"Mówili, że nic się nie da zrobić". Anna trzy razy uciekała śmierci, teraz walczy o życie dla synka

Aneta Olender
– To było coś okropnego. W ciągu 6 tygodni wyrósł mi na zewnątrz guz wielkości mandarynki – o swojej walce z chorobą opowiada Anna Iwaniuk. Przyznaje jednak, że to nie wtedy bała się najbardziej. Najgorzej było, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży. Kiedy w maju tego roku urodził się jej synek, wiedziała, że zrobi wszystko, aby móc pokazać mu świat. Jej ostatnią szansą na pokonanie złośliwego nowotworu jest nowy lek. Szansą, która kosztuje bardzo dużo. Na korzyść Anny nie działa też czas.
Anna zbiera pieniądze na terapię nierefundowanym lekiem. Walczy z nowotworem piersi. Fot. archiwum prywatne
Od ilu lat trwa pani walka?

Od 7 lat, zachorowałam w 2014 roku. Wtedy podczas samobadania odkryłam, że mam sporego, bo 6,5-centymetrowego, guza w piersi. Pół roku wcześniej byłam u ginekologa i nic jeszcze nie było widać. Ten rak był bardzo agresywny.

Historia mojej choroby jest dosyć długa. Teraz jest trzeci jej nawrót, czyli tak naprawdę czwarty raz choruję. Muszę jeszcze tylko wyjaśnić, że są różne rodzaje raka piersi. Ten, który mnie dotknął, mutował się dwa razy, najpierw był hormonozależny, później HER2 dodatni, a teraz jest trójujemny.

Na ten ostatni nie ma żadnego leku, prócz zwykłej chemioterapii, a właściwie nie było, bo we wrześniu 2020 roku w USA został zarejestrowany nowy, nowoczesny lek na trójujemnego raka piersi.
Co się wydarzyło po pierwszej diagnozie?


Po pierwszej diagnozie przyjęłam chemię, rak się zmniejszył, przeszłam operację oszczędzającą i naświetlanie, później było leczenie uzupełniające. Dostawałam lek celowany, co 3 tygodnie musiałam mieć wlew z herceptyny. Bierze się to przez rok.

Leczenie uzupełniające trwało i po praktycznie 11 miesiącach okazało się, że mam nawrót choroby. Guz był w tej samej piersi, co na początku, ale tym razem naciekał głęboko na mięsień piersiowy.

Rósł tak szybko, że mimo tych co trzytygodniowych wizyt w szpitalu, podczas których miałam robione badania, nic nie dało się zaobserwować. Po prostu w pewnym momencie zauważyłam, że coś się dzieje, że pierś stwardniała. Lekarka wysłała mnie na USG i tam był już guz 3 na 4 cm.

To był już ten trzeci rodzaj nowotworu piersi?

To był ten guz, który okazał się trójujemny. Tak się zmutował. Lekarze stwierdzili, że ponieważ nacieka głęboko na mięsień, to nie mogą tego usunąć – najpierw spróbują go zmniejszyć chemią, a dopiero wtedy usuną.

Podali mi jeden rodzaj chemii, to nie przyniosło efektów. Po drugim i trzecim rodzaju było identycznie. Żadna chemia nie działała – brałam ją przez 8 miesięcy. Guz powiększał się aż do momentu, kiedy pierś dosłownie pękła, wtedy zaczął rosnąć na zewnątrz.

To było coś okropnego. Owrzodzenie zewnętrzne jest czymś naprawdę bardzo nieprzyjemnym. W ciągu 6 tygodni wyrósł mi na zewnątrz guz wielkości mandarynki.

W takiej sytuacji od razu operacja?

To był początek 2017 roku. Lekarze powiedzieli, że nic się nie da zrobić, że nie da się tego operować. Według nich byłam już wtedy paliatywną pacjentką.

Ale pani szukała rozwiązania?

