Film warty każdego Oscara. "Nomadland" to kameralne arcydzieło o współczesnych nomadach [RECENZJA]

Ola Gersz
Po tym filmie niektórzy z czułością pogłaszczą swoje łóżko i podziękują losowi za dach nad głową, a inni spakują swoje rzeczy i wsiądą za kierownicę zdezelowanego kampera. "Nomadland", oscarowy faworyt Chloé Zhao z zachwycającą Frances McDormand, jest czułym i empatycznym spojrzenie na społeczność nomadów we współczesnych Stanach Zjednoczonych. To intymne arcydzieło z jednej strony celebruje wolność i piękno natury, ale z drugiej nie boi się smutku i samotności.
W roli współczesnej nomadki w "Nomadland" błyszczy Frances McDormand Fot. materiały prasowe / "Nomadland"
Nie są bezdomni, ale bezmiejscowi. Ich domami są samochody, przyczepy i kampery – swoje cztery ściany sprzedali, bo nie mogli ich utrzymać. Niczym żółwie ciągną swoje mobilne domy od miejsca do miejsca. Przemierzają całe Stany Zjednoczone w poszukiwaniu dorywczej pracy.


Takich współczesnych nomadów jest w USA coraz więcej, o czym w 2017 roku napisała w rewelacyjnym reportażu "Nomadland. W drodze za pracą" dziennikarka Jessica Bruder. Przedstawiciele pokolenia baby boomers, głównie klasy średniej zostali koczownikami, gdy w kryzysie gospodarczym w 2008 roku stracili pracę i dorobek całego życia, a nie mieli szans na godziwą emeryturę.

Nie wszyscy bezmiejscowi Amerykanie dostali w kość przez kryzys. Dla niektórych życie w drodze jest koniecznością, dla innych wyborem. Niektórzy wsiadają w kampery z powodu życiowych wypadków i tragedii, inni mają dość wyścigu szczurów i kapitalistycznych rządów pieniądza, a jeszcze innych kusi zew przygody i wolności.
W 2020 roku społeczność nomadów zasiedlili ludzie, których dobytek zabrała pandemia koronawirusa, jak bohater filmu dokumentalnego "Dzień z życia 2020" na YouTube. – Jesteśmy niewidzialnymi ludźmi – mówi, gdy wyrusza w drogę po nocy spędzonej na kolejnym parkingu.

To właśnie o nich – amerykańskich wędrowcach XXI wieku – opowiada "Nomadland Chloé Zhao, tegoroczny oscarowy faworyt z aż sześcioma nominacjami, w tym za najlepszy film roku, reżyserię i pierwszoplanową rolę Frances McDormand. To czarny koń Oscarów, ale jednocześnie dzieło absolutnie... nieoscarowe. Takie, które jednych może znudzić, a innych zachwycić.

Współcześni nomadzi

Fern, główna bohaterka "Nomadland", którą mistrzowsko gra Frances McDormand, to fikcyjna mieszkanka miejsca, które kiedyś istniało naprawdę. Empire, miasteczko w stanie Nevada, zniknęło z mapy USA w 2010 roku, kiedy miejscowa kopalnia gipsu oraz fabryka produkująca płyty gipsowe zostały zamknięte.

Fern straciła męża, dom i sąsiadów i nie ma już nic więcej do stracenia. Zostały jej ubrania po zmarłym partnerze, rodzinne pamiątki i kilka ozdobnych talerzy, która przed laty dostała od swojego ojca. Wszystko pakuje do swojego białego kampera o imieniu Vanguard i wyrusza w drogę przez amerykańskie stany.

Kierunek jej drogi wyznacza sezonowa praca. Przed świętami znajduje ją w centrum dystrybucyjnym Amazona, latem na kempingu albo zbiorach warzyw. Fern towarzyszą inni szczęśliwcy, którzy mogą zarobić – tworzą wędrowne społeczności, zawierają przyjaźnie. Gromadzą się na kempingach, palą ogniska, śpiewają. Piorą w pralniach na monety, wymieniają się z innymi swoimi rzeczami, strzyżą sobie nawzajem włosy na parkingu.
Fot. materiały prasowe / "Nomadland"
Kiedy praca się skończy, jadą dalej. W tym samym miejscu spotkają się za rok.

Prawie jak dokument

Chloé Zhao, jednej z dwóch nominowanych w tym roku do Oscara reżyserek, nie interesuje dramatyczna, zniuansowana fabuła. "Nomadland" nie jest typową filmową opowieścią z początkiem, końcem i ciągiem przyczynowo-skutkowym – reżyserkę fascynują ludzkie historie, dlatego przyjmuje paradokumentalną postawę "z kamerą wśród nomadów".

Kamera rzadko spuszcza z oczu główną bohaterkę, jednak powoli i z empatią sunie również po ludziach, których Fern spotyka na swojej drodze. Autentyczności filmowi dodaje fakt, że praktycznie tylko McDormand i drugoplanowy David Strathairn są aktorami, reszta bohaterów "Nomadland", jak Swankie, Laura May czy Bob Wells, to prawdziwi nomadzi, ludzie bez filmowego doświadczenia.

Ten zabieg sprawia, że "Nomadland" zyskuje dokumentalny rys. Widz wchodzi w sam środek wędrownego życia, nie czuje fałszu i nieszczerości, którą łatwo byłoby uzyskać, gdyby Zhao obsadziła w swoim filmie miliarderów z Hollywood. Kamera patrzy na tę bezmiejscową społeczność z dużą dozą empatii i intymności, unika ocen i morałów. Obserwuje, słucha i oddaje im głos.
Fot. materiały prasowe / "Nomadland"

Wolność i samotność

W ten wędrowny świat Zhao i McDormand wchodzą jak w masło. Reżyserka tam samo jak swoimi bohaterami jest zafascynowana amerykańskim Zachodem – jego naturą, wolność i samotnością. Te trzy słowa zresztą mogą służyć za najbardziej trafne podsumowanie "Nomadland".

Zhao, która odpowiedzialna jest i za reżyserię, i scenariusz, i montaż, tworzy wybitnie autorskie kino. Fascynują ją krajobrazy, kolory nieba, poorane zmarszczkami twarze ludzi. Cudowne zdjęcia nie pozostawiają widzowi wątpliwości, że ma do czynienia z dziełem sztuki i artyzmem przed duże "A".

Niektórzy nazywają "Nomadland" neowesternem i trudno się z tym określeniem nie zgodzić. Już w doskonałym "Jeźdźcu" artystka pokazała, że nikt nie pokazuje Zachodu tak jak ona. Ze świecą można szukać drugiej tak "czułej" kamery, chociaż Zhao wcale nie ukrywa, że jej mistrzem jest Terrence Malick – tę inspirację doskonale widać.
Fot. materiały prasowe / "Nomadland"

Rola życia Frances McDormand

Z kolei McDormand to chyba jedyna aktorka, która mogłaby być Fern. Nie gra i nie udaje, ale obserwuje, słucha, jest – laureatka Oscara, wybitna artystka i specjalistka od nietypowych ról sama staje się nomadką.

Jej szczery i bezkompromisowy występ jest zachwycający. Fern nie musi niczego opowiadać czy tłumaczyć – całą historię swojego życia i wszystkie swoje emocje ma zapisane w oczach. Rola McDormand, jedna z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejsza w jej karierze, jest warta każdego Oscara.
Czytaj także: Historia dzieje się na naszych oczach. Oto reżyserki, które zdobyły przełomowe nominacje do Oscara
Minusem tego niespiesznego filmu może być jedynie dodanie do fabuły postaci granej przez Davida Strathairna. Kiedy aktor pojawia się na scenie, w głowie widza zapala się czerwona lampka, że historia pójdzie w niebezpieczną dla całości stronę. Na szczęście Zhao jest zbyt dobrą reżyserką, żeby ulec pokusie i pójść łatwą ścieżką, mimo że na chwilę na nią zbacza.

Dla takich małych, kameralnych arcydzieł żyją miłośnicy kina. I mimo że nie każdy doceni jego powolne tempo, fragmentaryczną fabułę czy quasi-dokumentalny rys, to każdego zachwyci przyjaźń i solidarność, którą akcentuje Zhao. To dzięki nim bezmiejscowi nomadzi nie są sami.