Sami w pełnym ludzi biurze. Obowiązkowa lektura o tym, jaki świat powinniśmy zbudować po pandemii

Artykuł PR-owy Wydawnictwo Słowne
Praca zdalna, będąca koniecznością w warunkach pandemicznych może być naszym sprzymierzeńcem – mamy odpowiednie warunki do skupienia, ciszę i możliwość kultywowania ulubionych nawyków. Kiedy jednak trwa zbyt długo - odbiera radość ze sprawowanych obowiązków, ogranicza kreatywność, a wreszcie - irytuje. Czy zatem tęsknimy za biurową, czasem nieco stresującą atmosferą? Czy może po prostu od lat, nie zawsze zdając sobie z tego sprawę, nawet funkcjonując w dużych zespołach, stajemy się samotni?
materiały prasowe/Wydawnictwo Słowne
Dysponujemy wynikami badań, według których 72 procent pracowników na całym świecie twierdzi, że czują się samotni co najmniej raz w miesiącu. Wielu określa, że czuje się tak co najmniej raz w tygodniu. Wśród amerykańskich pracowników poziom poczucia samotności wzrósł w trakcie pandemii o 7 punktów procentowych.

Skalę zjawiska samotności potwierdzają badania prowadzone przez brytyjską ekonomistkę profesor Noreenę Hertz z renomowanego University College London. Właśnie ukazało się polskie wydanie jej książki „Stulecie samotnych. Jak odzyskać utracone więzi”.

Zjawisko osamotnienia w miejscu pracy niewątpliwie ma długą historię. Uderzające jest jednak to, jak przejawia się ono współcześnie, kiedy tak wiele aspektów pracy, które miały podnieść naszą produktywność i efektywność, ostatecznie wywarło przeciwny skutek, ponieważ zdystansowały nas do siebie nawzajem i jeszcze bardziej wyizolowały. Kiedy w latach 60. xx wieku po raz pierwszy wprowadzono w życie pomysł na aranżację biur jako hali z otwartą przestrzenią, głoszono, że ten koncept stworzy środowisko pracy sprzyjające kontaktom towarzyskim i zespołowości, że ludzie będą mogli bardziej naturalnie stykać się w nim z sobą i wymieniać idee. Tymczasem okazuje się, że otwarta hala biurowa – która obecnie dominuje, gdyż tak właśnie wygląda połowa biur w Europie i dwie trzecie biur w Stanach Zjednoczonych – szczególnie sprzyja wyobcowaniu. Ludzie się wycofują, zamykają w swojej małej okolicy biurka, co po części jest naturalną reakcją na nadmiar hałasu, rozpraszania uwagi albo zakłócanie spokoju, które tradycyjnie są nieodłącznym elementem otwartej hali. W wielu z nich natężenie dźwięków jest stale większe, ponieważ ludzie, żeby się nawzajem słyszeć, mówią jeszcze głośniej.

Problemy stwarza nie tylko poziom hałasu. Nasz mózg w otwartej przestrzeni biurowej działa podobnie jak Alexa Amazona – zawsze nasłuchująca, czujnie czekająca na polecenia, na które ma zareagować. Na tej samej zasadzie nasz mózg stale monitoruje dobiegające z otoczenia dźwięki, jak: stukanie czyichś klawiszy, rozmowa przy sąsiednim biurku, czyjś dzwoniący telefon. W rezultacie nie tylko trudniej nam się skupić, lecz także musimy więcej wysiłku włożyć w wykonywanie zadań, ponieważ staramy się jednocześnie nasłuchiwać wszystkich dźwięków z otoczenia oraz je ignorować.

Drugim czynnikiem utrudniającym pracę w otwartej hali jest brak prywatności. Naukowcy pisali o dominującym w takiej przestrzeni biurowej „poczuciu niepewności” spowodowanym przez to, że wszyscy dookoła widzą i słyszą, co robisz. Odkryli, że prowadzi to do braku rozmów o głębszym znaczeniu oraz „swego rodzaju kłopotliwego skrępowania”, które „zniechęca do dłuższej wymiany zdań”, sprawia, że pogawędki „stają się krótsze i powierzchowne” oraz narzuca ludziom autocenzurę.