Cały czas twierdziłam, że to się uda. Kiedy lekarz, który mnie prowadził, przekonywał mnie, że można zastosować już jedynie chemię paliatywną, że nic więcej nie można zrobić, powiedziałam "no to zobaczymy" i wyszłam z gabinetu. Byłam wkurzona, zrezygnowałam z tej chemii.

Już wcześniej konsultowałam się z innymi lekarzami w Polsce, ale nikt nie miał żadnego pomysłu na mnie. Trafiłam jednak na doktor Łacko, która w tej chwili jest moją lekarką prowadzącą.

Przyszłam do niej z tym owrzodzeniem, z tym żywym guzem na zewnątrz, który cieknie osoczem i krwią... Ona jako jedyna stwierdziła, że spróbuje coś wymyślić. Intensywne poszukiwania rozwiązania trwały około 2 miesięcy.

Zrobiono mi najdokładniejsze badania. Krew wysłano do Stanów Zjednoczonych, gdzie sprawdzano ją m.in. pod kątem wszystkich możliwych znanych mutacji. Nie miałam żadnej z nich, a teoretycznie, kiedy choruje się w tak młodym wieku – ja miałam 28 lat – to większość nowotworów stanowią raki genetyczne.

W ostatniej chwili, kiedy było już naprawdę kiepsko, pani doktor ponownie skonsultowała się z chirurgami i wyprosiła, żeby jeszcze raz mnie zobaczyli. Dr Krzysztof Szewczyk zdecydował się mnie zoperować. Jakimś cudem mu się udało. Wyciął mi pierś razem z mięśniem piersiowym, mam wycięte dosłownie wszystko do żeber. Zawdzięczam mu życie.

Mówię, że to opatrzność go pilnowała, bo tam było już bardzo źle. Guz miał 12 cm, zajmował całą pierś. Rak naciekał nawet na splot nerwowy ręki, gdyby nie operacja, to po prostu prawdopodobnie nerwy byłyby uszkodzone i nie mogłabym nią ruszać.

Przypomniała mi się jeszcze jedna zabawna historia. Wtedy, kiedy przyszłam do lekarki z owrzodzeniem na zewnątrz, zapytałam "wie pani, dlaczego on tak wyszedł na wierzch?" i szybko dodałam "bo się wyprowadza". Byłam przekonana, że będę zdrowa. To było coś niesamowitego, nie wiem, skąd brała się ta siła we mnie.
Miałam zapytać o to, czy były momenty, kiedy chciała się pani poddać, ale słyszę, z jaką energią o tym wszystkim pani opowiada i zaczynam się zastanawiać, czy w pani przypadku takie pytanie jest adekwatne.

(Śmiech) Poddanie się i ja to dwie różne rzeczy.

Tak zawsze było w ciągu tych 7 lat?

Zdecydowanie tak. Oczywiście są gorsze momenty, ale trwają krótką chwilę. Popłaczę, pomyślę i za chwilę zbieram się w garść. Kiedy zachorowałam, miałam 28 lat, byłam bardzo młoda, niedoświadczona, płakałam 4 dni, byłam załamana, ale później stwierdziłam "Cholera jasna, siedzę i marnuję czas na łzy, a nie wiem, ile tego czasu mi zostało. Jeżeli nie pozostało zbyt dużo, to muszę go najlepiej wykorzystać".

I ta myśl przyświeci mi od 7 lat. Dzięki temu nauczyłam się inaczej patrzeć na wszystko. Nie mam czasu, więc nie nie zajmuję się pierdołami, nie martwię się.

Sądzę, że wielu ludzi, którzy zmagają się z jakąś ciężką chorobą, zaczyna patrzeć na świat inaczej. Większość problemów zniknęła, bo przestałam się nimi przejmować. W obliczu choroby, śmierci i bólu, z którym się żyje, część rzeczy przestaje być istotnymi. Szczerze powiedziawszy, chyba jest tak, że im więcej człowiek przejdzie, tym jest w stanie więcej unieść.

Wróćmy do 2017 roku, do tamtej operacji. Co było dalej?

Po operacji przyszedł do mnie pan doktor i powiedział, że to była najgorsza operacja w jego życiu i drugi raz by się jej nie podjął. Pamiętam, że po tym wszystkim zapytałam mojej pani doktor "A co jeżeli będę miała przerzuty, coś wróci?". Ona na to "Teraz już nie mamy nic".

Na tamten czas nie było niczego, co można było mi podać. W 2015 miałam naświetlania, a naświetlań nie można robić na ten sam obszar dwukrotnie, jeśli nie było dłuższej przerwy, około 10 lat. Wzięłam też w sumie 8 rodzajów chemioterapii, wszystkie, które są przeznaczone na raka piersi.

Postanowiłam więc nie robić badań. Stwierdziłam, że po co mi one, po co mam się martwić, że znowu jestem chora, skoro i tak nie da się niczego zrobić.

Dość ryzykowne...

Wiele osób mówiło mi też, że to jest tak zaawansowany rak, że na pewno wróci, że na pewno już gdzieś są mikroprzerzuty. Owrzodzenie zewnętrzne robi się przeważnie przy nieleczonym nowotworze, więc to było już tak agresywne...

Po 3 latach intensywnego leczenia fizycznie byłam wrakiem człowieka. Chwilę po tej operacji rozstałam się z moim wieloletnim partnerem. Nie miałam też pracy, bo w trakcie chorowania skończyła mi się umowa, więc wiadomo, że mi jej nie przedłużyli. Miałam na utrzymaniu psa, kota, mieszkanie, musiałam stanąć na nogi.

Oczywiście mam wspaniałą rodzinę, która zawsze mnie wspiera, ale moi rodzice nie byli w stanie wtedy pomagać mi finansowo, zajmowali się też chorą na Alzheimera babcią. Stąd decyzja o nierobieniu badań.

Co oznacza "fizycznie byłam wrakiem człowieka"?

Po chemioterapii miałam polineuropatię obwodową, czyli uszkodzenie wszystkich nerwów. Nie miałam czucia w prawej ręce, nie miałam czucia w stawach. Potrafiłam się przewracać na ulicy. Przez 2 lata leżałam w łóżku, ogólnie byłam słaba.

Natomiast kiedy operacja się udała, to nagle niesamowite życiowe siły we mnie wstąpiły. Myślę, że dużo siedzi w głowie. Mimo wszelkich niedogodności starałam się normalnie żyć.
Fot. archiwum prywatne
Skoro nie chciała pani się badać, to jak do tego doszło, że okazało się, że jest kolejny nawrót?

Zaczęło mnie boleć w klatce piersiowej. To był 2019 rok, 2 lata po operacji. Czułam, że najprawdopodobniej są to przerzuty. Wtedy miałam już fajną pracę, poukładałam sobie na nowo życie...

Zastanawiałam się, czy robić te badania, czy nie. W końcu zdecydowałam się na nie w czerwcu. Okazało się, że rzeczywiście mam przerzuty do węzłów chłonnych klatki piersiowej. Moi cudowni lekarze wymyślili, że zrobią naświetlania, na które nikt nie chciał się zgodzić, bo minęły dopiero 4 lata od poprzednich.

To były naświetlania punktowe, miały zatrzymać nowotwór. Miałam 2 małe guzy, przerzuty do płuc, i jeden duży w klatce piersiowej – 4,5-centymetrowy za mostkiem. W grudniu badania wykazały, że wszystko zniknęło.

Tak po prostu?

Naświetlania miałam w sierpniu, w listopadzie robiłam tomografię i w niej wyszły jakieś dziwne rzeczy. Wyglądało to źle, jakby guz się rozrósł, zaczął naciekać blisko serca. Lekarz skierował mnie na badanie PET, obrazujące całe ciało. I wtedy się okazało, że nagle wszystkie guzy zniknęły. Została śladowa ilość największego guza, ale tak jakby ten rak był nieaktywny. Znowu kolejny cud.

Wtedy była euforia, bo ile razy można uciekać śmierci. Trochę tak to czułam. Poza tym dowiedziałam się o tym 30 grudnia, dzień przed sylwestrem. Wcześniej, wiedząc, jak zła jest sytuacja, zaplanowałam imprezę, pomyślałam "dobra, skoro to ma być koniec, to niech będzie zabawa". Zaprosiłam przyjaciół i znajomych, a dzień przed okazało się, że jestem znowu zdrowa. Zabawa sylwestrowa była huczna. W 2020 rok weszłam z bardzo dobrym humorem.

Kolejne badania wykazywały, że jest ok. Bardzo się cieszyłam, w tamtym czasie poznałam także mojego obecnego partnera, zamieszkaliśmy razem. Znowu życie zaczęło się fajnie układać.

We wrześniu robiłam kolejne badania i niestety okazało się, że guzy w klatce piersiowej się odezwały i że pojawiły się znowu dwa dwucentymetrowe w węzłach chłonnych. Szczerze mówiąc po tylu latach życia ze świadomością tej choroby, te wyniki nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Sama się sobie czasami dziwię, że znoszę to tak spokojnie. Jakoś potrafię z tym żyć i o tym nie myśleć. Mam wrażenie, jakby to było za mną. Być może jest to kwestia wyparcia, a być może umysł się tak przystosowuje.

Poszłam do mojej pani doktor, która stwierdziła, że jeżeli to jest znowu ten trójujemny rak, to dalej nie możemy nic zrobić. Skierowała mnie na biopsję, która miała być dosyć trudna, ponieważ guzy są za mostkiem.

Na początku października miałam już wyznaczoną datę biopsji. Miała być przeprowadzona pod narkozą, niewykluczone było także to, że trzeba będzie otworzyć klatkę piersiową, żeby dostać się do guzów.

Nagle tuż przed zabiegiem dostałam ataku paniki. Nigdy nie bałam się takich rzeczy, a wtedy trzęsłam się ze strachu, więc pomyślałam, że coś jest nie tak. Coś mnie tknęło i w zasadzie dzień przed biopsją zrobiłam test ciążowy. Okazało się, że jestem w ciąży.

To był szok?

Szok, bo byłam po 40 chemioterapiach, mam jajniki policystyczne, brałam tabletki na nadciśnienie, które obniżają płodność. Nie spodziewałam się tego. Pierwsza myśl – aborcja. Później zaczęło do mnie docierać, że to dziecko pojawia się w moim życiu w taki dziwny, cudowny sposób...

Jak wiele innych elementów w pani życiu.

Lekarz potwierdził ciążę. To był 6. tydzień. Zobaczyłam bijące serce, tę fasolkę i stwierdziłam, że nie ma opcji, żebym ją usunęła. Lekarze byli zdziwieni moją decyzją. Wszyscy też powtarzali, że w zasadzie do 12 tygodnia może być poronienie. Byłam jednak przekonana, że to dziecko się urodzi. Bardzo mocno w to wierzyłam.

Do drugiego trymestru ciąży nie brałam nic. Później z moją panią doktor doszłyśmy do wniosku, że spróbujmy dać mi chemię. W styczniu 2021 roku zrobiliśmy rezonans magnetyczny i niestety okazało się, że guzy mocno urosły, miały 6 i 4 cm.

Sytuacja znowu była kiepska. Ten moment był chyba najgorszy. Bałam się, że nie dam rady, że rak zabije i mnie, i dziecko. Później jednak powstał plan chemioterapii i pojawiła się rozmowa o leku, który mógłby mi pomóc. Pomyślałam, że jest to moja szansa i chwyciłam się tej myśli. Jestem zadaniowcem, człowiekiem, który musi mieć cel, albo raczej, który musi widzieć światełko w tunelu.

Synek urodził się w maju?

