"Stan podobny do upojenia alkoholowego". Ratownik medyczny szczerze o chorych na koronawirusa

Żaneta Gotowalska
— Wielu ludzi chciałoby filmowego końca, że ktoś gasi światło w szpitalu, ludzie zostają sami pod tlenem. Albo że dzwonisz na 999 i nikt nie odbiera, bo nikt nie pracuje. Tak nie będzie. Moment, w którym masz informację, że na karetkę przy zatrzymaniu krążenia czeka się 57 minut albo karetki stoją pod SOR 6-8 godzin, to jest właśnie to załamanie. Innego końca świata nie będzie — mówi w rozmowie z naTemat ratownik medyczny Janek Świtała.
Janek Świtała, ratownik medyczny Krzysztof Ćwik/Agencja Gazeta
O sytuacji w ochronie zdrowia i o tym, co zostanie po pandemii koronawirusa rozmawiam z Jankiem Świtałą, ratownikiem medycznym pracującym na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, po jego 12-godzinnym dyżurze i 4 godzinach snu.


Macie dość?

Rozmawiamy wielokrotnie między sobą i mówimy: ja tak nie chcę. W pewnym momencie, kiedy kończy się rock'and'roll, chce się jakiejś stabilizacji. Poczucia, że do końca życia sektor publicznej ochrony zdrowia będzie czymś, czemu możemy zaufać. Oprzeć na nim swoje plany na przyszłość, rozwój zawodowy. A ja, mając 27 lat, nie mogę tego zrobić. Mamy dość.


Chodzę na kurs języka angielskiego online, bo myślę o tym, żeby wyjechać. I nie jestem jedyny. Kiedy rozmawia się z młodymi ludźmi, pracującymi w polskiej ochronie zdrowia, którzy nie mają tu jeszcze rodzin, których niewiele tu trzyma, mówi się otwarcie albo o wyjeździe, albo o zmianie branży. Wiele dziewczyn po studiach pielęgniarskich, które nie podjęły pracy w zawodzie, pracuje w Rossmannie, bo po prostu są tam lepsze warunki. Praca w ochronie zdrowia daje możliwość przeżycia przygody. Dla młodych ludzi może to być zachęta. Ale znam medyków, którzy po trzydziestu latach w zawodzie mówią: żałuję. 

Koronawirus pokazał, że to ludzie są najważniejsi. Możesz nawet kupić te respiratory, ale co z tego, skoro nie masz ludzi. A jeśli już ich masz, to nie zawsze są to ludzie kompetentni w danej dziedzinie. Niczym tego nie zastąpisz. Pielęgniarki, które do tej pory zajmowały się pacjentami po zawale czy osobami starszymi, teraz zostały rzucone na pierwszą linię frontu walki z chorobą zakaźną, niszczącą układ oddechowy niczym bomba atomowa. 

Jak teraz wygląda twój dyżur?

Wszystko zależy od tego, na jaki odcinek SOR zostaję przydzielony. Pracuję na największym SOR-ze na Dolnym Śląsku. Mogę być rzucony na "dół", gdzie przychodzą pacjenci, którzy sami się zgłaszają. Mogę trafić danego dnia do punktu, gdzie jest SOR pediatryczny albo tam, gdzie przyjeżdżają karetki. Jest też strefa reanimacyjna i sale obserwacyjne. 

A gdzie są pacjenci z koronawirusem?

Pacjenci z COVID-em są wszędzie. Potrafi trafić się człowiek, który ma złamaną nogę, kwalifikujący się do operacji. Leży na korytarzu, nie ma żadnych objawów infekcyjnych. Pobieramy mu wymaz i po 8 godzinach okazuje się, że jest nosicielem wirusa. 

Były też takie sytuacje, kiedy większą salę obserwacyjną zamienialiśmy na salę izolacyjną, bo mieliśmy więcej osób z koronawirusem niż zdrowych.

Jak odpowiesz na zarzut, że teraz nie leczy się niczego innego, tylko koronawirusa?

To nie jest prawda. Kiedyś mieliśmy pacjenta, który miał udar, zawał i koronawirusa równocześnie. I leczyliśmy go na udar, zawał i koronawirusa jednocześnie. Pacjenci wymagający pomocy otrzymują świadczenia zdrowotne - oczywiście, w porównaniu z okresem "przed pandemią" są one ograniczone, odwleczone w czasie. Ale nie jest prawdą teza, że skupiliśmy się na tej jednej chorobie. 

