Nazywają go szeryfem, bo walczy z "patokierowcami". "Krucjata Kurasińskiego" trwa w stolicy od lat

Łukasz Grzegorczyk
Artur Kurasiński od lat walczy z nielegalnym parkowaniem w Warszawie. Wrzuca zdjęcia do sieci albo zgłasza wykroczenia przez aplikację. Niektórzy twierdzą nawet, że prowadzi "krucjatę" przeciwko kierowcom. – Określa się mnie mianem konfidenta – przyznaje popularny bloger i mówca w wywiadzie dla naTemat. W naszej rozmowie woli wystąpić po prostu jako mieszkaniec stolicy.
Artur Kurasiński walczy z nielegalnym parkowaniem w Warszawie. Przypadki łamania prawa od lat publikuje m.in. w sieci. Fot. Archiwum prywatne bohatera, Adam Stępień / Agencja Gazeta
Kierowcy w Warszawie muszą pana nienawidzić.

Pewnie trochę tak jest, wielokrotnie dostawałem pogróżki w mediach społecznościowych, że kogoś zgłosiłem do Straży Miejskiej, albo kiedy otrzymuję powiadomienia, że jakiś kierowca został ukarany.

Co panu piszą?

Zdarzają się osoby, które wysyłają informacje o dziwnej treści na tzw. priva. Określa się mnie mianem konfidentów, kapusiów, sprzedawców, zdrajczyków. To ma konotacje z gwarą więzienną. Zupełnie tego nie rozumiem. Wydaje mi się, że dbanie o to, byśmy mogli bezpiecznie przechodzić przez pasy, żeby nie było w mieście korków, smogu, żebyśmy mogli wygodnie podróżować komunikacją miejską, to chyba wszystkim na tym zależy.


Skąd pomysł, żeby wziąć się za walkę z "patoparkowaniem"?

Sam zostałem kiedyś ukarany przez Straż Miejską za to, że zostawiłem samochód w sposób niezgodny z prawem. Do tamtej pory nie przychodziło mi do głowy, że moje parkowanie może narażać inne osoby. Wtedy bardzo mi się spieszyło, zaparkowałem auto blisko pasów. Okazało się, że ktoś wezwał holownik i musiałem zapłacić za parking, gdzie został ściągnięty samochód. Do tego jeszcze mandat i punkty karne.

Wystarczyła jedna taka nauczka?

To trochę mnie otrzeźwiło, bo żyłem w bańce, że ja jestem kierowcą, a w mieście nie ma parkingów. Jeździłem autem na krótkich dystansach i nie rozumiałem, że mogę skorzystać z transportu publicznego. Rower czy hulajnoga to był dla mnie w ogóle dziwny pomysł.

Druga sytuacja była wtedy, kiedy Marcin Gortat zaparkował pod moją klatką bardzo luksusowym samochodem. Okazało się, że jest wypożyczony, ale kierowca zatarasował całe pasy. Pomyślałem sobie, że jeśli nawet osoby publiczne nie widzą w tym problemu, to trzeba to zmienić. Wszystko zaczęło się prawie siedem lat temu. Krok po kroku wychwytywałem te przypadki w swojej okolicy. Dzwoniłem na policję, która skutecznie próbowała nie przyjmować zgłoszeń. Straż Miejska jest o wiele bardziej chętna do sprawdzania.

Z czasem widziałem coraz więcej problemów związanych z parkowaniem i postanowiłem je upowszechniać. Na początku większość osób się śmiało. Agresji było mało, ale wszyscy traktowali mnie jak szeryfa miejskiego, który siedzi sobie cały dzień przy oknie, ma poduszkę, lornetkę, wyskakuje zza winkla i krzyczy do kierowców żeby przeparkowali samochód.

A jak to wygląda naprawdę?

Nie wychodzę specjalnie po to, żeby zrobić komuś zdjęcie. To dzieje się po drodze, kiedy odbieram dziecko z przedszkola albo idę do sklepu. Pewnie w ciągu doby wyłapuję kilka przypadków z tysięcy w całej Warszawie. A ja nie działam dlatego, że nie podoba mi się kolor samochodu, tylko ze względów bezpieczeństwa. Ludzie stając na zakazie, na awaryjnych, dokładają się do puli osób, które potem są kalekami.

Część osób nie rozumie prostej zależności, że jeśli ktoś zaparkuje np. za blisko pasów, to naraża na potrącenie pieszych, którzy wychodzą zza samochodu. A to nie jest jakiś wyjątek, bo w Polsce na pasach ginie absurdalna liczba pieszych.
Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Gazeta
W internecie ludzie piszą o "krucjacie Kurasińskiego" albo pytają, czy nakleja pan "karne Kurasy".

