Były korespondent z Afganistanu: Naszą polityką zagraniczną kierują dyletanci

Helena Łygas
15 sierpnia stolicę Afganistanu zajęli talibowie, a dramatyczne sceny z lotniska w Kabulu obiegły cały świat. Dziennikarz Marcin Ogdowski, który przez ponad dekadę był korespondentem wojennym w regionie, w rozmowie w naTemat tłumaczy, dlaczego misja w Afganistanie okazała się porażką, a wysłanie samolotu po współpracowników polskiego wojska może skończyć się tragedią.
Marcin Ogdowski, baza Ghazni, jesień 2013 roku fot. Marcin Wójcik
Helena Łygas: Z czym kojarzy ci sięKabul?

Marcin Ogdowski: Widziałem, jak podnosił się z gruzów po zniszczeniach z czasów radzieckiej interwencji i wojny domowej z lat 1989-96. Już w 2007 roku po ruinach nie było śladu. Kabul był ruchliwą i tętniącą życiem metropolią. Pełną kontrastów – z bogatym, nowoczesnym centrum i "slumsowatymi" – z naszej, europejskiej perspektywy – przedmieściami. Jeszcze w zeszłym roku mieszkało tam ponad 4 miliony osób – a więc ponad dwa razy więcej niż w Warszawie.

Dziś oglądam relacje z Afganistanu i Kabul kojarzy mi się z cmentarzyskiem – dosłownie, bo ulice opustoszały, ale i symbolicznie. To, co się tam dzieje, to pogrzeb zachodniej polityki wobec Afganistanu i wyobrażeń dotyczących Stanów Zjednoczonych jako wielkiego i pewnego sojusznika.


Amerykanie zostawili kraj i jego mieszkańców w spektakularnie złym stylu. Ciała Afgańczyków spadających z podwozia samolotu C-17, którego desperacko się uchwycili, to jedna z bardziej przerażających scen, jakie widziałem. A przez kilkanaście lat pracowałem jako korespondent wojenny.

Jeździłeś do Afganistanu z przeróżnymi kontyngentami, przyjaźnisz z wojskowymi – co mówią o obecnej sytuacji?

Wielu martwi się o znajomych Afgańczyków, których było znacznie więcej niż te 45 osób, wspomnianych przez premiera.

Oprócz stałych współpracowników, na rzecz naszych żołnierzy pracowali też lokalni kucharze i pomocnicy, sprzątacze, sprzedawcy, którzy zaopatrywali bazy i wreszcie przedsiębiorcy, z którymi wojsko dogadywało się w ramach odbudowy obiektów dla ludności cywilnej.

Dla talibów oni wszyscy są zdrajcami. Co gorsza, talibowie nie raz już stosowali zasadę odpowiedzialności zbiorowej, zagrożeni są więc także członkowie rodzin wspomnianych osób.
Polski żołnierz udzielający pomocy rannemu afgańskiemu chłopcu. Prowincja Ghazni, jesień 2013 rokufot. Marcin Ogdowski


Tymczasem władze RP mówiły o wydaniu wiz dla zaledwie 45. współpracowników – i to z odbiorem w New Delhi. Po fali oburzenia ze strony opinii publicznej, rząd zmienił zdanie i zapowiedział wysłanie samolotu do Kabulu.

Przykro mi to mówić, bo chodzi o życie ludzi, ale uważam, że to zła decyzja. Samolot powinien polecieć kilka dni temu – tak, jak zrobili to Czesi. Lotnisko było wówczas pod ścisłą kontrolą wojsk amerykańskich, teraz już nie jest.

Co więcej, wysłanie samolotu wiąże się z szeregiem procedur międzynarodowych. Nie wygląda to tak, że premier zapowiada pomoc i ona po godzinie rusza na miejsce.

Oczywiście, akcja mogłaby się udać, ale dla mnie to brawura spod znaku smoleńskiego "śmiało, zmieścisz się" – ryzyko dla pilotów i komandosów, delegowanych do osłony misji.

Talibowie na razie nie ostrzeliwują maszyn, ale zrobią to prędzej czy później. No i mówimy o Afganistanie, kraju przesyconym bronią. Nie sposób wykluczyć, że zdesperowani cywile spróbują wedrzeć się do ostatnich odlatujących maszyn. Kto wówczas weźmie na siebie winę za śmierć pilotów, operatorów GROM-u i Afgańczyków?

Patrząc na dynamikę wydarzeń w Kabulu, sytuacja będzie się tylko pogarszać. W tej sytuacji zamiast PR-owych zagrywek ze spóźnionym lotem, więcej sensu miałoby "zamelinowanie" współpracowników na miejscu, z założeniem, że wywieziemy ich skrycie, przy nadarzających się okazjach. Służby specjalne mają zresztą doświadczenie w tego typu akcjach.

Z czego wynika tak zła organizacja w przypadku spóźnionej decyzji o wysłaniu samolotu?

Po kolejnych pisowskich czystkach w większości instytucji państwa nie mamy już czegoś takiego jak "pamięć instytucjonalna|". Brakuje specjalistów, którzy wiedzieliby, jak działać w tego typu sytuacjach.

Polityką zagraniczną kierują dyletanci, którzy nie mają bladego pojęcia, jak zarządzać kryzysem. Świadectwo, jakie wystawia sobie Polska, jest po raz kolejny fatalne. W świat idzie bowiem informacja, że z nami współpracować nie warto, nie warto nam pomagać.

A co żołnierze sądzą z dzisiejszej perspektywy o swojej misji?

Jeden ze znajomych użył bardzo adekwatnego określenia – "krew w piach". Kilkudziesięciu zabitych, kilkuset rannych i po co to wszystko było? – pytają. Kraj znowu opanowali talibowie i raczej nie można spodziewać się po nich niczego dobrego.
Pożegnanie ciała poległego w Afganistanie Piotra Marciniaka. Baza Ghazni, lato 2009 rokufot. Marcin Ogdowski


Czyli nie wierzysz w zapowiadaną przez talibów amnestię?

W całkowitą w żadnym razie. Myślę, że w najbliższych tygodniach czekają nas pokazowe procesy, a pewnie i egzekucje. Ale wierzę, że rządy talibów będą łagodniejsze niż poprzednim razem, bo dziś ta organizacja jest mniej ekstremistyczna.

Dawni przywódcy zostali zabici, albo zmarli ze starości, a nowe pokolenie zdaje sobie sprawę, że nie można zamknąć kraju i zrobić z niego bastionu fundamentalizmu. Żeby poradzić sobie ekonomicznie, trzeba utrzymać przynajmniej część kontaktów handlowych i politycznych.

Dlaczego talibom udało się wrócić?

Tuż po 2001 roku wydawało się, że to niemożliwe, tak bardzo byli rozbici. W 2003 roku zaczęła się wojna w Iraku, która w większym stopniu niż Afganistan zaangażowała amerykańskie siły zbrojne. Talibowie nie przegapili tej okazji – wrócili z Pakistanu na południowy wschód Afganistanu.

Jeszcze w 2007 roku wydawali się niegroźni, zwłaszcza że na miejscu wciąż stacjonowały dość liczne siły międzynarodowe. Tyle że większość z nich nie zamierzała angażować się w działania typowo bojowe – co znów było mocno na rękę talibom. W 2009 roku Zachód obudził się z ręką w nocniku – islamiści byli już zbyt silni, by poradzić sobie z nimi zgromadzonymi w Afganistanie siłami.

Jednocześnie tworzono nowe, afgańskie siły bezpieczeństwa, które z czasem miały przejąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo kraju. Rosły liczebnie, lecz były niewiele warte – słabo wyszkolone, źle opłacane, a ostatnio nieopłacane już wcale. Stąd fale dezercji i nagminna współpraca z talibami. I to na każdym szczeblu, bo nawet najwyżsi rangą wojskowi zaczęli układać się z rebeliantami.

