Pandemia stała się idealną wymówką. Można wziąć ślub po swojemu i nie robić imprezy na siłę

Katarzyna Bednarczykówna
Najpierw załamywali ręce, że nie będą mogli zrobić wymarzonego ślubu. Potem przeliczyli wszystko i są zachwyceni. Okazuje się, że coraz częściej narzeczeni wykorzystują czas pandemii na szybki ślub, unikając irytujących gości i kredytu na wesele. Bo w naszej wyobraźni kulturowej, jeśli ślub nie ciągnie za sobą autobusu gości, to żaden ślub.
Pandemiczne obostrzenia stały się ulgą dla część par planujących ślub Fot. Unsplash
W filmie hollywoodzkim założyłaby plastikowy diadem z doczepianym tiulem i różową piżamę (opcja dom) lub małą czarną (opcja miasto). A jeśli nie Los Angeles, to może Mazury na weekend, albo Kaszuby. W każdym razie domek w lesie nad jeziorem. Same dziewczyny, pokaz żenujących zdjęć z dzieciństwa, losowanie majtek, koreańskie maseczki i aperol do rana.

Diademu nie będzie, ani majtek, ani wieczoru panieńskiego w ogóle. – Gdzie niby, jak? – Dominika pyta z intonacją osoby pukającej się w czoło. – Zresztą, nawet w normalnych warunkach nie wiem, czy chciałabym mieć panieński. Przestałam przywiązywać do tego wagę. Ślub w pandemii to ulga.


Bez wujków i ciotek, których ledwo pamiętam
Dominika i Krzysiek biorą ślub w połowie maja, w miasteczku w województwie świętokrzyskim, chcą pozostać anonimowi. W urzędzie wpisano ich ołówkiem. Proces wpisu długopisem jest nieco bardziej złożony: najpierw przez telefon trzeba zapisać się na wizytę, podczas której dopiero można się zapisać na ślub. I wtedy długopis.

Zaręczyli się w listopadzie 2019 roku, po siedmiu latach związku i pięciu wspólnego mieszkania. Od początku myśleli o kameralnym przyjęciu, nie przepadają za "polskimi weselami", chociaż wychowali się w tradycyjnych rodzinach. Covid ułatwił załatwienie sprawy.

Krzysztof: – Jak nie robisz wesela przy ślubie, zawsze możesz się spodziewać pytań, zarzutów. Dzięki pandemii mamy gotową odpowiedź. Nie chcieliśmy poddać się presji społecznej, zapraszać wujków, ciotki, ludzi, z którymi nic nas nie łączy. Wykorzystaliśmy czas obostrzeń, żeby zrobić to po swojemu, w gronie najbliższych.

– Dla mnie wydawanie tak kosmicznej kasy na jedną noc jest niewyobrażalne. Ale pieniądze są na dalszym punkcie listy powodów rezygnacji z hucznego wesela. Przede wszystkim w takie trzeba się zaangażować, myśleć o komforcie innych. A to ja chcę się bawić, przeżywać – tłumaczy Dominika. – Dodatkowo to też jest stres dla rodziców, czują się w obowiązku troski o gości. Nie chodzi o to, że my nie lubimy znajomych, że nie chcemy zapraszać ludzi, tylko są pewne granice. To ma być nasz dzień – mówi.

W urzędzie stanu cywilnego będą z nimi świadkowie, przed budynkiem poczeka najbliższa rodzina. Wersja maksimum: trzydzieści osób, wersja minimum – piętnaście. Później obiad, chociaż jest problem z jedzeniem, bo w mieście trzy wegańskie knajpy są zamknięte, a cateringu z plastiku jednak na obiedzie ślubnym nie chcą. Ale coś się wymyśli, mówią, najwyżej teraz skromniej, a jak będzie ciepło, to może uda się wynająć namiot i zrobić imprezę na powietrzu.

A co ten ślub zmieni, skoro od 7 lat mieszkacie razem? – dopytuję. – Między nami nic. Chodzi o to, że ślub zmieni myślenie innych o nas. Jeśli nie mamy ślubu, dla polskiego prawa jesteśmy sobie obcy. Gdyby jedno z nas wylądowało teraz w szpitalu, nie możemy nawet zobaczyć wyników swoich badań – słyszę w odpowiedzi.

Pandemia stworzyła nową narrację bliskości
– Zakochani w ciągu ostatniego roku stali się bardziej świadomi, nastawieni na to, czego pragną. Odchodzą od konwenansów i nie mają z tego powodu wielkich wyrzutów sumienia – Aleksandra Woźniak, właścicielka agencji Ślubu Nie Będzie potwierdza pojawienie się nowego zjawiska społecznego w branży.

– Pary zdecydowane na ślub z powodu obostrzeń zostały zmuszone, żeby dogłębniej przyjrzeć się liście gości, przemyśleć swoje relacje z rodziną i znajomymi, zrobić uczciwy odsiew osób, z którymi emocjonalnie niewiele ich łączy. Zostawić miejsce dla prawdziwie bliskich – tłumaczy.

– Pandemia skłoniła nas do przewartościowania relacji, zdecydowania, z kim w tak intymnym dniu chcemy usiąść przy stole, dla kogo mieć czas, z kim dzielić szczęście – opowiada. A w tej historii podchmielony wuj, którego (szczęśliwie) nie widzieliśmy 15 lat, się nie mieści.

Jednak zdaniem Woźniak pandemia na zmianę społeczną ma tylko wpływ pośredni. Jest przyspieszaczem. Trochę jak z cyfryzacją edukacji, to i tak musiało się wydarzyć. – Sytuacja epidemiologiczna przymusiła nas do refleksji, ale nowa narracja bliskości to też trend narzucony przez media, światowych wedding plannerów, ma na to wpływ legislacja. W mojej ocenie ten emocjonalny rachunek sumienia i powrót do źródeł, do prawdziwej bliskości, jest super. Organizuję teraz mniejsze wesela, piękne, uczuciowe, z emocjami, które ten dzień powinien nieść. Z uwagą na siebie – kontynuuje nasza rozmówczyni.

Z drugiej strony podaje przykład pary, która chce zaprosić 200 osób, więc ślub przełożyli na 2022 rok. –Ale u nich to nie jest kwestia rodzinnego przymusu, czy kulturowego wypada-nie wypada. Robią duży networking, mają wielu znajomych, na każdym im zależy. Dlatego podjęli taką decyzję – dodaje.

Równolegle formuje się inny weselny trend robienia dwóch osobnych imprez: jedna uroczysta i spokojna, najczęściej obiad dla wielopokoleniowej rodziny. Tak, żeby babcia czuła się bezpiecznie. I druga impreza, uroczysta w inny sposób, czyli biba dla przyjaciół i odpinamy wrotki.

Piaseczno niczym Wenecja, do ślubu kolejka
Gdy pytam o skalę zjawiska, Aleksandra Woźniak podaje przykład fotografów. Ci, z którymi współpracuje, mają teraz około 20-25 zabukowanych zleceń ślubnych. Z reguły o tej porze roku mieli 30-35.

To może sugerować dwie zmiany: pary rezygnują z usług fotografów i chcą, żeby zdjęcia robili goście (skoro w USC może być tylko 5 osób jednocześnie) lub faktycznie ślubów jest mniej. Z tym drugim wnioskiem nie pokrywa się doświadczenie Justyny i Szymka, którzy w Warszawie mieli problem z zarezerwowaniem daty w urzędzie na najbliższe pół roku. Nawet podwarszawskie Piaseczno oblężone niczym Wenecja.

Justyna: – Gdy wyszliśmy z koronawirusa w połowie marca i zaczęliśmy dzwonić po warszawskich urzędach stanu cywilnego, usłyszeliśmy, że najwcześniejszy wolne terminy mają na koniec wakacji, zakładając optymistycznie. To zaczęliśmy obdzwaniać miejscowości pod Warszawą. W Piasecznie usłyszeliśmy, że pierwsze wolne terminy mają na listopad. Uruchomiliśmy znajomości i udało nam się wcisnąć na czerwiec.

"Ślubny korek" jest w dużej mierze efektem zeszłorocznych dat przełożonych na ten rok, w nadziei, że będzie normalniej. Poza tym wszystkie procedury trwają dłużej. Z relacji naszych rozmówców przebija wniosek, że urzędy nie są w żaden sposób scyfryzowane, trzeba umówić się telefonicznie, żeby umówić datę ślubu na żywo.

Justyna: – Kilka dni temu potwierdziliśmy datę, dostaliśmy informację, że obecnie w urzędzie może być 5 osób łącznie z nami. Jednocześnie urzędniczka próbowała nas pocieszyć, że w zeszłym roku był czas, gdy w pomieszczeniu mogło przebywać szesnaście osób, a nawet dwadzieścia dwie! – śmieje się.

Rzeczniczka stołecznego ratusza, Karolina Gałecka, uspokaja, że na najbliższe pół roku w warszawskich urzędach stanu cywilnego można jeszcze znaleźć wolne miejsca.
Karolina Gałecka

Obecnie oświadczenia o wstąpieniu w związek małżeński są przyjmowane w Warszawie w 11 salach ślubów. W zależności od położenia sali ślubów i jej popularności terminy są różne. Na początku tego tygodnia dysponowaliśmy pojedynczymi terminami w maju. Narzeczeni mają możliwość wyboru terminów na czerwiec, lipiec, sierpień i wrzesień.