Chemię zniosłam całkiem dobrze. W 37. tygodniu ciąży miałam zrobione cesarskie cięcie. Jedyne, o co się martwiłam, to to, czy dziecko nie będzie chore. Nic innego poza tym się dla mnie nie liczyło. Na szczęście synek urodził się zdrowy.
Na stronie zbiórki napisała pani, że po jego narodzinach zaczęło pani bardziej zależeć.

Gdyby nie dziecko, to nie wiem, czy zbierałabym na ten lek, myślę, że nie. Pewnie bym odpuściła. Nie lubię wyciągać po coś ręki, a tym bardziej po tak ogromną sumę pieniędzy. To jest ciężkie psychicznie dla mnie, bo jestem osobą, która sama chce sobie radzić.

Jednak myśl o tym, że mam dziecko, że chciałabym z nim być i go wychować, nauczyć go patrzenia na świat, bardzo mocno pcha mnie do przodu.

Co to za lek, który daje nadzieję?

Przeszedł badania kliniczne w Stanach Zjednoczonych. To nowoczesny lek, właściwie jedyny, na trójujemnego raka piersi. Wykazuje niesamowitą skuteczność przy już leczonych rakach przerzutowych. Niestety jest bardzo drogi – trzymiesięczna kuracja kosztuje około 800 tys. złotych – i nigdzie nierefundowany. Do Europy też pewnie dotrze, ale to jest kwestia lat, bo badania kliniczne musi przejść w każdym kraju.

Lek będziemy ściągać do Polski, jeśli uda się zebrać odpowiednią kwotę. Szpital go kupuje w moim imieniu. 3 miesiące to minimalny czas, żeby sprawdzić, czy lek w ogóle działa. W tej chwili zbieram na pół roku terapii, bo trochę też trwa transportowanie leku w specjalnych warunkach.

Jest nadzieja, jestem przekonana, że on zadziała. Tu jednak bardzo liczy się też czas. Rak rośnie i lek trzeba podać jak najszybciej. W tej chwili od 3-miesięcznej terapii dzieli nas 400 tys. zł. Drugie tyle zdołaliśmy już uzbierać.

Pozostaje pani bez leczenia od maja?

W zasadzie dłużej niż od maja, bo 4 tygodnie przed cesarskim cięciem trzeba było przerwać chemioterapię, która też nie do końca na mnie działała – pojawił się trzeci guz.

Jest w pani więcej nadziei czy strachu?

Boję się... Boję się, że nie będzie mnie przy moim synku, kiedy będzie dorastał. To jest najgorsze. Nie boję się śmierci jako takiej, może jedynie tego, że na końcu będę zależna od innych, że będzie się trzeba mną zajmować.

Fizyczna niemoc i świadomość, że Lew nie będzie miał mamy, najbardziej paraliżują, jednocześnie napędzają do walki. Wciąż mam w sobie ogromne przekonanie i wiarę, że znowu się uda. Nie czuję się chora, jestem silna psychicznie i wiem, że mój organizm też jest bardzo silny. A dla Lwa mam dwa razy więcej siły niż dotychczas, więc musi się udać.

Nigdy nie chciałam mieć dzieci. Nie miałam instynktu macierzyńskiego, jak niektóre kobiety. Nie ruszał mnie widok niemowląt. Tym bardziej moja własna decyzja o urodzeniu tego dziecka samą mnie zaskoczyła. A teraz jak patrzę na tego małego dzidziucha, myślę, że to najpiękniejszy widok na świecie.

Do samego urodzenia bałam się, że np. okaże się, że nie nadaje się na matkę, że nie będę sobie radzić. Ale jest totalnie odwrotnie – odkąd pojawił się Lew pojawiła się ogromna miłość i troska – natura dobrze to wymyśliła.

Czytaj także: Od tych listów mogło zależeć życie wielu kobiet. W 2015 roku rząd je... zlikwidował

Rak nie pyta o metrykę, lubi każdy rozmiar i kształt piersi. Grunt to być cwańszym od tego potwora