"Trumna+", "Wyprzedziliśmy Brazylię". Polska liderem zgonów na covid, lekarz wyjaśnia powody
61 208 - to liczba ofiar pandemii od początku jej trwania w Polsce, o której w piątek oficjalnie poinformowało Ministerstwo Zdrowia. Znaleźliśmy się na pierwszy miejscu w skali świata, jeśli chodzi o liczbę zgonów spowodowanych COVID-19. O tym, że dziś ponosimy konsekwencje ubiegłorocznych decyzji, mówi w rozmowie z naTemat prof. Bolesław Samoliński, specjalista zdrowia publicznego.
Bardzo ciekawe zjawisko, ponieważ bardzo dobrze wystartowaliśmy w tej epidemii. Nawet patrzyło się na Polskę i na region Europy Środkowo-Wschodniej jak na coś ciekawego z epidemiologicznego punktu widzenia.
Myśmy pierwszej fali w ogóle nie mieli. Podejrzewano, że wynika to ze stylu życia Polek i Polaków, z odpowiedniej diety opartej na kiszonej kapuście, kiszonych ogórkach i kiszonkach w ogóle. Uważano także, że wpływ na to mają prowadzone w Polsce szczepienia.
Tymczasem jesienią okazało się, że i w Polsce można odnotować olbrzymi wzrost zachorowań. Te przedwakacyjne niskie wartości nowych zakażeń i hospitalizacji były efektem restrykcyjnej polityki, którą prowadziło państwo. Polityki opartej na dwóch elementach.
Pierwszy to bardzo dokładne i szybkie śledzenie ognisk zakażenia – osób, u których zakażenie potwierdzono, a następnie identyfikacja środowiska, czyli pozostałych osób, które mogły zostać zakażone – i wprowadzenie natychmiastowej kwarantanny.
Drugim elementem był bardzo wyraźny lockdown. Wszyscy pamiętają jeżdżące po ulicach radiowozy i apele o niewychodzenie z domów. Każdy zakładał maseczkę, w sklepach odkażano ręce, co było niezwykłym zjawiskiem społecznym – olbrzymią dyscypliną. Właśnie dlatego nie mieliśmy tej fali. W ten sposób panowaliśmy nad epidemią.
Natomiast w sierpniu minister edukacji podjął decyzję, żeby 1 września otworzyć szkoły. Nagle jednego dnia w całej przestrzeni publicznej, jaką są szkoły, znalazły się miliony dzieci, które bezobjawowo zaczęły transmitować wirusa w społeczeństwie.
Rozsianie tego wirusa spowodowało epidemię i jej typowy wzrost w dwa miesiące po inicjacji transmisji 1 września. Około 44 tygodnia ubiegłego roku, zgodnie z naszymi przewidywaniami, nastąpiły konsekwencje epidemiczne wpuszczenia dzieci w jednym dniu do szkół – bez przygotowania tych placówek.
W tamtym momencie, ze względu na mnogość zakażeń, utraciliśmy kontrolę nad ogniskami zakażenia. W tej chwili są one rozsiane, a więc są to zakażenia, których nie da się kontrolować z punktu widzenia znajdowania ogniska i kwarantannowania wszystkich osób, które są powiązane z centrum tego środowiska, czyli osobą, która zakaża.
Tak. Słabo rozwijała się także nasza zdolność do prowadzenia badań PCR na terenie kraju. Odsetek kontroli może na początku był adekwatny do liczby zakażeń, ale później, gdy nastąpił gwałtowny wzrost zachorowań, pojawiły się kolejki do punktów przeprowadzających testy. To oczywiście zniechęcało wiele osób, bo jeśli ktoś jest chory i ma stać w kolejce na zewnątrz, to rezygnuje.
Poza tym ludzie szybko doszli do wniosku, że jeśli ujawnią, że są chory, to zostanie na nich i na wszystkich dookoła nałożona kwarantanna, zaczęto więc ukrywać zakażenia. Jednocześnie gwałtowny wzrost zachorowań w Polsce zaczął stopniowo paraliżować system opieki zdrowotnej.
Przed pandemią my i tak jakoś specjalnie nie mieliśmy rezerw, szczególnie kadrowych. W Polsce narastał deficyt pielęgniarek i lekarzy, dlatego w momencie, kiedy nastąpił gwałtowny wzrost hospitalizacji wynikający z COVID-19 – i jednocześnie pewne zahamowanie funkcjonowania systemu opieki zdrowotnej – zaczęły się gigantyczne dramaty.
Karetki nie jeździły do chorych, bo z innymi chorymi stały w kolejkach przed izbami przyjęć. Nie było gdzie hospitalizować pacjentów, personel był przemęczony... To wpłynęło na to, że w końcówce ubiegłego roku, na przełomie października i listopada, znacząco wzrosła liczba zgonów.
Przy czym zgony z powodu COVID-19 były mniejszością w stosunku do zgonów ogólnych, co świadczyło o tym, że system opieki zdrowotnej przestał sobie dawać radę z opieką nad przeciętnym obywatelem w zakresie chorób niezakaźnych, tych typowych cywilizacyjnych, kardiologicznych, neurologicznych itd.
To wszystko przełożyło się na to, że odsetek zgonów jest stosunkowo wysoki, ale kiedy popatrzy pani na to, jaki poziom zgonów był w Polsce w okresie przedwakacyjnym, to okazuje się, że myśmy byli w najlepszej grupie. W tamtym czasie mieliśmy drugie miejsce w Europie.
U nas umierało mało osób w stosunku do potwierdzonej liczby zakażeń. Sytuacja zmieniła się jesienią. Jest to konsekwencją pogłębiającego się od lat kryzysu w systemie. W tamtym okresie ujawnił się on w sposób niezwykły.
Wszyscy wiedzą, że mamy braki kadrowe. Wojewodowie mają problem ze znalezieniem personelu do opieki nad pacjentami. Wcześniej czy później musiało się to zamienić w tragedie ludzkie.
W tej chwil jedyną szansą jest wyszczepienie ludzi i samodyscyplina. Na tym etapie państwo nie jest w stanie inaczej opanować epidemii. Może tylko i wyłącznie pracować nad zwiększeniem bazy łóżkowej i opieki nad chorymi.
To, co dziś się dzieje, jest konsekwencją wielu lat zaniedbań w systemie opieki zdrowotnej. Obarczanie odpowiedzialnością za to obecnego ministerstwa i obecnego ministra jest trochę nadużyciem. Wszystkie opcje polityczne się na to złożyły.
Od lat mamy deficyt finansowy, od lat kształcimy za mało specjalistów w ochronie zdrowia, w dodatku tworzymy nie najlepsze warunki pracy, co powoduje, że ludzie wyjeżdżają za granicę.
Tak, jak kiedyś mieliśmy problem z naborem osób na studia pielęgniarskie, tak teraz nie mamy tego problemu. Jednak te osoby natychmiast dostosowują się do warunków europejskich, uczą się języków obcych i znajdują pracę za granicą. Czyli tak naprawdę jesteśmy również producentem kadr medycznych na potrzeby UE, przy jednocześnie rosnącym deficycie kadr w naszym kraju.
Mamy zniszczoną infrastrukturę, mamy nieremontowane szpitale, mamy niedobory sprzętowe, ale powtarzam, jest to konsekwencja wielu lat zaniedbań. Dlatego obarczanie jednej ekipy odpowiedzialnością jest niesprawiedliwe. Każdy z tych, którzy nadzorowali system opieki zdrowotnej w minionych kilkudziesięciu latach, musi się uderzyć w pierś i posypać głowę popiołem.
Wiem, że może to być wróżenie z fusów, ale czy wreszcie odetchniemy?
Odetchniemy. Miłym zaskoczeniem dla mnie jest to, że mamy dość zdyscyplinowane społeczeństwo. Oczywiście, że są incydenty, jak na całym świecie, z udziałem antyszczepionkowców i antycovidowców. Oni są dosyć głośni, choć stanowią mniejszość.
Kiedy jednak się przyjrzymy, to zauważymy w przestrzeni publicznej pewną dyscyplinę, unikanie kontaktów, dystans, mycie rąk. Ludzie, idąc ulicą, na widok innych osób, oddalają się od nich. Nawet zaszczepieni konsekwentnie noszą maski. Jestem pod pozytywnym wrażeniem dyscypliny społecznej. Ona może nas uratować.
Drugim elementem, najważniejszym w tej chwili, jest tempo szczepień. Wszystkie siły i środki powinny zostać na to przeznaczone. Trzeba maksymalnie szybko zaszczepić maksymalnie dużą liczbę obywateli, bo tylko w ten sposób można zablokować i powstrzymać tę epidemię.
Mnożenie respiratorów, łóżek i rozwiązywanie problemów kadrowych w systemie opieki zdrowotnej jest tylko działaniem wtórnym, a nie pierwotnym, bo jeżeli do szpitali nie będą trafiali nowi pacjenci, szczególnie w ciężkim stanie, to nie będzie aż takiej potrzeby dotyczącej kadr. Będzie można obsłużyć wszystko tymi, których mamy.
Jedyna szansa na opanowanie epidemii to to, co w tej chwili się robi. Ja to popieram, jako specjalista zdrowia publicznego, jako osoba, która przygląda się polityce zdrowotnej i uczy studentów standardów w tym zakresie. To jest właściwy kierunek. Tylko w ten sposób, najniższymi kosztami, uzyskamy najlepszy efekt.
Czytaj także: Kiedy zbiorowa odporność na covid w Polsce? Morawiecki podał konkretny termin