Przewrót cyfrowy w miejscu pracy



Nie tylko fizyczne środowisko podkopuje nasze relacje w pracy i sprawia, że się czujemy samotni. Po części wielu z nas nie znajduje kontaktu z kolegami, ponieważ komunikacja z nimi jest teraz o wiele płytsza niż w przeszłości.
Pomyślmy choćby o tym, jak było przed dekadą. Jeśli chciałeś omówić coś z kolegą, przypuszczalnie podchodziłeś do jego biurka. Jak często to robisz obecnie? Zmiana nie jest wyłącznie wykładnią społecznego dystansu. Badanie przeprowadzone w 2018 roku na całym świecie wykazało, że pracownicy typowo połowę dnia pracy spędzają na pisaniu e-maili i innych wiadomości do siebie nawzajem, nierzadko do osób znajdujących się w promieniu kilku biurek od nadawcy. W pracy, podobnie jak w życiu osobistym, bezpośrednia rozmowa coraz częściej ustępuje miejsca stukaniu w klawisze, nawet jeżeli łatwiej i szybciej byłoby zamienić słowo osobiście. To także przyczynia się do samotności w miejscu pracy. Aż 40% pracowników raportuje, że porozumiewanie się z kolegami za pomocą poczty elektronicznej sprawia, że „bardzo często” lub „zawsze” czują się samotni.

Nie ma w tym nic zaskakującego, jeśli się weźmie pod uwagę jakość typowego służbowego e-maila: ma raczej charakter transakcji niż pogawędki, jest bardziej skuteczny niż przymilny, zdawkowy niż ciepły. Jako pierwsze ofiarą naszego rozpędzonego, wiecznie przeładowanego informacjami służbowego młyna padły słowa „proszę” i „dziękuję”. Presja czasu rośnie, skrzynki odbiorcze zapełniają się wciąż od nowa, toteż nasze e-maile, tak jak SMS-y, stały się jeszcze krótsze i zwięźlejsze. A im większy nawał pracy, tym mniej uprzejme e-maile.

Spopularyzowanie pracy zdalnej – szacuje się, że do 2023 roku ponad 40% zatrudnionych będzie przez większość czasu pracowało zdalnie – grozi znaczącym wzrostem osamotnienia wśród pracowników³². A to dlatego, że większość zdalnych pracowników w głównej mierze polega na komunikowaniu się za pomocą poczty elektronicznej i SMS-ów. Po części wyjaśnia to, czemu mimo początkowego entuzjazmu, jaki niektórych ogarnął podczas pandemii na wieść o pracy w domu, po kilku tygodniach pracownicy sygnalizowali u siebie wyraźny wzrost poziomu samotności. W rzeczy samej – jak wiemy już od jakiegoś czasu, samotność może być największym wyzwaniem dla osób pracujących zdalnie.

Kiedy Ryan Hoover, bloger i założyciel strony z recenzjami Product Hunt, w marcu 2019 zamieścił na Twitterze post z informacją, że zamierza na blogu napisać o pracy zdalnej i chciałby wiedzieć: „Co dla was, osób pracujących w domu, jest największą frustracją?”, odpowiedziało mu ponad półtora tysiąca respondentów. Najczęściej jako największy problem wymieniali samotność, a wielu wskazywało wręcz na wyizolowanie spowodowane brakiem interakcji twarzą w twarz. Konsultant zarządu Eraldo Cavalli nazwał to „tęsknotą za interakcjami towarzyskimi w biurze”.

Inni podjęli temat, wyrażając, jak bardzo brakuje im „przelotnej płynnej, zaangażowanej rozmowy”, niezobowiązującej wymiany zdań przy dystrybutorze wody, która pozwala „rozwinąć przyjaźnie w bezpośrednim spotkaniu” i „przenosi się poza pracę”, jak się użalał Seth Sandler, mieszkający w Kalifornii inżynier oprogramowania muzycznego i inwestor kapitału wysokiego ryzyka. „Nie mogę wstać od biurka i poudzielać się towarzysko ze współpracownikami – napisał inżynier John Osborn i dodał: – To diabelnie samotne”. Eric Nakagawa, pracujący w branży otwartego oprogramowania, ujął to dosadniej: „Izolacja może cię załamać. Zapuścisz się jak wilkołak i w ogóle”.

Najbardziej alarmujące – choć niezaskakujące, biorąc pod uwagę starą zasadę „nieużywany narząd zanika” – było to, że kilkoro respondentów zauważyło, jak wpływ pracy zdalnej zakrada się do ich codzienności. „Kiedy przez dłuższy czas sterczę sam przed laptopem, a potem gdzieś wyjdę, przez kilka godzin mam wrażenie, jakbym zapomniał, jak się rozmawia i porozumiewa z ludźmi – napisał Ahmed Sulajman, inżynier oprogramowania i dyrektor naczelny startupów na Ukrainie. – Trudno mi płynnie przeskoczyć z komunikacji tekstowej do tej w świecie rzeczywistym”.

Praca zdalna nie jest z gruntu zła. Wiele osób ceni sobie związaną z tym trybem autonomię i elastyczność. Odpowiada im zasada „pracuję, gdzie chcę i kiedy chcę”, a dodatkowo unikają długiego dojazdu do pracy. Ponadto polityka zachęcająca do pracy zdalnej nie tylko daje firmom potencjalnie znacznie większy wybór kandydatów do zatrudnienia, lecz także w dużej mierze wyrównuje szanse, pozwalając takim ludziom jak matki małych dzieci, osoby opiekujące się starszym rodzicem, niepełnosprawni czy kontuzjowani łatwiej pogodzić pracę z obowiązkami rodzinnymi lub życiowymi niedogodnościami.

Jednak choć wszystko to może być prawdą, nie bez znaczenia pozostaje fakt, że praca zdalna nasila poczucie wyizolowania i osamotnienia. Ploteczki, śmiechy, pogawędki i uściski to po prostu coś, czego ludzie potrzebują od zarania dziejów i brakowało im tego, kiedy lockdown zmusił ich do pracy w domu. Profesor Uniwersytetu Stanforda Nicolas Bloom, jeden z wiodących światowych badaczy zajmujących się pracą zdalną, odkrył, że „zdalni pracownicy bardzo łatwo wpadają w domu w przygnębienie i otępienie”. W 2014 roku profesor opublikował wyniki swojego eksperymentu, w którym losowo wybranej połowie 16 tysięcy pracowników pewnej chińskiej firmy kazano przez dziewięć miesięcy pracować zdalnie. Pod koniec tego okresu połowa z nich zgłosiła chęć powrotu do biura, mimo że dojazd do pracy i z pracy zajmował im przeciętnie 40 minut w każdą stronę. Kiedy pracowali w domu, tak bardzo brakowało im towarzyskich interakcji, że woleli poświęcić ponad godzinę dziennie na dojazdy, byle odzyskać to, co stracili.

Sugeruje to, że pracodawcy po pandemii powinni się oprzeć oszczędnościowej pokusie rozszerzania zakresu i instytucjonalizowania pracy zdalnej, a jednocześnie z uwagą pomyśleć o tym, jak załagodzić negatywne emocjonalne skutki u tych zatrudnionych, którzy jednak będą pracowali w domu.
Część strategii może polegać na rozszerzonej roli wideorozmów stosowanych zamiast wyłącznych kontaktów telefonicznych czy mejlowych między pracownikami. Do czegoś takiego – choć to może dziwne – uciekło się podczas lockdownu tokijskie akwarium Sumida, by ulżyć w samotności maleńkim węgorzom ogrodowym.

Ryby te, pozbawione ludzkich odwiedzin, zaczęły się dziwnie zachowywać – gdy opiekunowie próbowali sprawdzić ich zdrowie, zagrzebywały się całe w piasku. Podobnie jak pracujący zdalnie Ahmed Sulajman szybko zapominały, jak należy się zachowywać społecznie. Dlatego opiekunowie poprosili, by miłośnicy zwierząt łączyli się z akwarium na FaceTimie i przez pięć minut machali albo nawoływali (nie za głośno) do węgorzy. W momencie pisania tego tekstu nie było jeszcze wiadomo, w jakim stopniu to pomogło.

Komunikowanie się za pomocą ekranu, choć lepsze od wyłącznego pisania wiadomości, jest wciąż ograniczające i ograniczone, przynajmniej w porównaniu z interakcjami bezpośrednimi. Utrata możliwości obserwowania ruchów całego ciała, fizycznej bliskości i odbierania subtelniejszych wskazówek, takich jak zapach, sprawiają, że komunikacja staje się bardziej narażona na nieporozumienia, a łączące nas więzi słabną.
materiały prasowe/Wydawnictwo Słowne


Poza tym trudności powodowane przez niedoskonałe połączenie internetowe, z raz po raz zacinającą się wizją i niedokładną synchronizacją obrazu z dźwiękiem, oznaczają, że taki kontakt może być cokolwiek frustrującym doświadczeniem, niekiedy wręcz wywołującym wrażenie braku łączności.

Właśnie dlatego większość firm, które wdrożyły pracę zdalną jeszcze przed pandemią, z góry określiła ograniczoną liczbę dni do przepracowania w domu. Laszlo Bock, były szef do spraw zasobów ludzkich w Google, na podstawie własnych obserwacji ustalił optymalną liczbę dni przepracowanych zdalnie: półtorej dniówki w tygodniu. Przy takiej kombinacji pracownicy mieli czas na znalezienie łączności i budowanie wzajemnych więzi, a gdy byli sami – na pogłębioną pracę bez rozpraszania.

Pionierzy sprawdzających się systemów pracy zdalnej zapewnili też swoim pracownikom zinstytucjonalizowane, ustrukturyzowane okazje do spotkań twarzą w twarz i do nawiązywania kontaktów towarzyskich, czy to w postaci „czwartków z pizzą w biurze”, czy regularnych zebrań, konferencji lub imprez. Ponadto świadomie tak zaprojektowali biura, by przebywający w nich pracownicy chcieli nawiązywać kontakty. Pracodawcy nie tylko pragnęli przez to ulżyć pracownikom w samotności, lecz także mieli na uwadze praktyczne cele. „Firmy technologiczne mają przy biurach aneksy kuchenne i darmowe przekąski nie dlatego, że zdaniem pracodawcy ludzie umrą z głodu między dziewiątą rano a południem – powiedział Bock Kevinowi Roose’owi w wywiadzie dla «New York Timesa». – Chodzi o to, że właśnie w kuchni człowiek dokonuje tych przypadkowych cudownych odkryć”.

W pracy, tak samo jak w życiu prywatnym, kontakt bije na głowę bezkontaktowość, a fizyczna bliskość jest niezbędna do wytworzenia i poczucia ducha wspólnoty.

Zachęta do życzliwości

Rzecz jasna przebywanie w biurze niekoniecznie oznacza, że stajemy się bardziej towarzyscy. A czynnikiem ograniczającym jest nie tylko to, że polegamy na e-mailach czy że miejsce pracy przypomina panoptikon.

Na to, że spędzanie czasu na pogaduszkach z kolegą podczas albo po pracy przestało być normą, złożyło się kilka powodów: coraz większy nacisk kładziony w firmach na wydajność i produktywność; zmiany, jakie zaszły w kulturze miejsc pracy w następstwie afery #MeToo; rozpad związków zawodowych i nieodłącznie wiążących się z nimi kontaktów towarzyskich; jeszcze bardziej wydłużony czas dojazdu do pracy. W konsekwencji wiele towarzyskich praktyk, które zaledwie 20 czy 30 lat temu były na porządku dziennym – jak przerwa na wypijaną z kolegami herbatę w połowie przedpołudnia, wspólne wyjście na drinka po pracy czy zaproszenie kumpla do domu na obiad – stopniowo odchodzi do lamusa.

Szczególnie rzuca się to w oczy, gdy spojrzymy na posilanie się w pracy. Biurowy lunch. Nie tak dawno temu była to codzienna okazja do nawiązywania więzi z kolegami, odkrywania wspólnych zainteresowań i pasji, snucia pogawędek i szukania wsparcia. Dziś posilanie się w towarzystwie kolegów staje się coraz bardziej przestarzałe i nie możemy za to winić wymogów narzucających nam dystans społeczny.

Sarah, producentka w dużej korporacji informacyjnej, powiedziała mi w 2019 roku, że chociaż przepracowała w tej firmie cztery lata, bodaj tylko parę razy jadła lunch z kimś z pracy. A jeśli już, tym rzadkim okazjom towarzyszyło dziwne uczucie, jakby grupka obcych osób próbowała po raz pierwszy dowiedzieć się czegoś o sobie nawzajem; nie przypominali wspólnoty, której członkowie spędzają w swoim towarzystwie kilkadziesiąt godzin w tygodniu.

Dane z sondaży nie pozostawiają żadnych złudzeń co do tego, jak powszechne jest to zjawisko. W 2016 roku w Wielkiej Brytanii przeprowadzono ankietę, z której wynika, że 50% respondentów rzadko jada lunch z kolegami w pracy albo nie robi tego wcale.
Godzinną przerwę na lunch, kiedyś przeznaczoną na nawiązywanie więzi ze współpracownikami oraz „doładowanie baterii”, zastąpiła kanapka pochłaniana w pośpiechu przy biurku, najczęściej podczas przeglądania Instagrama, robienia zakupów na Amazonie czy oglądania Netflixa. Podobnie przedstawiała się sytuacja w Stanach Zjednoczonych, gdzie 62% wysoko kwalifikowanych pracowników przyznaje, że jada „al desko”, lecz z tego mniej niż połowa naprawdę tego chce. Nawet we Francji, gdzie długa przerwa obiadowa w pracy przez wiele lat była niemal nietykalną świętością, realia rynkowe zaczynają dawać o sobie znać. „Minęły czasy półtora- lub dwugodzinnych obiadów” – zauważył Stéphane Klein, dyrektor sieci Pret A Manger we Francji.

Nie tylko pracownicy biurowi jadają sami. Mo, krzepki mieszkaniec południowego Londynu, zarabiający na życie jako kierowca Ubera, odkąd lokalna firma taksówkarska, w której pracował poprzednio, zwinęła interes (ponieważ nie była w stanie konkurować z Uberem), powiedział mi pod koniec 2019 roku, jak bardzo brakuje mu solidarności, którą tworzyły wspólne posiłki z innymi kierowcami, umożliwiane przez tamtego pracodawcę. „Kierowcy przesiadywali wtedy w wielkiej sali jadalnej z mikrofalówką i lodówką, muzułmanie i chrześcijanie przynosili każdy swoje jedzenie i wszyscy jedliśmy razem, wspólnie”. „To było tak – wyjaśnił – ja znam ciebie, a ty mnie. Jeśli cię nie widziałem od tygodnia, dzwoniłem, sprawdzałem, czy wszystko w porządku”. Z jego wypowiedzi wynika, że jako kierowca Ubera ma zupełnie inne doświadczenia, nie ma się gdzie zebrać, każdy je sam, „skończyła się solidarność: gdyby mi się wóz rozkraczył, wiem, że żaden kierowca Ubera nie zatrzyma się, żeby mi pomóc”.

To logiczne, że skoro jadamy w pracy sami, czujemy się tam bardziej samotni, tak jak u osób mieszkających w pojedynkę poczucie samotności wzmaga się pod wpływem jadania bez towarzystwa.
W pracy ponadto tracimy kontakt z kolegami. Wspólne przygotowywanie, podawanie i spożywanie jedzenia i picia to jeden z najważniejszych rytuałów ludzkich kultur na całym świecie, od cowieczornych rodzinnych kolacji przez japońską ceremonię herbacianą i amerykańskie Święto Dziękczynienia po szwedzką wigilię świętojańską. Takie chwile są nie tylko okazją do pogaduszek, które – jak widzieliśmy – pomagają zwalczać samotność, lecz także do poważniejszych rozmów i wzmacniania relacji łączących kolegów.
materiały prasowe/Wydawnictwo Słowne


O książce Noreeny Hertz, wówczas jeszcze niewydanej w Polsce napisała obszerny artykuł prof. Elżbieta Mączyńska, prezes PTE, w „Biuletynie PTE nr 1/2021" (s. 40-48). Możemy w nim przeczytać: „W najnowszej książce poświęconej samotności, Hertz dowodzi, że jeszcze zanim globalna pandemia wykreowała pojęcia, takie jak dystans społeczny, samotność stawała się już definiującym symbolem XXI wieku. Prowadzone przez Hertz badania nacechowane są wielką wrażliwością społeczną, czego nierzadko tak brakuje w publikacjach ekonomicznych” oraz „Autorka nie tylko identyfikuje nasilające się globalne przejawy narastania syndromu samotności, lecz także przedstawia kierunki niezbędnych zmian, umożliwiających przeciwdziałanie temu wysoce destruktywnemu zjawisku. Chociaż fizyczne przejawy samotności są oczywiste, Hertz dowodzi, że czynniki napędzające samotność są bardziej złożone, wymagające analiz z różnych perspektyw”.
materiały prasowe/Wydawnictwo Słowne