Nie naklejam, jestem daleki od tego, żeby karać kierowców w ten sposób. Chociaż rozumiem, że to pewnie byłoby skuteczniejsze, by zwrócić uwagę. Widziałem też reakcje z odginaniem wycieraczek czy składaniem lusterek – ja tego nie robię.

Z tą krucjata uśmiecham się i jest mi miło, że ktoś docenia moją konsekwencję. Nie sądzę jednak, by była to krucjata. Myślę, że wiele osób też ma dość łamania przepisów i fajnie byłoby, żebyśmy sami zwracali na to uwagę. Życzyłbym sobie więcej takich świadomych mieszkańców jak ja.

Oprócz publikowania postów na Facebooku, upomina pan kierowców na ulicy?

Wielokrotnie podchodzę, jeśli jestem akurat w pobliżu. Reakcje ludzi się zmieniają, kiedyś była podręcznikowa, w stylu: co mi będziesz mówił, to jest mój samochód. Będę łamał prawo, kiedy będzie chciał. Teraz kierowcy wiedzą, że zdjęcie ich auta może wylądować w aplikacji i narażają się na mandat.

Podejście się zmienia. Wiele osób jest zdziwionych i grzecznie zmieniają miejsce. Pewnie jest tak, że niektórzy traktują swoje auta jako część wizerunku, pozycji społecznej. Ewidentnie zmienia się jednak mentalność, przestajemy być egoistyczni i rozumiemy, że coś dzieje się poza nami.

To nie jest trochę walka z wiatrakami?

Ku mojemu zdziwieniu, kiedy z czasem upowszechniałem na Facebooku informacje o kolejnych zgłoszeniach, okazało się, że całkiem duża grupa osób zaczyna myśleć podobnie jak ja. Teraz nie jest już obciachem, że zwróciło się komuś uwagę za parkowanie. Moim zdaniem ten trend będzie narastał, to znaczy ludzie zrozumieli, że nie ma możliwości życia w mieście, jeśli z przyzwoleniem będziemy podchodzić do przykładów głupiego wykorzystywania wspólnej przestrzeni.

W wielu przypadkach kierowcy po prostu nie myślą. Mają bardzo egoistyczne podejście, że zaparkują w danym miejscu i włączą awaryjne. Widziałem parkowanie na środku ulicy czy skręcanie pod prąd w poszukiwaniu miejsca. Rozumiem chęć wjechania wszędzie i zaparkowania pod swoją klatką schodową. Niestety, szczególnie Warszawa jest potwornie źle skomunikowana. To miasto nigdy nie zostało dostosowane do tak dużego ruchu samochodowego.

Jaki jest dalszy bieg spraw, które pan zgłasza?

Jakieś 10-15 proc. z nich kończy nie mandatami. Tu muszę zaznaczyć, że ja nie zgłaszam wszystkich przypadków, bo musiałbym non stop stać na ulicy i nic innego nie robić. Zgłaszam tylko te, które jawnie naruszają bezpieczeństwo albo łamią przepisy w rażący sposób.

Liczby nie robią wrażenia. To chyba może zniechęcić?

Pewnie gdybym oczekiwał błyskawicznych efektów, bardzo szybko zniechęciłbym się. Czasami wiąże się to z pojechaniem do Straży Miejskiej i zeznawaniem, bo np. sąd odsyła sprawę z dopiskiem, że trzeba uzupełnić informacje. Te zgłoszenia to też zobowiązanie. A na przestrzeni tych kilku lat mogło być około tysiąca udokumentowanych przeze mnie przypadków.

Straż Miejska jest pobłażliwa wobec nieprzepisowego parkowania?

To pytanie do służb, które mają zdjęcia w systemie, wszystko jest udokumentowane. Być może to kwestia interpretacji prawa. Aplikacja do zgłoszeń daje mi jako obywatelowi możliwość zwracania uwagi na łamanie przepisów.

Zastanawiam się czasami, dlaczego tak mało osób ostatecznie jest karanych. Zawsze dokumentuję to w taki sposób, żeby było wszystko jasne. Jeśli ktoś wyrywa kawałek słupka, wjeżdża na chodnik i parkuje tam, to niszczy infrastrukturę miejską. Ciężko mi uwierzyć, dlaczego taka osoba nie może dostać mandatu. Rozumiem, że część strażników woli upomnieć kierowcę, ale ja wychodzę z założenia, że jeśli ktoś robi to na taką skalę, nic go nie powstrzyma. Nie jestem jednak Strażą Miejską, tylko obywatelem. Mogę jedynie zgłaszać takie przypadki.
Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta
Zdarzały się pretensje, że zdjęcie jakiegoś auta zamieścił pan w sieci?

