki –Stella, Babsi i Christiane – prostytuujące się, żeby zdobyć narkotyki, czekają na klientów. Dziewczyny w modnych stylizacjach chichoczą, robią minki, a w tle leci kolejny wakacyjny hit sprzed kilku lat – "L.E.S. Artistes" Santigold. I cóż z tego, że słowa są gorzkie, skoro większość nieanglojęzycznych widzów zwróci uwagę w pierwszej kolejności na optymistyczny beat.
Wspomniana wyżej scena z serialu "My, dzieci z dworca Zoo" HBOfot. materiały prasowe


Jak Christiane książki nie napisała


Książka "My, dzieci z dworca Zoo" ukazała się w Niemczech w 1978 roku nakładem tygodnika "Stern". Dwaj pracujący dla tytułu dziennikarze, których postaci pojawiają się we wspomnianym ostatnim odcinku serialu – Kai Hermann i Horst Rieck – pisali reportaże o nastoletnich narkomanach z Bahnhof Zoologischer Garten, czyli tytułowego dworca Zoo.

Na rozprawie pedofila, który płacił za usługi seksualne działkami heroiny, poznają wezwaną na świadka Christiane Felscherinow. 14-latka zgadza się z nimi porozmawiać. Dwie godziny zamieniają się w dwa tygodnie, a dwa tygodnie w dwa miesiące, podczas których Christiane opowiada Hermannowi i Rieckowi o swoim życiu. Na tej podstawie dziennikarze piszą "My, dzieci z dworca ZOO", a pod pierwszoosobową narracją podpisuje się Christiane, a właściwie Christiane F.

Książka, w której największym aktem miłości jest prostytuowanie się, żeby osoba, którą się kocha, nie musiała zbierać w ten sposób na działkę heroiny, z dnia na dzień staje się bestsellerem. Christiane opowiada o sobie i innych dzieciach z dworca. Między innymi o Babsi (Babette D.), pochodzącej z bogatego domu pasierbicy znanego pianisty, która była najmłodszą ofiarą heroiny w Berlinie Zachodnim.

Przedawkowała mając zaledwie 14 lat, o czym szeroko rozpisywała się niemiecka prasa. Twórcy serialu HBO uznali widocznie, że to za mało dramatyczna śmierć, dlatego bohaterka wzorowana na dziewczynce (także wizualnie) umiera zakatowana przez jednego z klientów.
Kadry z serialu "My, dzieci z dworca Zoo" HBOfot. materiały prasowe

Zbiór ksiąg zakazanych


Pamiętam książkę "My, dzieci z dworca Zoo" jeszcze z podstawówki. Opowiedziała mi o niej starsza koleżanka, ale szkolna bibliotekarka nie chciała mi jej wydać, bo byłam jej zdaniem za młoda.

Mimo to, była to najczęściej wypożyczana w szkole pozycja, podobnie jak "Lolita" Nabokova w liceum, z czego bibliotekarki już tylko się podśmiewały. Jak się można domyślić, zakaz tylko wzmógł moją ciekawość, więc książkę kupiłam w końcu z kieszonkowego.

Dla 13-latki, która kojarzyła hasło "narkotyki" z jakąś mętną pogadanką wychowawczyni dowodzącej, że "zaczyna się od papierosów, a kończy się ze strzykawką" to była wstrząsająca lektura.

Nie osładzało jej nawet dające nadzieję zakończenie, w którym Christine wyprowadza się z Berlina, żeby zerwać z uzależnieniem i wszystko wskazuje na to, że jej się uda. Przekaz był jasny – heroina to upodlenie, brud, sprzeniewierzenie wszystkiego czym się jest i co się ma.

Myślę natomiast, że 13-letniej mnie po obejrzeniu "My, dzieci z dworca Zoo" w wydaniu HBO zostałyby w głowie głównie szalone przygody paczki przyjaciół, heroin chic głównej bohaterki i teledyskowe imprezy. Może i momentami jest gorzej, może i ktoś umiera, ale przecież życie toczy się dalej, a z przeszłością zawsze można zerwać, jeśli tylko się zechce. Tak, jak serialowa Christiane.

Tyle że z prawdziwą Christiane tak dobrze już nie było. Mimo kilku detoksów i odwyków nigdy nie przestała zażywać narkotyków. W 2013 roku ukazała się jej książka "Życie mimo wszystko", w której pisała, że jest alkoholiczką, chociaż zastąpiła heroinę metadonem.

To substytut używanym w leczeniu, który chroni uzależnionych fizycznie od opioidów przed objawami głodu, a odpowiednio dawkowany nie zapewnia narkotykowych doznań. Dzięki metadonowi osoba uzależniona może funkcjonować względnie normalnie, nie jest zmuszona szukać kolejnych, coraz większych dawek narkotyku. To nie tyle zerwanie z nałogiem, co redukcja szkód, wprowadzona ze względu na małą skuteczność odwyków w przypadku osób tak jak bohaterowie książki "My, dzieci z dworca Zoo" uzależnionych od opioidów.

Opioidy, do których należy heroina, są najciężej uzależniającymi ze wszystkich znanych ludziom substancji psychoaktywnych, i to zarówno psychicznie jak i fizycznie. Analogicznie to nałóg z którego najtrudniej wyjść. Na taką wzmiankę w stworzonym pod nastoletnie gusta serialu również nie było miejsca.

Brakujące plansze


Hit Netfixa "13 powodów", któremu niejednokrotnie zarzucano gloryfikację samobójstwa, każdorazowo kończy się ujęciem, w którym aktorzy namawiają do skontaktowania się ze specjalistą, jeśli widz lub osoba z jego otoczenia ma problemy.

W serialu HBO nie znajdziemy nawet tego. Ani słowa o specyfice uzależnienia od heroiny, losach prawdziwej Christiane F. ani nawet tyle łopatologicznego, co nieskutecznego hasełka "narkotyki są złe".

Twórcy magicznie ślepi na dalsze losy pierwowzoru swojej bohaterki, byli za to niezwykle drobiazgowi, jeśli chodzi o oddanie jej wyglądu. Nie tylko obsadzili łudząco podobną Janę McKinnon, ale też skopiowali jeden do jednego ówczesne fryzury Christiane, a nawet kurtkę ze sztucznego futra, w której fotografowali ją dziennikarze "Sterna".

Pod koncepcję "fajnego serialu dla młodych" zmieniają się za to inne detale z bestsellera Christiane F. Wnętrze berlińskiej dyskoteki Sound, które początkowo przerażało 14-latkę zaniedbaniem i brudem, w serialu HBO wygląda jak drogi klub, gdzie mogliby bawić się raczej celebryci niż nastoletni narkomani prostytuujący się na dworcu.
Serialowe wnętrze klubu Sound z "My, dzieci z dworca Zoo" HBOfot. materiały prasowe
To jednak nie koniec przeróbek. Tym, co w fali uzależnienia od heroiny w latach 70. i 80. szokowało najbardziej, był młody wiek zażywających ją osób. Sama Christiane paliła haszysz i brała LSD jako 12-latka, dwa lata później była już fizycznie uzależniona od heroiny.

Tymczasem HBO serwuje nam historyjkę o licealistach odgrywanych przez dwudziestoparolatków, co dodatkowo odbiera serialowi społeczny wydźwięk. Inaczej patrzy się na młodą kobietę biorącą pigułkę ecstasy przed imprezą ze znajomymi, a inaczej na postawione w analogicznej sytuacji dziecko.

Aktorka grająca w pierwszej ekranizacji "My, dzieci z dworca Zoo" z 1981 roku miała 15 lat, a wyglądała na mniej. Jana McKinnon w momencie zakończenia zdjęć do serialu HBO miała 21, a spokojnie można by jej dać i 25. Taka tam odwrócona w czasie świętoszkowatość.

Rozrywkowe kino narkotykowe


Moralizatorstwo czy nawet tylko dydaktyczne założenia co do zasady kończą się dla filmów źle. Purytańskie "Narkotykowe szaleństwo" z 1936 roku, którego bohaterowie palą trawkę, żeby potem dziko chichocząc mordować i zdradzać, ogląda się dziś jako szaloną komedię. I rzecz jasna to nie siermiężnej przestrogi spodziewałam się po ekranizacji "Dzieci z dworca Zoo".

Darren Aronofsky zrealizował "Requiem dla snu" podobnie jak twórcy serialu HBO posługując się teledyskowymi sekwencjami. Jego film też jest przeestetyzowany, a w roli młodych heroinistów obsadził dwójkę atrakcyjnych aktorów – Jareda Leto i Jennifer Connelly. Trudny film stał się kasowym hitem, bo łączył bolesne doświadczenie z walorem rozrywkowy.

Nie inaczej było z klasycznym już "Trainspotting" Danny’ego Boyle’a, do którego zresztą nawiązuje wprost kilka scen z "My, dzieci z dworca Zoo". Mimo przedstawienia narkomanii jako buntu przeciw konsumpcyjnemu społeczeństwu i momentów iście komediowych, wrażenie jest jasne. Heroina to gówno, w które nurkuje się nie inaczej niż jeden z bohaterów w kultowej już scenie.

Przeniesienie chemicznej przejażdżki rollercoasterem na ekran zawsze było wyzwanie dla twórców. Reżyser "My, dzieci z dworca Zoo" Philipp Kadelbach, być może w trosce o wspomniany już "walor rozrywkowy", mnoży nic niewnoszące sceny "instagramowego odlotu" jak nocna przejażdżka na karuzeli albo sekwencja, w której bohaterowie unoszą się nad parkietem, co rzecz jasna oznacz, że są naćpani.

Płycizna emocjonalna, nie będąca bynajmniej winą aktorów, jest maskowana raz po raz tanim efekciarstwem. Serial pokazuje problem jako "problem". A zamiast na niego uczulać – zobojętnia.

Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Czytaj także: Chłopaki do wzięcia. Pracują za darmo, a klientki znajdują na Roksie i Odlotach