To zabójstwo wstrząsnęło całą Polską. Przez błędy w śledztwie sprawca ukrywał się... w więzieniu

Dorota Kuźnik
To był 31 maja 2002 roku. Andrzej dokładnie pamięta ten dzień. Francja grała z Senegalem mecz otwarcia Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej. — Piątek, duży mecz... Co mógł robić policjant po służbie? Siedziałem ze znajomymi w knajpie. Kiedy Senegal wbił bramkę na 1:0 zadzwonił mój telefon. Już wiedziałem, że wynik końcowy nie będzie się dziś liczyć – mówi.
Morderca Agnieszki długo był nieuchwytny. Na swój sposób. Fot. naTemat
Telefon, który odebrał Andrzej, był informacją o zabójstwie. W zagajniku, nieopodal wałbrzyskiego Podzamcza, znaleziono zwłoki szesnastoletniej dziewczyny. – Agnieszka wyszła na spacer z psem. Została zgwałcona i zabita od ciosu kamieniem w głowę. Nigdy nie wróciła z tego spaceru – wspomina były policjant.

Agnieszka była mieszkanką wałbrzyskiego Podzamcza. To typowe blokowisko z wielkiej płyty, zbudowane na obrzeżach miasta. Choć w zasadzie można śmiało przyznać, że w Wałbrzychu niemal każde osiedle jest na obrzeżach, bo będąc tu pierwszy raz człowiek czuje się jakby jeździł po mieście składającym się z małych wysepek, które łączą ze sobą setki metrów niezabudowanych lub prawie niezabudowanych przestrzeni. I tak właśnie dojeżdża się na Podzamcze – położoną na pustkowiu dwupasmówką.
Wałbrzych, panorama z widokiem na dzielnicę PodzamczeFot. naTemat.pl
To zarówno dziś, jak już wiele lat temu, jedna z najniebezpieczniejszych dzielnic Wałbrzycha. Oczywiście zaraz obok Sobięcina, zwanego także Palestyną, na którym, jak można się po nazwie domyślić, przed wojną mieszkało wielu Żydów. Dziś nie mieszka prawie nikt i choć dzielnica cieszy się raczej złą sławą, między innymi przez bliskie położenie słynnych biedaszybów, od lat nie wiedzie prymu w kronikach kryminalnych, a niechlubne miejsce na szczycie przekazała właśnie Podzamczu.


I właśnie na Podzamczu, między dwoma niemal identycznymi blokami, parkujemy samochód. – Ona mieszkała gdzieś tutaj – mówi Andrzej i pokazuje palcem okna, w których gdzieniegdzie widać opierające się na poduszkach starsze panie. Pewnie tak samo jak dziś na nas, 20 lat temu patrzyły na Agnieszkę, która w Boże Ciało wyszła z psem na spacer i skierowała się w stronę ukrytego za drzewami zamku Książ. Idziemy z Andrzejem tą samą trasą. Wchodzimy w ścieżkę w zaroślach, w których dziś swoje posiadłości urządzili sobie lokalni bezdomni. – Wiesz, minęło 20 lat. Trochę się to wszystko pozmieniało – słyszę głos swojego przewodnika. To on ma dziś opowiedzieć mi o śledztwie, przy którym pracował tu przed wieloma laty.

Kiedy Andrzej analizuje sprawę z czasowego dystansu, bez skrupułów mówi o problemie z doborem ekipy do prowadzenia śledztwa. – Większość z nas miała kilkuletni staż służby w kryminalnym. Jasne – my byliśmy jakoś tam doświadczeni, mieliśmy na koncie prace przy zabójstwach, ale większość spraw, którymi się zajmowaliśmy, to były proste rzeczy. Bo umówmy się – jakim problemem jest rozwiązać sprawę, w której przyjeżdżamy na wezwanie i przy stole siedzi pobita kobieta, a obok niej pijany konkubent z nożem wbitym w serce – tłumaczy.

Po namyśle jednak dodaje: – Ale w zasadzie nikogo lepszego nie było. Poza tym szef był cały weekend na urlopie, a ta młodzieńcza głupota miała też plusy. Byliśmy bardzo ambitni i zdeterminowani, żeby znaleźć tego zabójcę.

Sprawa w ekspresowym tempie nabrała rozgłosu i tematem zaczęło żyć całe miasto. W końcu była to wyjątkowo brutalna zbrodnia, de facto, z udziałem dziecka. Był ogromny nacisk na to, żeby jak najszybciej zatrzymać zabójcę.

Przy okazji sprawdzania kolejnych tropów na komisariat policji zgłosił się jeden z mieszkańców obrzeży miasta – Lucek. Kupił ruderę, którą próbował remontować i kilka tygodni wcześniej zgłosił włamanie.

– Powiedział, że ktoś mu do tej rudery wlazł, że porozkładał jakieś dziwne książki i zgwałcił mu psa. Nikt Lucka nie traktował poważnie, ale kiedy po znalezieniu ciała Agnieszki zaczęło robić się głośno, to był jeden z tropów. Zwłaszcza, że Lucek wrócił na policję i przypomniał o tej sprawie. Wtedy braliśmy pod uwagę każdy najmniejszy szczegół. Łapaliśmy się absolutnie wszystkiego – tłumaczy Andrzej.
Okolica miejsca, w którym znaleziono DNA sprawcyFot. naTemat.pl
Zespół policjantów pojechał na wskazane przez Lucka miejsce. Jak się później okazało, było to w odległości 300 metrów w linii prostej od miejsca zbrodni. – Zobaczyłem tego psa. To był sznaucer olbrzymi, który wokół tyłka miał powyrywaną sierść. Ale nie to było najbardziej szokujące. Cała rudera wyłożona była różnymi książkami, pootwieranymi na różnych stronach. Jedna z książek otwarta była na jakimś horoskopie. Wszystko wyglądało jak miejsce schadzek sekty – tłumaczy policjant.

Co jednak najważniejsze – Lucek nie palił, a na miejscu były niedopałki papierosów. – Rozmawialiśmy z nim o tym, po czym nagle naszym oczom ukazał się facet. Był totalnie dziwny. Miał brudne od krwi spodnie, włosy, które ewidentnie sam sobie ścinał. Brakowało tylko żeby na szyi wisiała mu jeszcze tabliczka z napisem "zabójca".

Okazało się, że ten człowiek to Mateusz – znajomy Lucka, któremu czasem zlecał jakieś drobne prace. Kiedy właściciel powiedział, że nie było go wiele tygodni i pojawił się znienacka dzień po zabójstwie, policjanci poczuli ciepło zalewające ich od środka. Zatrzymanego zawieziono na I komisariat w Wałbrzychu.
Dawny budynek komisariatu nr 1 w WałbrzychuFot. naTemat.pl
Mateusz, jak tłumaczą inni byli wałbrzyscy policjanci, był lokalnym dziwakiem. Miał zostać powołany do wojska, a jak twierdzą niektórzy, nawet do marynarki wojennej. Nie radził sobie tam jednak intelektualnie. Mimo to zostało mu zamiłowanie do wypełniania rozkazów. To też było to formą rozrywki dla okolicznej "elity". Miało się zdarzać, że za "wypełnienie rozkazu" ktoś kupił mu piwo czy dał napić się wina. Kiedy policjanci, w tym Andrzej, zatrzymali go nieopodal domu Lucka, nikomu nie było jednak do śmiechu.

Mężczyzna pojawił się nagle, po długiej nieobecności, nieopodal miejsca, w którym ktoś dokonał brutalnego zabójstwa. Na dodatek miał zakrwawione ubranie, a podczas oględzin wyszło, że na ciele ma liczne zadrapania, w tym na plecach.

– Nie był w stanie wytłumaczyć, gdzie był wcześniej, co tam robił, a na pytanie, kto go podrapał, powiedział, że przechodził przez płot. To się nie kleiło! Jakim cudem miałby podrapać się po plecach podczas przechodzenia przez płot? – pyta retorycznie Andrzej. To, że mogą być to ślady o charakterze obronnym, potwierdził zresztą także biegły, który robił mu obdukcję.

Po zatrzymaniu mężczyzna miał policjantom przyznać się do zabójstwa dziewczyny. — Mnie przy tym nie było, ale to zeznanie zdecydowało o przeprowadzeniu wizji lokalnej, na którą zresztą się trochę spóźniłem – tłumaczy Andrzej.

Sama wizja lokalna, czyli odwzorowanie przebiegu zdarzenia przez sprawcę, miała być wydarzeniem tragikomicznym. To potwierdza zarówno Andrzej, jak również inni świadkowie. Sprawca najpierw poszedł w zupełnie innym kierunku niż miejsce, w którym znaleziono ciało. Do tego miał być lekko ciągnięty na miejsce zbrodni przez policjanta, do którego był przykuty. Są głosy, które mówią, że w zasadzie to go tam zaprowadzono.
Okolica miejsca, w którym znaleziono ciało dziewczynyFot. naTemat.pl
Z tego, co opowiadał, a w zasadzie próbował, nic się nie składało w całość.

– Na początku myśleliśmy, że jemu się droga przyjścia z powrotną pomyliły, ale to był dopiero początek cyrku. Dowodem na to może być choćby to, że zwłoki można ciągnąć na cztery sposoby – za ręce, za nogi, głową w górę i głową w dół. On trafił za trzecim albo czwartym razem. Nie wiedział, co tam robi, ani za bardzo co mówi. Zupełnie jakby był częścią jakiegoś spektaklu. A jak na pytanie, co zrobił z psem, odpowiedział, że spalił na ognisku i zjadł, to już wiedzieliśmy, że to nie ten. Pies przecież żył, leżał przy zwłokach, więc wiadomo było, że gość nie jest normalny. Wszyscy wiedzieli, że tam nic nie pasuje. Pprzyznał się tylko dlatego, że po prostu był ograniczony. Nie wiedział nawet czego dotyczy posiedzenie aresztowe i prosił sędziego o łagodny wymiar kary – tłumaczy jeden z byłych policjantów, którzy pracowali przy sprawie.

Są także głosy, które mówią, że Mateusz został przez policjantów mocno pobity i tym właśnie wymuszono na nim przyznanie się do winy. – Mnie nie było przy tym jak się przyznawał, ale gwarantuję, że to plotka – dementuje Andrzej.

Choć w przypadku Mateusza nic się nie zgadzało, ciśnienie na rozwiązanie zagadki morderstwa Agnieszki było tak duże, że chłopak został aresztowany. Ustalenie i zamknięcie sprawcy hucznie okrzyknięto, policjantów zapraszano do szkół i wręczano im dyplomy uznania. Przypuszczenia jednak się sprawdziły. Po sprawdzeniu DNA Mateusza i porównaniu go z DNA gwałciciela, okazało się że materiał genetyczny należy do dwóch różnych osób.

– Przyjmowaliśmy te gratulacje ze sztucznym uśmiechem, wiedząc, że zaraz będzie dym. Ludziom też między wierszami trzeba było powiedzieć, że dalej szukamy, ale przecież nie mogliśmy przyznać się do błędu. Tłumaczyliśmy, żeby zwracali uwagę, czy coś niepokojącego nie dzieje się w okolicy, że być może sprawców było dwóch... Coś musieliśmy wymyślić — tłumaczy Andrzej.

W tym samym czasie głośno zrobiło się na temat czynów zoofilskich w okolicy. Nie tylko Lucek zgłosił, że ktoś zgwałcił jego psa, ale pojawiały się zgłoszenia o gwałconych zwierzętach gospodarskich, w tym z użyciem różnych przedmiotów.

Przechodząc od Podzamcza, w kierunku Książa, lekko schodzimy z trasy, kierując się w stromą, wydeptaną ścieżkę. Dziś to miejscówka jednego z okolicznych bezdomnych, któremu Andrzej daje z portfela kilka złotych i rzuca pytanie: – To tutaj była ta gospodara?

– Tutaj, tutaj! I silos był! – odpowiedział zadowolony bezdomny, licząc podarowane mu monety.

– I tu ten gnój, który 20 lat temu zabił tę dziewczynę, rżnął świnie... – dodał Andrzej.

– Kozy – poprawił go bezdomny, poważnie kiwając głową, jakby prowadził dyskusję na poziomie profesorskim.

– I ja tych kóz tygodniami pilnowałem. Siedzieliśmy w krzakach z chłopakami, z noktowizorami w rękach i wypatrywaliśmy, czy ten gnój nie wróci. Na początku byliśmy podjarani, bo to takie odpowiedzialne zadanie, zaraz może być akcja... Ale jak mija druga noc, piąta, dziesiąta... i nic nie działo, to nienawidziliśmy tego z całego serca – kwituje Andrzej.

Oprócz pilnowania bydła, policjanci mieli także zadania dzienne. Równie ciekawe.
Miejsce dawnego gospodarstwa rolnegoFot. naTemat.pl
Kiedy szef Andrzeja wrócił z urlopu i wszyscy już wiedzieli, że w sprawie nic się nie klei, trzeba było przygotować rozpracowanie operacyjne.

– Od tego w ogóle powinno się zacząć, co nasz przełożony, jako mądry i doświadczony policjant wiedział. My nie. Gdybyśmy byli mądrzejsi o doświadczenie z dziś, pewnie wszystko poszłoby szybciej. A tak, bujaliśmy się z tym do sierpnia, mimo że mieliśmy kluczową informację. DNA sprawcy gwałtu pokrywało się z tym pobranym z niedopałka papierosa znalezionego w ruderze Lucka – tłumaczy były policjant.

To były początki popularyzacji badań DNA. Takie badania były drogie i robiono je rzadko. Ale nie w tym przypadku. – Kiedy okazało się, że DNA z niedopałków jest zgodne z DNA pobranym z pochwy dziewczyny, ruszyły poszukiwania. Jeździliśmy po wszystkich miejscach schadzek szemranego towarzystwa, częstowaliśmy ich papierosami i zbieraliśmy później te pety. Nawet fama poszła w miasto, że coś musi być nie tak, bo psiarnia jeździ po mieście i częstuje wszystkich szlugami. Problem się robił jak któryś nie palił, bo trzeba było na przykład poczekać aż splunie i później to zebrać. Dać się czegoś napić... Generalnie to trwało. Do tego mieliśmy tę listę wytypowanych przy tworzeniu rozpracowania — mówi Andrzej.

Z tymi jednak policjantom spieszyło się najmniej. Wychodzili z założenia, że ci, którzy siedzą w więzieniach czy aresztach, i tak z nich nie uciekną, tymczasem sprawca może być cały czas na wolności.

I tu właśnie – w areszcie – schowany był prawdziwy morderca Agnieszki, Ireneusz B. Napadł na kiosk i dał się złapać. Ustalono to jednak dopiero wówczas, gdy nierozwikłaną tygodniami sprawę została zlecona komendzie z Wrocławia. Ci dokończyli poszukiwania, zaczynając od podstaw – wyciągnięcia od prokuratorów pozwoleń na pobranie DNA od osadzonych i aresztowanych oraz wysłania ich do badań. Zgodnie z zasadą, że zabójca najczęściej jest w pierwszym tomie akt, Ireneusz B. figurował w pierwszej dziesiątce potencjalnych zabójców Agnieszki, między innymi przez swoją przeszłość, w której miał dopuścić się gwałtu.

Z aresztu wypuszczono Mateusza, którego kilka tygodni wcześnie o mały włos nie zlinczowano podczas wizji lokalnej. Plotki mówią, że za niesłusznie spędzony czas w areszcie miał dostać 80 tysięcy złotych odszkodowania. Czy faktycznie tak było, tego nie wiadomo. Podobnie jak tego, co ograniczonemu chłopakowi z zarzutem gwałtu i zabójstwa nastolatki mogło przytrafić się w areszcie.

Jak później ustalono, krew i zadrapania na plecach były skutkiem wykonywanego "rozkazu", wydanemu niedoszłemu żołnierzowi przez miejscowych żuli. Chłopak, w zamian za kilka groszy na alkohol, miał przeskoczyć przez płot. I przeskoczył. Tyle że prosto w krzaki, które podrapały jego ciało.

Kilka dni po feralnym w skutkach "rozkazie" barczysty policjant ciągnął go przez pole, w miejsce, w którym miał pokazać, jak zabił dziewczynę, której nawet nigdy nie widział na oczy. "Teatralny" korowód mijał po drodze bezdomnych, którzy piekli na ognisku żaby na obiad, kłaniając się w pas wysoko postawionym funkcjonariuszom.

Kiedy kilka chwil później, po serii złych odpowiedzi przerywanych słowami policjantów "Nie! Źle mówisz! Jeszcze raz!", w uszach Mateusza rozbrzmiało pytanie: "co zrobiłeś z psem zamordowanej dziewczyny?", odpowiedź była oczywista. — Upiekłem w ognisku i zjadłem –powiedział beznamiętnie Mateusz, który w roli aktora odnajdywał się kiepsko.

Ireneusz B. mieszkał w promieniu kilkuset metrów od miejsca zbrodni. W przeszłości odpowiadał karnie za gwałt. Do końca utrzymywał przed sądem, że jest niewinny, a z dziewczyną, jak zeznał, jedynie "kochał się za jej zgodą". Sąd skazał go na dożywocie, z możliwością ubiegania się o przedterminowe wyjście dopiero po 35 latach. W uzasadnieniu wyroku sędzia orzekł, że gdyby w Polsce funkcjonowała kara śmierci, to opowiedziałby się właśnie za taką karą dla zabójcy dziewczyny, który mimo twardych dowodów do końca nie wyraził skruchy.

Ireneusz B. o przedterminowe zwolnienie będzie mógł ubiegać się w 2037 roku. Dopuszczając się zabójstwa miał 22 lata.

Opisany w powyższym reportażu przebieg śledztwa jest subiektywną retrospektywą pracujących przy nim policjantów. Przez wzgląd na dobro rodziny ofiary, wszystkie imiona zostały zmienione. Rzeczywistym pozostało imię oraz inicjał nazwiska zabójcy.