O jedną rzecz dbam obsesyjnie. Niektóre sądy niedawno zaczęły orzekać, że wrzucone zdjęcie dokumentujące złe parkowanie narusza prywatność i powoduje to, że można rozpoznać daną osobę. To absurd, bo przecież nikt z ulicy nie ma dostępu do bazy CEPiK. Sądy uważają jednak, że jeśli samochód posiada cechy wyróżniające, np. nietypowy kolor nadwozia albo dziwną rejestrację, to może być utożsamiony z kierowcą.

To jest interpretacja sądu, nie będę z tym walczył. Jeśli trafiam na takiego gagatka, który mógłby się wyróżnić, to ukrywam jego tablice. Wtedy nie można mi nic zarzucić, bo staram się w tej kwestii być świętszym od papieża.

Zastanawiam się, czy bardziej walczy pan z nieprzepisowym parkowaniem czy ogólnie z autami w centrum miasta.

Traktuję to jak dbanie o swoją najbliższą okolicę. To nie jest tak, że mam hopla i chcę wyczyścić Śródmieście z samochodów. Chciałbym, żeby ludzie, którzy tu przyjeżdżają ,parkowali w miejscach wyznaczonych, albo jeśli mają opcję, wybierali inny środek transportu.

Widziałem niedawno postulat jednej z celebrytek, która dziwiła się, że stoi w korku. Apelowała do prezydenta Rafała Trzaskowskiego, by nie zwężać jednej z ulic. Polacy nadal mają wschodnią mentalność, chociaż lubimy wskazywać na kraje skandynawskie, gdzie auta są eliminowane z centrów miast. Tam się chodzi i jeździ rowerami. A my uwielbiamy przemieszczać się samochodami.

Ja też jestem kierowcą i mam samochód, ale staram się jak najmniej nim jeździć, ponieważ to wiąże się z ogromnym problemem parkowania w centrum. Natomiast wszyscy dokładamy się do tego, że oddychamy coraz gorszym powietrzem. To dotyczy nie tylko dużych aglomeracji, ale też małych miejscowości, bo tworzy się tam tzw. niska emisja. Dużo osób nie rozumie, że jeśli samochody poruszają się w korku, to spalają więcej paliwa, wydzielają więcej zanieczyszczeń, szybko zużywają hamulce.
Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta
I to ma zachęcić Polaków, by przesiedli się z aut do "zbiorkomu"?

Obawiam się, że tu nie ma jednego dobrego pomysłu. Trzeba po prostu pokazać, że to piesi są naturalnymi mieszkańcami miasta. Kiedyś nikt nie wyobrażał sobie w Warszawie przebudowy Krakowskiego Przedmieścia czy ulicy Świętokrzyskiej. Teraz ludzie tam przychodzą i mogą cały dzień się bawić, jest bardziej zielono. Nam się wydaje, że zwężenie jakiejś ulicy spowoduje większe korki. Pewnie spowoduje, ale nie ma opcji, byśmy budowali coraz więcej parkingów i ulic.

Oczywiście rozumiem argumenty ludzi, że mają starszych rodziców, dzieci, ale umówmy się: 90 proc. warszawiaków jeździ samochodami, w których wożą powietrze. Przestańmy sobie tworzyć wyimaginowane światy. Jeździmy sami, a samochód cały dzień stoi niedaleko miejsca pracy. Między punktami oddalonymi o kilka kilometrów, naprawdę prościej jest wezwać taksówkę albo pojechać komunikacją miejską.

W niektórych miastach zdarzają się akcje w stylu: masz dowód rejestracyjny, jedziesz autobusem za darmo. I gołym okiem widać, że to kompletnie się nie sprawdza.

To kuriozalna akcja, wielu Polaków ma w nosie kasowanie biletów. Danie im opcji, by wsiedli do autobusu z dowodem rejestracyjnym i nie kasowali biletu za cztery złote jest czymś dziwnym. Nasze społeczeństwo jest fajne, jeśli chodzi o ustalanie zależności między zyskiem a stratą, więc liczę na to, że ludzie zaczną patrzeć wokół siebie. Jak zobaczą buspas, na którym nie trzeba stać w korkach i koncentrować się na kierowaniu, to będzie dowód na to, że lepiej wybrać autobus i w tym czasie poczytać książkę.
Fot. Archiwum prywatne bohatera
Czytaj także: Koniec wolnej amerykanki na chodnikach. Użytkownicy hulajnóg mają nowe obowiązki