Bez autobusu gości ślub się nie liczy
Justyna i Szymek nie marzyli o weselu w polskim stylu, teraz nie muszą się z tego tłumaczyć. – Pandemia nie tyle ułatwiła nam samą decyzję o ślubie, ile o tym, jak ma wyglądać. Teraz nie podlega to dyskusji z zewnątrz. Mój brat miał imprezę na niemal 200 osób, więc myślę, że rodzice odetchnęli z ulgą. Na mnie będą czekać przed urzędem.

Problem jest tylko z zaplanowaniem prostych rzeczy. Na przykład jedzenie. Nie wiadomo, czy zapraszać rodziców na kolację do domu i znajomy coś ugotuje, czy jednak catering - łatwiej, ale ryzykowniej. Suknia ślubna będzie za to, jak z filmu Disneya, na tyle ekstrawagancji Justyna sobie pozwoliła. – Mam znajomych, którzy chcą wziąć większe śluby we wrześniu, sierpniu, oni są dużo bardziej zestresowani. U nas to będzie bardzo ważne 15 minut, ale bez całej otoczki – mówi.

Narzeczonego poznała na chwilę przed pandemią. – Czas izolacji, który od początku spędzamy razem, uruchomił we mnie przemyślenia, czego chcę od życia, od komórki społecznej nazywanej "rodziną". Gdy chorowaliśmy na koronawirusa, poczuliśmy jeszcze silniej, jak chore jest to państwo. Gdyby cokolwiek nam się stało, bylibyśmy bezsilni, nie moglibyśmy sobie pomóc, bo w świetle prawa nic nas nie łączy. Oczywiście pobieramy się z miłości, ale choroba też nam wiele uświadomiła – podkreśla.

Znajomi niby rozumieją, ale pytają: czemu nie poczekacie rok? Co wam szkodzi? Dziwią się, czemu nie chcą świętować, mówią, że czasy niebezpieczne, warto poczekać na szczęście.

– W pewnym momencie się zirytowałam. Ja jestem szczęśliwa. Ale w naszej wyobraźni kulturowej, jeśli ślub nie ciągnie za sobą autobusu gości, uścisków, zabawy do rana, to żaden ślub, żadne szczęście, żadna celebracja. Nie mam poczucia zobowiązania wobec ludzi. Jeśli mojego chrzestnego widziałam ostatni raz w dniu 18 urodzin, nie widzę powodu, żeby zapraszać go na ślub. No, jaki to ma sens?

Jeśli większe wesele, to za 50 tys. złotych
A co z parami, które chcą mieć widowiskową imprezę?

Wedding planerka Aleksandra Woźniak: – To bardzo przykre, ale czekają w napięciu: pozwolą nam, nie pozwolą. Odkładają decyzję do ostatniej chwili. Współczuję parom, które przełożyły wesela z kwietnia 2020 roku na maj 2021. Wymarzyli sobie jakiś scenariusz, teraz rozkładają ręce, bo nie zmieniło się nic. Dochodzi presja społeczna: no już bierzcie ten ślub.

Dlatego nasza rozmówczyni rekomenduje klientom, żeby nie planowali wesel większych niż na 50 osób – w ubiegłym roku miasta w strefie żółtej, pozwalały latem na takie imprezy. To najbezpieczniejsza opcja maksimum.

W branży ślubnej podlicza się, że średnio wesele kosztuje 40 tys. zł. Ale z powodu pandemii wszystko drożeje, w najbliższych miesiącach to może być nawet i 50-60 tys, zł.

– Nasza branża została olana, mówiąc kolokwialnie – podkreśla Woźniak. – Ludzie, którzy postawili na biznes weselny, przeżywają dramat. Jeśli nie mają innej nogi finansowej, zostali w długach. W efekcie po łbie dostają też państwo młodzi, którzy się wykosztowali.

Ślubne biznesy próbują przeżyć, wesele się nie odbędzie, bo trwa pandemia, więc zaliczki klientów przepadają. Klient i usługodawca zaczynają się niszczyć wzajemnie przez koszmar finansowy. – Chociaż wcześniej w branży panowało bardzo ludzkie podejście, pełne współpracy – tłumaczy ekspertka. – Ja pracuję w edukacji i mam inne źródło finansowania, ale rozumiem dramat mojej branży, która nie wie, co odpowiedzieć klientowi. Pociesza mnie, że ludzie wciąż chcą celebracji, miłości. Wciąż wierzą w szczęśliwe zakończenia – kwituje.