Co więcej, prezydent Obama już w 2010 roku obiecywał wycofanie wojsk amerykańskich z Afganistanu, a trzy lata później ich liczebność została dramatycznie ograniczona. To był wiatr w żagle dla ruchu talibskiego, któremu od tej pory wystarczyło czekać na odpowiedni moment. No i niestety ten moment nadszedł.
Żołnierz zespołu bojowego Charlie PKW Afganistan. Prowincja Ghazni, jesień 2013 rokufot. Marcin Ogdowski


Afgańczycy współpracowali z talibami dla pieniędzy? Ze strachu?

Część tak, ale patrząc z naszej, europejskiej perspektywy, zapominamy o jednym. Dla wielu Afgańczyków obecność obcych wojsk oznaczała okupację, więc talibów postrzegano jako ruch "narodowowyzwoleńczy". Angażowanie się w walkę z najeźdźcą uchodziło za czyn szlachetny.

Obecnie rekrutacji sprzyja pozycja talibów – są największą siłą w kraju i zwyczajnie opłaca się do nich przyłączyć, choćby po to, by zapewnić bezpieczeństwo rodzinie i najbliższym. W mojej ocenie, znaczna część Afgańczyków, zwłaszcza Pasztuni, popiera talibów.

Skąd wobec tego popłoch w Kabulu?

Trudno się nie bać, gdy nie wiadomo, co zamierzają nowi władcy. Oni sami raz łagodzą swój przekaz, by za chwilę grozić zemstą. Poza tym każde wkroczenie wojsk do miasta kończy się serią grabieży, gwałtów, zniszczeń, samosądów. Eskalacja przemocy to niejako, "naturalne" prawo wojny. A Afgańczycy są społeczeństwem wyjątkowo mocno doświadczonym konfliktami. No i tak po ludzku – strach nakręca strach. Ci, którzy na pewno uciekać muszą, "zarażają" nim innych. Tak rodzi się panika.

Jak teraz może rozwinąć się sytuacja w Afganistanie?

Obstawiałbym, że gdy talibowie ustabilizują już swoje rządy, będą zabiegać o dobre relacje z Rosją – co w moim odczuciu jest mniej prawdopodobne – no i przede wszystkim z Chinami. Pekin z nadzieją patrzy na południowego sąsiada, Afganistan ma bowiem sporo złóż minerałów, zwłaszcza litu.

Gdyby potencjalny koszt układania się z talibami był dla Chińczyków za duży, nie zdziwi mnie, jeśli za kilka lat w rolę interwentów wcieli się "Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza".
Afganistan, zima 2012fot. Marcin Ogdowski


MARCIN OGDOWSKI – pisarz i dziennikarz, były korespondent wojenny, z wykształcenia socjolog. W mediach od ponad dwóch dekad, obecnie pracuje dla "Tygodnika Przegląd".

W latach 2009-2014 prowadził wielokrotnie nagradzanego bloga zAfganistanu.pl, będącego zapisem jego ponad 10-letniej korespondencji wojennej z kraju. Na podstawie ówczesnych zapisków powstała książka "zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji" (2011).

O Afganistanie i osobach biorących udział w polskiej misji napisał powieści "Ostatni świadek" i "(Nie)potrzebni". Jest współautorem cyklu reportaży "W naszej pamięci. Irak, Afganistan – 2003-2014".

W ostatnich latach zajął się literaturą political/war fiction. Jest autorem powieści "(Dez)informacja" traktującej o rosyjskiej wojnie hybrydowej przeciw Polsce i "Międzyrzecze. Cena przetrwania", gdzie osią akcji staje się hipotetyczna wojna polsko-rosyjska.

Uhonorowany brązowym i srebrnym medalem Za Zasługi dla Obronności Kraju i Odznaki Honorowej 6. Brygady Przeciwdesantowej. Obecnie prowadzi bloga bezkamuflażu.pl

Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl



Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut