Znajomy znajomemu wyzyskiwaczem. Wykorzystujemy zawodowo przyjaciół i ludzi, których ledwo znamy

Helena Łygas
Podobno lepiej nie łączyć przyjaźni z biznesem. Co innego, gdy mamy (do kogoś) biznes. Potrzebujesz grafika? Strony internetowej? Tłumaczenia dokumentów na angielski? Uderzasz do ludzi, których znasz prywatnie. Tyle że oprócz osób, które chcą dać zarobić znajomym, jest jeszcze jedna, wcale nie taka mała grupa. Ludzie, którzy uważają, że jeśli coś jest robione po znajomości, samo przez się rozumie się, że powinno być za darmo, półdarmo lub: co łaska.
Osób, które bezpardonowo wykorzystują zawodowo swoich znajomych w imię "przyjaźni" wciąż nie brakuje (zdjęcie ilustracyjne) fot. Charles Deluvio / Unsplash
Za postawą "dej, bo się znamy" często stoi nie tyle skąpstwo czy cwaniactwo, co przekonanie, że w przyjmowaniu pieniędzy od osób z którymi utrzymuje się kontakty towarzyskie, jest coś niestosownego.

W tej optyce, o tym czy i ile zapłacić decyduje jednak nie wykonawca, ale klient (nasz pan i kolega). Gdy przychodzi do relacji zleceniodawca-zleceniobiorca, dobry znajomy, a więc człowiek teoretycznie bliski i lubiany, dziwnym trafem ląduje na samym dole drabiny.

Nie kwestionujemy cennika usług mechanika, ale koleżanka-fryzjerka powinna być zadowolona z zapłaty w formie domowego sernika albo butelki wina. Zresztą co to dla niej pomachać pół godziny nożyczkami? Przy okazji można pogadać, a zresztą przecież w byle jakim salonie liczą sobie teraz 80 złotych.


Jeśli jakimś cudem koleżance wymknie się gdzieś po drodze "50 złotych", są duże szanse, że klientka poczuje się dotknięta. Na znajomych chcesz zarabiać? Przecież przyjaźń jest ważniejsza od pieniędzy!

Zamiast skupiać się na osobach przekonanych, że relacja z nimi to najlepsza zapłata, przyglądamy się temu, jak z wyżebrywanymi usługami czują się pokrzywdzeni. Zazwyczaj głupio im zareagować.

Tak, jak Magdzie – z wykształcenia prawniczcce, która obecnie kończy aplikację radcowską. Znajomi zaczęli prosić ją o przeczytanie umów lub też napisanie pism urzędowych jeszcze gdy była na drugim roku studiów.

– Tłumaczyłam im, że nie jestem kompetentna, ale że było to uznawane za przejaw złej woli, koniec końców pomagałam. Umówmy się, że w miarę inteligentna osoba jest w stanie rozszyfrować zawiłości umowy o pracę i napisać zażalenie czy odwołanie z pomocą internetu. I chyba to irytowało mnie w tym najbardziej – większość moich znajomych przy odrobinie wysiłku poradziłaby sobie sama z tym, co robiłam za nich ja – opowiada.

Wraz z kolejnymi latami studiów, Magda coraz częściej udzielała porad. Bywało, że odzywali się do niej ludzie, z którymi nie rozmawiała i rok.

– Niestety pochwaliłam się obroną magisterki na Facebooku. Dostałam dużo lajków, a potem zaczęłam dostawać też dużo wiadomości. Raz napisała do mnie dziewczyna, z którą chodziłam do podstawówki i której nie widziałam od 16 lat Chciała, żebym po znajomości reprezentowała ją za darmo w sądzie podczas rozprawy rozwodowej. Powiedziałam, że nie mam nawet takich uprawnień, a ona odpisała z wyrzutem, że "przecież kończyłam prawo" Wyjaśniłam jej różnicę między prawnikiem a adwokatem i radcą prawnym, ale chyba nie zrozumiała, bo kilka dni później napisała do mnie "to jak będzie?".

Magda długo nie widziała nic złego w pomaganiu znajomym w ten sposób. Przecież to oczywiste, że jeśli nie wiesz, pytasz kogoś, kto może wiedzieć. Zmieniło się to dopiero, gdy zaczęła aplikację.

– Przez ostatnie 10 lat napisało do mnie w sprawach związanych z prawem co najmniej trzydziestu znajomych. Jak się można domyślić, nie przyjaźnię się ze wszystkim, regularny kontakt utrzymuję może z czworgiem z nich. I jakkolwiek jeszcze w połowie studiów w wielu przypadkach nie umiałam pomóc, w ostatnich latach de facto wykonuję zawód radcy prawnego – irytuje się Magda.

Praca umysłowa, czyli w sumie to co?


Przełomowa, jeśli chodzi o zauważenie, że niewinna pomoc znajomym to tak naprawdę praca za darmo była... pomoc znajomemu.

Do Magdy odezwał się chłopak, z którym chodziła kiedyś na angielski. Przypuszczał, że niektóre zapisy w jego umowie są niezgodne z prawem, ale nie wiedział, jak tego dowieść. Okazało się, że ma rację. Magda znalazła mu potrzebne paragrafy i przygotowała do rozmowy z szefostwem.

Kiedy zapytał, ile jest jej winny, zatkało ją. Żaden z jej znajomych nie zająknął się nigdy na ten temat, a jej samej pobieranie opłat nie przyszło do głowy. Nie miała nawet odpowiedniego papieru, a w branży same studia prawnicze to dopiero początek drogi, a nie "zawód".

– Ludziom wydaje się, że skoro i tak się znasz, proszenie o darmową poradę jest okej, bo to dla ciebie żaden wysiłek. Tyle że za tym moim "znaniem się" stoi 10 lat nieustannej nauki. Kucia do sesji po nocach, przygotowywania się do egzaminu na aplikację po całym dniu w pracy, siedzenie w sądzie, w prokuraturze, tysiące przeczytanych stron. Mam wrażenie, że w Polsce mimo wszystko wciąż nie ceni się pracy intelektualnej. Bo co to za praca "coś wiedzieć", co innego jak bym kładła glazurę, albo szyła ciuchy – widać namacalny efekt, więc się pracowało.

Takie tam hobby


Karol i Majka są parą grafików-freelancerów. A że zlecenia pojawiają się z różną częstotliwością, zajmują się też montażem, bywa, że biorą zlecenia fotograficzne albo retuszerskie. Dodatkowo Majka szyje i maluje – ukończyła malarstwo na ASP.

Majka: Myślę, że jeśli ktoś zrobiłby badania dotyczące częstotliwości propozycji pracy za darmo, graficy byliby w ścisłej czołówce. Z jednej strony słynne "będziesz miała do portfolio", czyli "nie mamy zamiaru płacić". Z drugiej – prośby znajomych.

Karol: Widzę to tak, że osobom pracujących w zupełnie innych zawodach niż nasz wydaje się, że przecież to takie hobby – tutaj cykniesz fotkę, tutaj pobawisz się w programie graficznym, albo "narysujesz obrazek". Dlatego tak łatwo prosić o zrobienie za darmo rzeczy, za które płaci się i po kila tysięcy złotych.

Mimo to, sami często proponują pomoc. Robili zdjęcia do dokumentów, składali CV, projektowali logo na fanpage'e i zaproszenia ślubne, a nawet przez kilka tygodni montowali film znajomej, która składała papiery na filmówkę.

Gdy dajesz palec...


Maja: Problemem są znajomi, którzy wykorzystują to, że jest się uczynnym. Kiedyś koleżanka pokazała mi sukienkę, którą zamówiła online. Była za duża, ale nie wiedziała, czy odsyłać, bo na stronie nie było już mniejszych rozmiarów, a strasznie się jej podobała. Powiedziałam, że zwężę. Dwa tygodnie później przyszła z worem ciuchów, z którymi coś było nie tak – za długie nogawki, wyrwany zamek, jakieś rzeczy z lumpa do przeróbki. Wzięłam, bo szycie na maszynie mnie odstresowuje. Po trzech dniach dostaję wiadomość "czy już wszystko gotowe". Odpisałam, że nie, bo miałam dużo pracy, a ona, żebym zrobiła jej na jutro bluzkę kimonową, bo chce w niej iść na koncert.

Karol: Mnie najbardziej wkur*** cwaniactwo. Taka sytuacja: znajomi biorą ślub, szykują się dwa lata, panna młoda siedzi na grupach weselnych, pokazuje nam jakieś propozycje nakryć, menu, DJ-ów, czyli zakładam, że ceny zna. A potem pyta, czy nie zrobiłbym im filmu z wesela, bo strasznie mnie cenią. Zażartowałem, że myślałem, że mnie zaprosi, a ona, że przecież będę też gościem. Tyle że już robiłem tego typu filmy – żeby były dobre, trzeba mieć z czego ciąć, a przy jednym operatorze to oznacza bycie non stop na nogach. Bo tutaj pan młody się skrzywi, tutaj ktoś wejdzie w kadry, a do tego trzeba zrobić ujęcia ze wszystkimi z gości. Myślę: no trudno, może nie orientują się, jak to wygląda w praktyce, przemęczę się. Pytam grzecznie, o jakiej kwocie myśleli, bo przecież to znajomi. I słyszę, że mogę dać im mniej w kopercie. Zatkało mnie. Za takie filmu płaci się w Warszawie po 4-5 tys. złotych.

Pytam Karola, czy się zgodził. Mówi, że owszem, ale zamiast koperty dał parze młodej kwiaty i wazon od artystki-ceramiczki. Tyle że brak koperty został najwyraźniej uznany za potwarz. W sprawie filmu panna młoda kontaktowała się z nim jak z kontrahentem – zimno i stanowczo. Potem przestała się odzywać, a gdy zaproponował po kilku miesiącach spotkanie, nie odpisała.

– Napisałem do niej w końcu "halo, Marta", a ona odpisała po tygodniu, że "sorry, ale jest bardzo zajęta". Obiecałem sobie, że nie będę się już nigdy pakował w takie układy. Robisz komuś giga przysługę, po czym jesteś traktowany z buta.

Maja: Te wszystkie "przysługi" nauczyły mnie jednego – żeby zawsze płacić znajomych. Nie jestem na tym wcale stratna, bo nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś chciał sobie policzyć za korektę tekstu albo zrobienie cateringu na imprezę rodzinną po stawkach rynkowych. Myślę, że tu nie chodzi o zarobek. Ludzie po prostu nie chcą się czuć jak skończeni idioci, których wykorzystano w ramach znajomości.

Na Hipokratesa


Karolina jest co najmniej o dekadę starsza od Majki, Karola i Magdy. Od ponad 20 lat pracuje jako pediatra w byłym mieście wojewódzkim na zachodzie Polski. Dojście do tego, że nie powinna pracować za darmo w imię jakiegoś rodzaju powinowactwa, zajęło jej jednak sporo czasu.

– Problem jest tu zasadniczy. Zawód lekarza jest zawodem służebnym wobec społeczeństwa. Od medyków wymagamy empatii, ale też chęci niesienia bezinteresownej pomocy, a nawet poświęcenia. I chyba w imię tej wizji przez wiele lat odbierałam i po kilkanaście telefonów dziennie, jeździłam do dalekich znajomych na wizyty, przyjmowałam w domu. Wszystko rzecz jasna nieodpłatnie – śmieje się gorzko Karolina.

Tłumaczy, że nie miałaby z tym problemu, gdyby nie mieszkała w Polsce. Bo i nad Wisłą lekarze, którzy nie mają do przejęcia rodzinnego interesu, mogą zarabiać nieźle, jeśli spełnią dwa warunki: będą robili po studiach dalsze specjalizacje zawodowe (obarczone przeważnie wielomiesięcznymi przygotowaniami do dodatkowych egzaminów – przyp. red.), a poza tym będą pracowali znacznie więcej niż 40 godzin w tygodniu.

Tym sposobem większość medyków bierze fuchy w przychodniach, poradniach i prywatnych lecznicach. Otwierają gabinety prywatne, jeżdżą na wizyty domowe, udzielają porad telefonicznych. A wszystko to w czasie, który powinien być przeznaczony na odpoczynek. Na przykład po całonocnym dyżurze.

Karolina: Gdy po studiach wróciłam do rodzinnego miasta, nagle okazało się, że pamiętają mnie wszyscy znajomi z równoległych klas, dalsze kuzynki, a nawet bibliotekarki i sklepowe. Na początku nie miałam z tym problemu, bo nie miałam jeszcze dzieci. Przyjmowałam wszystkich tych "znajomych" bezpłatnie.

Stawiać zaczęła się dopiero, gdy była już skrajnie przemęczona.

– Młodemu lekarzowi wiele osób nie ufa, co innego takiemu, który pracuje już kilka dobrych lat i zrobił specjalizację. Nagle zaczęło się do mnie odzywać jeszcze więcej osób. Miałam jedno dziecko w przedszkolu, drugie w drodze, do tego spłacaliśmy kredyt, a ja ciągle spełniałam prośby "znajomych" i byłam na skraju wyczerpania.

Tyle że gdy zaczęła uczyć się odmawiać (bo mocno namawiających wciąż przyjmowała), pojawiły się nieprzyjemne komentarzy, a potem i plotki. Że wypisanie recepty trwa 5 minut, więc to jasne, że myśli tylko o kasie. Że nie szanuje starszych lub też "nie pragnie dobra dzieci". Wreszcie: że jest złym lekarzem.

– Dziś śmieję się, że to zwyczajowa "klątwa" nadmiernie uczynnych i naiwnych, ale wtedy było mi bardzo trudno. Zamknęłam gabinet prywatny, przestałam na jakiś czas jeździć na wizyty domowe, żeby ludzie nie gadali, że pomagam tylko tym, którzy mają pieniądze.

Teraz jest lepiej, zdaniem Karoliny także dzięki nowemu pokoleniu medyków, którzy nie pamiętają PRL-u. Szanują siebie i swój czas, co nie znaczy wcale, ze brakuje im empatii.

– Umówmy się, że jeśli jesteś dziś w stanie dostać się i skończyć medycynę na dobrej uczelni, równie dobrze możesz iść na studia biznesowe, albo związane z IT, czyli w perspektywie zarabiać więcej pieniędzy. To jasne, że nie myślą "tylko o pieniądzach". Mam wrażenie, że młodzi lekarze mniej przejmują się komentarzami, nie boją się być asertywni. Może też społeczeństwo się zmieniło i ludzie nie oczekują pracy za darmo od znajomych?

I tu Karolina się myli. Jak bardzo, trudno powiedzieć, bo i nie ma badań mówiących o tym, ile czasu poświęcamy na tego typu przysługi "po znajomości".

Choć mogą one procentować w przyszłości – jako rodzaj budowania kontaktów zawodowych czy na zasadzie wzajemności – wydaje się, że wciąż niedostatecznie szanujemy pracę osób, które znamy.

Do tego dochodzi fakt, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile czasu i energii rzeczywiście zabiera wykonywanie pracy innej niż nasza własna. 40-godzinny tydzień pracy w wielu zawodach jest czysto teoretyczny – przez konieczność dorabiania, przygotowania się do pracy lub kończenia powierzonych zadań niezależnie od godziny.

Przede wszystkim jednak – przykład idzie z góry. Nie jest tajemnicą, że w Polsce nie szanuje się przesadnie praw pracowniczych a często i samych pracowników. Ktoś głęboko osadzony w systemie, w którym nie szanuje się jego czasu i/lub umiejętności, może mieć problem ze zdobyciem się na szacunek wobec kogoś innego.

Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl

Czytaj także: "Dej, bo mam marzenie". Polacy nie mają problemu z zakładaniem zbiórek na ekskluzywne zachcianki


Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut