Żebrać — prosić o jałmużnę. Jałmużna — datek ofiarowany ubogiemu. Jak więc nazwać osoby zakładające zbiórki na realizację tak szczytnych celów jak budowa domku nad morzem czy zakup kota za średnią krajową, marzycielami? A może raczej ludźmi, którzy zatracili kontakt z rzeczywistością, w której żeby mieć, trzeba najpierw zarobić? Na portalach crowdfundingowych safari w Kenii walczy dziś o uwagę z protezą nogi.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
"A Ty na co dziś zbierasz? Zbieraj na co chcesz. Za darmo" — zachęca portal Zrzutka.pl. W tle kusi (czyżby do rzucenia wszystkiego i wyjechania w Bieszczady?) ukwiecona górska łąka w promieniach zachodzącego słońca.
Odpowiadając grzecznie na pytanie portalu: obecnie zbieram na urlop, choć może powinnam otworzyć też fundusz na wymianę telefonu, trzymającego się głównie na słowo honoru i szkło hartowane.
Ale skoro wedle Zrzutki.pl mogę zbierać "na co tylko chcę", może zaszaleję? Podobają mi się domy na warszawskim Kole. A że zachłanna nie jestem, zadowoliłabym się nawet lekką ruderą. Koszt? Ponad milion złotych. Remont wezmę na siebie, bo i nie jestem jakąś żebraczką.
Pomna, że milion to sporo i zanim dobrzy ludzie mnie uszczęśliwią, dom marzeń może się sprzedać, myślę też o czymś bez daty ważności. Może podróż do Stanów? Jeśli zakładać zbiórkę, to na bogato — road trip od wschodniego do zachodniego wybrzeża i dwa tygodnie na Hawajach. Wystarczy mi 30 tys. złotych. Wpłacający otrzymają w nagrodę pocztówki zza wielkiej wody i mój krzywy, acz szczery uśmiech.
Zgliszcza i start-upy
Żarty — żartami, ale zbiórek tego typu na zrzeszających je portalach wcale dziś nie brakuje. Crowdfunding długo rozwijał się w Polsce dość nieśmiało. O pieniądze prosiły głównie osoby, które chciały ruszyć z własnymi aplikacjami lub też produkcją innowacyjnego czy designerskiego produktu. Potem doszły do tego projekty artystyczne pomniejszych twórców: komiksiarzy, muzyków, grafików, fotografów.
Najbardziej spopularyzowaną odmianą zrzutek były i są te zakładane w obliczu tragedii. Śmiertelnie chore dzieci, doszczętnie spalone domy, pomoc dla rodziny, której główny żywiciel niespodziewanie zmarł, walka z rakiem. Poza tym: zbiórki na leczenie psów i kotów, na schroniska i domy tymczasowe dla zwierząt, azyle dla koni.
Stosunkowo nowym wykwitem na tle tej mozaiki tragedii i potrzeb, stała się kategoria marzenia. Całkiem jak gdyby cytat z Coelho "kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie" wszedł Polakom za mocno.
Z "dej, mam horą curke" w szranki staje "dej, bo mam marzenie"
Nietrudno zrozumieć dziewczynę, która dostała się na prestiżową amerykańską uczelnię, ale mimo stypendium wciąż nie stać jej na wyjazd. Albo utytułowaną młodą łyżwiarkę, która zbiera pieniądze na profesjonalne kostium i wpisowe na zawody, bo kwota przewyższa możliwości finansowe jej rodziców. Tyle że marzenia zrzutkowiczów bywają coraz częściej próżne i oderwane od rzeczywistości.
Całkiem, jak gdyby bądź co bądź dorośli Polacy pisali przez serwisy crowdfundingowe listy do świętego Mikołaja. Wiadomo, że facet ma własną magiczną fabrykę dóbr wszelakich, więc może sprezentować właściwie wszystko, rzecz jasna o ile było się wystarczająco grzecznym. Tu: o ile dość mocno się marzyło.
Zdarzają się więc zbiórki na pierścionki zaręczynowe (bez co najmniej karata — ślubu nie będzie!), wyprawę do Peru, miesiąc miodowy na Malediwach, założenie salonu manicure’u, rasowe koty i psy, wkład własny na mieszkanie, a nawet wybudowanie sauny w ogrodzie.
"Dla kolegi zbieram"
Częstym mykiem jest zbieranie nie dla siebie. Bo "cudownych rodziców mam", moja przyjaciółka jest kobietą z sercem na dłoni (dziwnym trafem założycielka zbiórki, której dane zostały potwierdzone dowodem ma na imię tak samo jak "przyjaciółka"), najlepszy chłopak na świecie robi najlepszą na świecie pizzę, więc powinien mieć do niej profesjonalny piec (2500 złotych).
Ciekawszym zjawiskiem od samych zbiórek spod znaku "swoją prośbę motywuję tym, że mam prośbę” jest jednak fakt, że niektóre z nich się udają. Sądząc po serwisach crowdfundingowych — przeważnie te skromne.