Dużo ludzi umiera podczas waszych dyżurów?

Widać zwiększoną śmiertelność. COVID-19 to jedno, ale widać wyraźnie problem ograniczonego dostępu do świadczeń ochrony zdrowia. Ostatnio o 5 rano trafiła się starsza niewidoma pacjentka, która była samotna. “Wymsknęła się” systemowi. Nie była w stanie samodzielnie uzyskać teleporady, przez dłuższy czas nie udało jej się uzyskać kontaktu z lekarzem, żeby przedłużyć recepty. W efekcie nieleczone choroby kardiologiczne zaostrzyły się i spowodowały obrzęk płuc. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Przy oddechu z nosa i ust wychodziła jej krwawo podbarwiona piana. Ta pani nie miała koronawirusa. Była ofiarą ochrony zdrowia w Polsce. Na szczęście udało się ją uratować, została przekazana na kardiologię.

Często trafiają się nam pacjenci przewlekle chorzy, którzy odbijają się od lekarza do lekarza, nikt nie chce im pomóc, więc na koniec trafiają w pogorszonym stanie do nas. Najbardziej mnie smuci, że mówiłem o tym rok temu w rozmowie z OKO Press. Minęło 12 miesięcy i nic się nie zmieniło. Nie jestem dumny z tego, że byłem jednookim wśród ślepców.

Jak zachowują się pacjenci, którzy do was trafiają? Stosują się do zasad, noszą maski?

Jeżeli przepracowałabyś 2 dni na SOR-ze, do końca życia nauczyłabyś się, jak wygląda chory człowiek. Chorzy ludzie, którzy do nas trafiają, noszą maseczki, dbają o siebie, potrzebują naszej pomocy, więc stosują się do reguł. 

Ale czasem przychodzą gamonie, zazwyczaj chłopaki w sile wieku, którzy mają maski na czole lub brodzie. Nie reagują na nasze grzeczne prośby, żeby tę maskę założyć poprawnie. A zdarza się, że czekają w poczekalni, gdzie nagle wjeżdża konwój z pacjentem z koronawirusem. My w kombinezonach, pojawia się respirator, a oni nadal nie zakładają masek.

Jakub Orzechowski/Agencja Gazeta


Co robisz, kiedy ktoś usilnie odmawia założenia maski?

Kiedyś jedną taką pacjentkę wyprosiłem z SOR. Mówiłem też często, że albo maska, albo nie będzie świadczenia zdrowotnego. A po roku? Nie mam już na to siły.

Czy to prawda, że kiedy ktoś trafi pod respirator, już z tego nie wyjdzie? Taki mit pojawia się ostatnio w debacie publicznej.

Respirator jest ostatnią linią obrony. Jego użycie nigdy nie jest bez szkody dla organizmu. To coś, czego się nie nadużywa, robi się wszystko, by pacjenta pod niego nie podłączyć. Koronawirus wywołuje tak skrajne niedotlenienie, że są opcje: intubacja i respirator albo pewna śmierć z uduszenia. 

Ta choroba sprawia, że mimo że kogoś podłączysz pod ECMO, to i tak umiera. Ci, których stan tak się pogorszył, że konieczna jest respiratoterapia, mają małe szanse na to, że wyjdą do domu. 
Janek Świtała, ratownik medyczny

Były osoby, które zarzucały nam, że respiratory rozrywają płuca. Odpowiadałem, że jest to możliwe – nazywa się barotraumą, ale warunek jest jeden – to ty go musisz obsługiwać, a nie ja.

Podłączenie kogoś do aparatury podtrzymującej życie - respiratora - nie jest wyrokiem, a już na pewno nie jest wyrokiem wydanym przez nas, medyków. Oznacza to ni mniej, ni więcej, jak to że w przebiegu ciężkiej choroby, stan pacjenta pogorszył się na tyle, że nie ma alternatywy, by go wyleczyć, dać mu szansę na wyzdrowienie.
Jakub Orzechowski/Agencja Gazeta
Czy osoby z koronawirusem, które są w trudnym stanie, mają świadomość swojego umierania?

Kiedy zaczynasz być niedotleniona, to nie do końca to kumasz. To stan podobny do upojenia alkoholowego, majaczenia. Najgłośniej zawsze krzyczą ci, którym nic nie jest. Pacjenci w stanie ciężkim nic nie mówią, bo walczą o każdy oddech. 

Miałem takie sytuacje, że wchodziłem do izolatki, obrabiałem pacjenta, który dopiero co tu trafił, odwracałem się, a za moimi plecami nagle stał pacjent. Był podłączony do tlenu, całe okablowanie. Miał na sobie tylko pampersa, stał i trzymał się łóżka. Patrzyłem na niego, on na mnie i widziałem, że nie rozumie, co się dzieje. Tak działa niedotlenienie.

Co powiedziałbyś tym wszystkim ludziom, którzy wpadają na oddziały szpitalne i relacjonują na żywo w internecie to, jak wygląda sytuacja? Robią to, żeby – w ich ocenie - "dojść do prawdy" czy "obnażyć plandemię". 

Bardzo chętnie bym ich do siebie zaprosił. Istnieje jednak coś takiego jak Karta Praw Pacjenta, która gwarantuje prawo do intymności i godności. Podejrzewam, że ciężko chory człowiek nie chce oglądać idioty z telefonem, nagrywającego jego cierpienie. 

Ten sam oszołom nie wejdzie na salę, gdzie dokonuje się przeszczepu serca, więc jaką ma pewność, że zostało ono przeszczepione? My pokazujemy rzeczywistość w ograniczonym zakresie. Nie pokazujemy wszystkiego, bo nie chcemy. Z szacunku do pacjentów i ich rodzin.

Chętnie zapytałbym tych ludzi, co takiego robią, że niby ktoś chce ich zdepopulować? Bill Gates nie wie o ich istnieniu, nie obchodzą go.

Ostatnio na twoim profilu na Instagramie zorganizowałeś Q&A. Zaskoczyło mnie, że w sytuacji zapaści w ochronie zdrowia i długiego oczekiwania na karetkę, ludzi bardziej interesuje jak wbić komuś długopis w tchawicę, niż jak udzielić pierwszej pomocy.

To wszystko dlatego, że dużą część wiedzy o świecie bierzemy z popkultury. W serialach sprzedają się rzeczy dramatyczne. Przez co ludzie mają zaburzone wyobrażenie o śmierci. A prawda jest taka, że umiera się w bólu, cierpieniu i zazwyczaj we własnych odchodach. Nie ma to nic wspólnego z przyjemnością. 

Kiedy ktokolwiek będzie musiał udzielić komuś pierwszej pomocy, to na 99 proc. będzie to duszenie się, podtopienie, porażenie prądem itp. To nie jest spektakularne jak w filmach. 

Przez to, w jakich czasach żyjemy, temat umierania nas czy naszych bliskich jest spychany na boczny tor. Pierwsza pomoc w Polsce jest traktowana po macoszemu. Wszystkim się wydaje, że to umiemy. Kubuś Puchatek powiedział, że wypadek to takie coś, czego nie ma, dopóki się nie wydarzy. Jak już się wydarzy to jestem pewien, że moment, kiedy musimy udzielić komuś pomocy, będzie jedną z najgorszych chwil w życiu. Zazwyczaj ratujemy naszych najbliższych. Kiedy twojej matce trzeba będzie wykonać resuscytację, kiedy trzeba rzucić jej zwłoki (w momencie zatrzymania krążenia spełniamy wszystkie kryteria śmierci) na ziemię, rozebrać i uciskając oderwać mostek od klatki piersiowej, to przestaje się to mieścić w głowie. Na kursach pierwszej pomocy staramy się zmienić myślenie ludzi.

Nie odważyłbym się wbić człowiekowi długopisu w tchawicę, mimo że w trakcie studiów jesteśmy przygotowywani do wykonania konikopunkcji, czyli chirurgicznego udrożnienia dróg oddechowych za pomocą gotowego zestawu. Wiem, ile rzeczy może pójść nie tak. Przez to, że ludzie nie mają świadomości, że zaraz za tchawicą jest przełyk, że jak długopis ci się omsknie to wywołasz potężny krwotok i krew zaleje płuca, są tacy chętni do robienia ludziom dziury. Ja się tego obawiam. 

Czy do ludzi dociera, jak bardzo poważna jest sytuacja w ochronie zdrowia?

Ludzie oglądają relacje ze szpitali, ale oglądają to tak, jakby to było bardzo daleko od nich. Dopiero, kiedy im lub ich bliskim się coś dzieje, przychodzi refleksja. Kiedy przekraczasz próg szpitala to już nie masz wpływu na to, jak ochrona zdrowia wygląda, nie ma miejsca na negocjacje.
Janek Świtała, ratownik medyczny

Po pierwsze jesteś chory, po drugie cię boli, po trzecie bardzo się boisz. Niestety Polak jest mądry dopiero w trakcie szkody. Wiele osób szuka informacji, słucha mądrzejszych od siebie i to jest fajne. Ale nadal są z tym problemy.

Czy te 30 tysięcy zakażeń dziennie to granica wytrzymałości ochrony zdrowia?

Uważam, że upadek i kapitulację ochrony zdrowia można było ogłosić przy pierwszym zachorowaniu. Niewydolni byliśmy już wcześniej. Ochrona zdrowia, która nie jest zawalona, to system, który gwarantuje ludziom potrzebującym dostęp do świadczeń zdrowotnych w sposób i w czasie nie powodującym dodatkowego pogorszenia zdrowia. My przed pandemią mieliśmy ogromne problemy, które sytuacja z koronawirusem tylko pogłębiła.

Czytaj także: Duda: Sytuacja wygląda lepiej niż spodziewali premier i szef MZ

Wielu ludzi chciałoby filmowego końca, że ktoś gasi światło w szpitalu, ludzie zostają sami pod tlenem. Albo że dzwonisz na 999 i nikt nie odbiera, bo nikt nie pracuje. Tak nie będzie. Jak pisała Wisława Szymborska „innego końca świata nie będzie”. Moment, w którym masz informację, że na karetkę przy zatrzymaniu krążenia czeka się 57 minut albo karetki stoją pod SOR 6-8 godzin to jest właśnie to załamanie. 



Jest z tego wyjście?

Załamanie załamaniem, ale jeśli jesteśmy w dupie to mamy dwie opcje. Albo idziemy na zewnątrz, albo cofamy się w przewodzie pokarmowym. Żeby wyjść na powierzchnię trzeba mieć jakiś plan, prawdziwy, kompleksowy. Ochrona zdrowia nie będzie funkcjonowała, jeżeli będziemy dbać tylko o pojedyncze punkty. 

Co z tego, że ktoś kogoś brawurowo uratuje z wypadku samochodowego, obrobimy go na SOR-ze, trafi na blok operacyjny i wszystko pójdzie sprawnie, kiedy  po wyjściu z OIOM-u potrzebuje rehabilitacji, a tego nie ma. Te miliony złotych wpakowane w etapy wcześniej są bez sensu, bo mamy człowieka, którego nie jesteśmy w stanie przywrócić społeczeństwu. 

Reforma ochrony zdrowia z prawdziwego zdarzenia będzie bolała nas wszystkich. Żaden system nie będzie idealny i nie zapewni ludziom wszystkich świadczeń, jakich potrzebują. 

Co zostanie po pandemii koronawirusa?

Trauma i strach. Z jednej strony wyparliśmy umieranie, a z drugiej strony śmierć ma to gdzieś i wali do tysięcy rodzin. Ludzie, którzy o tym do tej pory nie myśleli, są zmuszeni się z tym zmierzyć. 

Przeraża mnie też to, że nie widzę nikogo na scenie politycznej, kto od A do Z mówi o ochronie zdrowia tak, że mogę mu zaufać. A potrzebujemy zespołu ekspertów, którzy mówią jak jest, a jak nie wiedzą, to mówią wprost, że nie mają o czymś pojęcia. 

Jakakolwiek nutka optymizmu?

Jestem pod wrażeniem tego, z kim mam przyjemność pracować, ze wszystkich medyków. Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono, a ja i moi koledzy i koleżanki zostaliśmy już mocno sprawdzeni. Nie zawsze nam wyszło. 

Widziałem medyków w sytuacjach skrajnych, sam w takich byłem. Nie mam sobie, podobnie jak oni, nic do zarzucenia. Nie poddajemy się i walczymy o pacjentów do końca. Nie udało się uratować wszystkich? Na pewno. Ale powiedz tym wszystkim, których uratowaliśmy, że to było bez sensu. Nie było.