Miłość do Shazzy i radzieckiego plastiku ukrywa w piwnicy. "To mi daje poczucie bezpieczeństwa"
– Jak za komuny taki dostałeś, to się można było zesikać w majtki z radości – Wojtek wznosi nabożnie przyżółkłe pudło (na moje oko zwykły grat). – Komputer Atari, rok 1988, Koszalin. Kupiony w Peweksie. Oryginał. Jeszcze z gwarancją – mówi zachwycony, z troską biorąc w dłonie kilka stron zmęczonego papieru. – Teraz na Allegro za taki kilkaset złotych zapłacisz, może i ponad tysiąc.
Jest też plastikowy Polonez sterowany na kablu obleczonym żółtą gumą, przypominającą gumę pielęgniarską, którą do dziś ściska się żyłę przed pobraniem krwi w przychodniach na NFZ. – Częstochowskie Zakłady Zabawkarskie. Kupiłem go 10 lat temu za jakieś 100 zł, teraz wart jest z tysiąc.
Dwie żółte Alfetty Spider. – Cudo! – uważa on, ja widzę plastikowe samochody na baterie. – Na aukcjach ceny startują od stówki.
Rower, podobny do tego, którym jeździł Kevin Arnold w "Cudownych latach". – Marzyłem o nim. Kojarzyłem, że w peerelu produkowano podobny. Nazywał się Polo. Kupiłem – wyciąga zza regału, wzdycha bezradnie: – Jestem na niego za duży.
Wytropił radziecki symulator jazdy samochodem. Mały, plastikowy kokpit z kierownicą. – Kumpel miał podobny na podwórku, ekstra rzecz. Sporo wart (sprawdzam, 500 zł na Allegro).
I zestaw samochodzików Matchbox: – Angielskie, o tutaj popatrz, naklejka Peweksu dobrze zachowana. Niby pierdoła, a skarb. Wyobraź sobie dziesięcioletniego chłopaka za komuny w Słupsku, który takie ma!
Wojtek nie miał. Ani samochodzików, ani roweru Polo, ani radzieckich symulatorów. Trzydzieści lat później wypełni nimi dwudziestometrową piwnicę po starej pierogarni na warszawskim Muranowie.
– Weź to Wojtek wszystko sprzedaj i kup sobie dom w Wilanowie – wymyśliłam po szybkiej kalkulacji.
A on patrzy się jak na wariatkę. – W życiu! I co ja będę w tym domu robił?
Dirty Dancing i Jan Paweł II
Tak wyobrażam sobie jaskinię dorosłego chłopca. Schodzi się, jak do bunkru, po dziesiątkach krętych schodków ogrodzonych grubymi ścianami. Drzwi przeciętne, kamuflują wnętrze.Za drzwiami najpierw wzrok głupieje. Później rejestruje, że na prawo od wejścia stoi kilka starych magnetofonów, zabytkowe radia, które pamięta się z mieszkania dziadków i kilkaset kaset, gdzie chłopiec pogodził Sandrę, Depeche Mode, Tracy Chapmana, Lecha Janerkę, kazania Jana Pawła II i soundtrack Dirty Dancing. Vis-a-vis punkt centralny: dwa ładnie zachowane fotele polskiego wzornictwa z czasów lat 60., może 70., między nimi stoliczek kawowy. Tam chłopiec zasiada i kontempluje wnętrze jaskini.
Wojtek Przylipiak w piwnicy na Muranowie trzyma tysiące przedmiotów z czasów 90. i PRL•Maciej Stanik
Poza tym żadna ordynarna piwnica. Podłoga i część ścian wyłożona kafelkami, był nawet dywan, ale podlało. Ciepło, kaloryfery grzeją. Można otwierać piwo i odpalać Alfettę Spider do Shazzy.
Ciocia Lucylla wraca z Afryki
Dzieciństwo pamięta, jak peerelowską bajkę: było skromne, urokliwe i z powodu ograniczonego wyboru – wyjątkowe.40 lat temu trzyletni Wojtek Przylipiak, dziennikarz muzyczny i autor książek o popkulturze peerelu i lat 90. „Czas wolny w PRL” oraz „Sex, disco i kasety video” bawił się w piaskownicy na podwórku między blokami słupskiego blokowiska. Ojciec – architekt miejski, matka nauczycielka. Nie są wprawdzie peerelowskim Rockefellerami osiedla, ale z końcem lat 80. mają Atari, później odtwarzacz wideo, owszem, może nie pierwsi na dzielni, ale na tyle wcześnie, żeby się pochwalić. W latach 80. na urodziny Wojtek dostaje zabawki z Peweksu.
– Najfajniej wspominam, że mama w podstawówce, do której chodziłem, prowadziła kółko przyjaźni polsko-fińskiej. Nie pytaj mnie, dlaczego akurat takie, ale dzięki niemu jeździłem do Finlandii. Pierwszy raz byłem tam w 1988 roku, miałem 10 lat. Na swoim podwórku też czułem się spoko, lataliśmy wokół trzepaka. Po klatkach się całowaliśmy z dziewczynami. Moja ciocia Lucylla Pisarska z Gdańska bardzo dużo jeździła po Europie, Azji, Afryce, w Egipcie była trzy razy. Czterech papieży widziała. Nie wiem jakim cudem aż tyle razy wyjechała wtedy za granicę. Z każdej wycieczki przywoziła skoroszyt. Zbierała wszystko: od opakowań po batonikach, przez bilety wstępów, bilety podróżne, naklejki z hoteli, wszystko dosłownie, co dało się zabrać do Polski Ludowej na pamiątkę. Gdy wróciła już z podróży, zapraszała mnie z bratem do siebie i my te przedmioty uwielbialiśmy oglądać. Przenosiliśmy się w inną epokę, do innego kraju. Mama też była i jest zbieraczką.
Wojtek Przylipiak jest zbieraczem zabawek i przedmiotów życia codziennego z czasów PRL i lat 90.•Maciej Stanik
– Zbieraczką, czy rupieciarą?
– Rupieciarą raczej nie, ma sentyment do pamiątek rodzinnych. Nie, że chodzi na rynek i kupuje szajs za 5 zł. U nas w domu zawsze było dużo przedmiotów w mieszkaniu, z czasem też stare meble po cioci Lucylli. Dobrze się w tym czułem. Świat retro zawsze był dla mnie dobry.
Cukierki u chama i ucieczka do Warszawy
W latach 90. jego pokój wyraża marzenie nastolatka o Zachodzie: puste puszki po napojach Sinalco i River Cola, plastikowa flaga amerykańska, plakat Freediego Mercury'ego przyklejony przezroczystą taśmą do drzwi szafy. – Ogólnie syfiarnia – podsumowuje."Cudowne lata" się skończyły.
Na studia przeprowadza się do Gdańska. Po studiach za bardzo nie wie, co ze sobą robić. – Przez chwilę chciałem być scenarzystą i kombinowałem jakieś filmy, chwilę pracowałem w knajpie. Później robiłem ręcznie cukierki, takie jak teraz są w Warszawie przy Nowym Świecie. To był pierwszy taki zakład cukierkowy w wolnej Polsce, prowadził go straszny cham. Każdy, kto odchodził z pracy, rzucał w niego niecenzuralnymi epitetami i młotkiem. Praca przy cukierkach jest ciężka. Osiem godzin wyrabiania masy w wysokiej temperaturze i jeszcze co godzinę pokazy dla klientów, do których trzeba gadać. Czyli osiem godzin pracy fizycznej i gadania. Brat, który już przeniósł się do Warszawy i robił w reklamie, jak przyjechał mnie odwiedzić, to zdębiał. Wyglądałem, jak śmierć, chudy, blady. Powiedział: "jedziesz ze mną, załatwię ci robotę w Warszawie."Rodzicom było ciężko, finansowo dostali po tyłku. Brat wyjechał do Gdańska na studia. Zostałem sam. Przenieśliśmy się z fajnego blokowiska do centrum Słupska, do kamienicy. Pierwsze, o co się mnie sąsiad spytał, gdy mnie zobaczył, to "czy chcę się z nim napierdalać". Zmiana szkoły, zmiana środowiska. W domu słaba atmosfera, chodziło się po jakichś dziwnych klubach i robiło dziwne rzeczy. Próbowałem odnaleźć się subkulturowo, bo wtedy były twarde podziały: ktoś był metalem, ktoś hip-hopowcem. Ja byłem tym, co chodził w wojskowych kurtkach niemieckich i długich włosach niemytych przez dwa tygodnie."
Do stolicy Wojtek przeniósł się zaraz przed trzydziestymi urodzinami z trzema walizkami i dziewczyną. Dziewczyna szybko zawróciła ze swoimi walizkami i bez Wojtka, nie potrafiła się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Został mu brat i paru znajomych. Zaczął łapać fuchy copywriterskie, później dziennikarskie. Przyjęli go do działu kulturalnego "Dziennika. Polska Europa Świat". Obce miasto, trochę mu samotnie, do tego praca w mediach i kulturze, czyli stabilizacja i poczucie bezpieczeństwa bliskie zeru.
– Rodzice robili remanent w słupskim mieszkaniu. Mama wyciągnęła moje Atari. Przyjechałem i prawie się popłakałem. Zabrałem je do Warszawy. I się zaczęło.
Ciocia Lucylla wraca z odkurzaczem
– W Warszawie mekką zbieraczy jest warszawski Bazar Olimpia, ale tam trzeba chodzić o piątej rano, bo o szóstej najciekawsze rzeczy już wykupią. Perełki zdarzają się w dziwnych miejscach, na przykład na chodniku przy Hali Mirowskiej. Rano wystawiają się tam starsze panie albo alkoholicy z połową rzeczy ze śmietnika powyciąganych, a z druga połową ciuchów wyciągniętych z pojemników PCK. Ostatnio przechodziłem i kupiłem 10 kaset. Chciałem dwie, ale facet mówi mi, panie, ja za 10 złotych te dziesięć sprzedam, bo nie chce mi się z nimi do domu wracać. Dobrym źródłem bywają też lumpeksy z używanymi przedmiotami. Ja jeżdżę na Dolny Śląsk. To są pewnie wystawki śmietnikowe z Niemiec czy Holandii, sprzedawane u nas za parę złotych.
Wojciech Przylipak w swojej piwnicy w Warszawie•Maciej Stanik
– Byłeś uzależniony od zbieractwa? – pytam.
– Myślę, że tak. Zacząłem intensywnie zbierać kilka lat temu, gdy przeprowadziłem się na Muranów i miałem w miarę stałą pensję. Co drugi dzień przeglądałem strony internetowe i chodziłem po jakichś miejscówkach.
Część rzeczy, które mam, to pamiątki rodzinne, jak odkurzacz Kasia po cioci Lucylli czy jej segregatory. Bezcenne. Biorę ten odkurzacz do ręki (faktycznie bierze i wypada z niego porcja historycznych, peerelowskich śmieci) i widzę ciocię. Część rzeczy oddali mi ludzie, którzy dowiedzieli się przez mojego bloga Bufet PRL, że zbieram. Trzy lata temu wynająłem tę piwnicę, bo w poprzedniej i w mieszkaniu już mi się to wszystko nie mieściło.
Wciąż w kawalerce trzymają z żoną mnóstwo winyli i najbardziej wartościowe zabawki, jak konsolę Atari 2600. – Czasem sobie z bratem pykamy. Ja się staram kupować i zbierać tak, żeby nie gromadzić stojących gadżetów. Cena zależy zawsze od tego, czy działają, czy są w oryginalnym opakowaniu i z instrukcją obsługi.
Wojtek bez włosów i pięć suszarek do włosów
– Są zabawki, których sobie jeszcze nie kupiłem, bo ceny mają masakryczne. Samochód Moskwicz na przykład, odwzorowanie prawdziwego, radzieckiego samochodu w wersji dla dzieci. Był metrowy, na pedały, z kierowniczką. Są zloty fanów tych samochodzików. Zawsze o takim marzyłem. I o motorynce. Na Nowolipkach jest sklep motocyklowy i nawet stoi taka motorynka na wystawie. Może, może... A rozwalony Moskwicz to z tysiaka teraz kosztuje, a ja go nie umiem naprawić, a naprawa kosztuje drugie tyle albo i więcej.Mam na przykład sześć gramofonów, ale działają z nich cztery. Naprawa starych gramofonów zupełnie się nie opłaca, więc te, co nie działają, przerobiłem na lampki.
– Po co ci aż cztery działające?
– Bo każdy z nich jest inny, z innej epoki, każdy ma inną historię. Na najlepszym słucham muzyki w domu, bo winyli słucham codziennie. Bambino zabieram na imprezy. A reszta tu stoi.
– Ale po co?
– Przed pandemią organizowałem spotkania w kawiarniach, wystawiałem komputery, gry. Robiłem pokazy filmów radzieckich. Rodzice tłumaczyli dzieciakom, czym bawili się w moim wieku. Czasem wypożyczam sprzęty na plany filmowe. Bo są akwizytornie w Warszawie, ogromne hale, tylko one w większości mają syf, 300 aparatów rzuconych na kupie i połamanych. A takie perełki, jak moje, ciężko znaleźć. Ale tak, zacznę coś sprzedawać. Mam pięć suszarek peerelowskich. Po co mi pięć suszarek? Albo szklanki ze Smurfami. Na pewno nie będę sprzedawał prezentów, takich rzeczy się nie robi.
Myślę, że moje zbieractwo jest powrotem do świata, którego nie ma i z drugiej strony fajnie, że go nie ma, z trzeciej jest sentymentalnie. Jestem sentymentalny. To jak słuchanie w radio ulubionej piosenki sprzed lat.
– Jakiś czas temu piwnicę mi podmyło, więc miałem chwilę przerwy, ale zanim podmyło, przychodziłem tu bardzo często. Gdy piszę cały dzień z domu i jak wieczorem mam gdzieś wyjść, to nie zawsze chce mi się wyjść ze znajomymi. Czasem wolę sobie piwo kupić i tu wypić. Sam. Wtedy siadam na fotelu, biorę do ręki jakiś przedmiot i myślę: kurna, nie pamiętałem, że ja to mam!
– I czuję się trochę jak w domu u babci. Nie chciałabyś tam mieszkać, ale gdy wpadasz, jest sympatycznie, ciepło, dobre jedzonko, będzie serialik, babcia to samo mówi, te same zdjęcia ci pokaże, ten sam Majak będzie cykał na ścianie (kupiłem za 30 zł kilka lat temu, teraz chodzą za 700 zł). Trochę nostalgia, trochę poczucie bezpieczeństwa. Osadzenia. Dla dzieci peerelu te wszystkie przedmioty są istotne na wielu poziomach. Dla dzisiejszych młodych ludzi kolejny komiks kupiony w sklepie jest tylko kawałkiem papieru, przeczytają i wyrzucą albo komuś oddadzą. Dla mnie to część życiowej kolekcji.