Motyw jest tu, zdaje się, prosty. Skoro sami nie byliśmy na Dominikanie czy innej Islandii, ani też nie mamy domowej siłowni, nietrudno o lekko dziaderską, choć uprawnioną reakcję pt. "w dupach się poprzewracało". Bo i w dawnych, czyli jak wiadomo, najlepszych z możliwych czasów, żeby mieć Levisy, walkmana czy zabrać mamę do Złotych Piasków, trzeba było sobie na to po prostu odłożyć. Opcjonalnie: wziąć kredyt.
Tym sposobem "wygrywają" zbiórki na marzenia niewysublimowane — takie, na które większość osób jest sobie w stanie pozwolić. Oto ojciec chce zabrać syna, z którym na co dzień nie mieszka, na wakacje. Widują się rzadko, więc chciałby, żeby chłopiec wspominał ten czas jak najlepiej. Zbiórka kończy się sukcesem jeszcze przed terminem.
Podobnie zresztą jak zrzutka młodej dziewczyny, która pisze, że pandemia odbiła się na jej zdrowiu psychicznym i chciałaby odpocząć chodząc po górach, ale że nie była w stanie pracować, nie może sobie pozwolić na wydanie nawet 1500 złotych.
Z pewnością chodzi tu o rodzaj wzruszenia nad prostotą potrzeb, a może i coś na kształt klasowego wyrzutu sumienia. Skoro jedziemy na trzy razy droższe wakacje, dlaczego by nie dorzucić 50 złotych do marzenia kogoś, kto "ma gorzej"? Nie od dziś wiadomo, że psychologiczne motywy pomagania są ze złożone, a altruizm miesza się z egoistyczną chęcią poczucia się lepiej.
Niewykluczone jednak, że za kilka lat znajdą się darczyńcy skłonni wesprzeć i bardziej fantazyjne potrzeby (nie tracę więc nadziei na tę ruderę na Kole, opcjonalnie: Hawaje).
Współczucie: ewolucja
Kilka lat temu pośmiewiskiem stała się zbiórka Dominiki, która jako 20-latka pozaciągała kredyty na rozwijanie kariery influencerki. Szybko okazało się, że pokazywanie markowych torebek i drogich kosmetyków to za mało, by zacząć zarabiać na Instagramie. Dziewczyna popadła w długi, które stały się szczególnie uciążliwe, gdy na świat przyszło jej dziecko. Wtedy zdecydowała się poprosić internautów o pomoc.
Polacy jednak współczucia w sobie nie odnaleźli i postanowili poszczuć Dominikę zasadą "wypij piwo, którego sama sobie naważyłaś, a jeśli nie dajesz rady, możesz się w nim opcjonalnie utopić".
Dziś zbiórki na spłatę zadłużeń nie robią już na nikim szczególnego wrażenia. Ostatnio na nagłówki trafił przedsiębiorca z Warszawy, który w czasie pandemii nie był w stanie utrzymać 17 mieszkań, które wcześniej podnajmował turystom. Mimo rozlicznych kpin i tak udało mu się zebrać około 10 tys. złotych.
Aktywistka Hanna Zagulska z okazji swoich 30. urodzin założyła zbiórkę na zakup używanego komputera i urządzenie domowego biura. Jej zrzutka odbiła się w sieci szerokim echem i wywołała szereg negatywnych komentarzy. Mimo to Zagulskiej, ku niezadowoleni internetowych krytyków, udało się zgromadzić potrzebną sumę.
Lotto naszych czasów
Internetowe zbiórki spod znaku "mam marzenie" to rodzaj totolotka dla ekstrawertyków. Szanse, że dobrzy ludzie sfinansują nam miesięczną międzykontynentalną podróż, są mniej więcej tak duże, jak to, że trafimy szóstkę w Lotto.
Lecz czy statystyka przeszkadza mieć nadzieję? Aż dwie trzecie Polaków co najmniej raz w życiu wypełniło kupon, zdrapało zdrapkę lub wysłało sms-a licząc na łut szczęścia i rzecz jasna zastrzyk gotówki.
Jeszcze inną kwestią jest brak poczucia obciachu. Całkiem, jak gdyby luksus stawał się w naszych napakowanych kadrami z życia celebrytek głowach prawem, nie przywilejem. Przeglądając zrzutki z rodzaju "20 tysięcy na wymarzoną imprezę" można zapytać, "gdzie są rodzice", którzy wytłumaczyliby swojemu pełnoletniemu bąbelkowi, że nie tak to działa.
Przyszłość zbiórek "marzycieli" ma jednak całkiem duży potencjał. Przytłoczeni pomocowymi igrzyskami, gdzie rodzice chorego dziecka siłą rzeczy rywalizują o pieniądze internautów z dziećmi umierającego rodzica, czujemy się przytłoczeni ogromem cierpienia.
A już zwłaszcza, gdy śledzimy losy osób, którym zdecydowaliśmy się pomóc, często kończące się zgoła inaczej niż "żyli długo i szczęśliwie".
W tym sensie pomoc w wyjeździe w góry czy zorganizowania dziecku kąta do nauki jest znacznie prostsza emocjonalnie. Wiadomo, że się uda. No a kto z nas nie lubi szczęśliwych zakończeń?
Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl