"Tragedia Makbeta" z Washingtonem i McDormand to estetyczne arcydzieło. Trzymam kciuki za Oscara

Alicja Cembrowska
Ciarki. Od pierwszych minut. "Tragedia Makbeta" to film odrysowany od linijki, film, w którym wyliczony jest każdy oddech, krok, każde napięcie. Jestem przekonana, że niebawem studenci będą go sekunda po sekundzie analizować na uniwersytetach, a ja już im zazdroszczę.
"Tragedia Makbeta" zawalczy o Oscara 2022 w trzech kategoriach Kandr z filmu "Tragedia Makbeta" (2021)


"Makbet" to najczęściej wystawiana i adaptowana sztuka Williama Szekspira. Ktoś mógłby zapytać "ile można?", a okazuje się, że można, ba, trzeba. I niestety obserwując wydarzenia na świecie trudno nie odnieść wrażenia, że lepszego czasu na kolejną ekranową wersję "Makbeta" być nie mogło – wszak to archetypiczna opowieść o żądzy władzy.


O żądzy, która doprowadza do obsesji, która popycha do najgorszej zbrodni i wyrzeczenia się swojego człowieczeństwa. Brzmi niezwykle okrutnie, bo boleśnie znajomo, jednak w przypadku "Tragedii Makbeta" w reżyserii Joela Coena coś innego odciąga uwagę od warstwy fabularnej – efekty wizualne.
Film nominowany jest do Oscarów w trzech kategoriach: najlepszy aktor (Denzel Washington za rolę Makbeta oczywiście), najlepsze zdjęcia i najlepsza scenografia. Wystarczy kilka minut, by od razu zrozumieć, że była to naturalna kolej rzeczy.

Tragedia człowieka

Film już swoim tytułem sugeruje temat, który dla reżysera okazał się najważniejszy – świat wewnętrzny bohatera po tym, gdy uległ nie tylko złej myśli, ale już ją zrealizował i dokonał mordu. W istocie to przecież nie tylko dramat ofiar i ich rodzin, ale i sprawcy. Z lektury szespirowskiego dzieła wiemy przecież, że i Makbet, i jego żona stopniowo tracą zmysły i widzą zjawy. Ostatecznie okazuje się, że nie są w stanie dalej żyć z poczuciem własnego upadku.
Duet McDormand i Washington to aktorska petarda, ale nie ma się co dziwić – wszak to niezwykle doświadczeni i fenomenalni aktorzy, którzy świetnie sprawdzili się w dosyć eksperymentalnej i specyficznej formie. "Eksperymentalnej", bo odniosłam wrażenie, że Coen nieustannie próbuje upychać po kątach buchające z treści napisanej przez Szekspira emocje, jakby bał się nadmiaru. Wyobrażam sobie, jak hamuje aktorów, poleca im szukać subtelnych, ale ostrych form wyrazu, zwraca uwagę na zbyt wyrazistą ekspresję i mówi "zaufajcie mi, wiem, co robię".

Trzeba przyznać, że reżyser jest szalenie konsekwentny w tej strategii. Tnie wszystko, co według niego jest zbyteczne, wyciąga esencję, nie bawi się w rozcieńczanie czegokolwiek. Jednocześnie wszystko zdaje się tu przemyślane, wręcz wykalkulowane. Sceny są chłodne i ascetyczne. A dodatkowo – film jest czarno-biały, więc niektóre ujęcia aż szczypią w oczy od użytego kontrastu i głębi.

Decydujący moment

Właściwie każdy kadr "Tragedii Makbeta" to artystyczna fotografia. W tej stylistyce odnaleźliby się entuzjaści prac Henriego Cartiera-Bressona. Podczas sensu nieustannie towarzyszyło mi przeczucie, że Joel Coen napatrzył się na perfekcyjne, wysmakowane, ale i niezwykle symetryczne ujęcia wybitnego francuskiego fotoreportera, a następnie postanowił zastosować jego metody w pracy nad filmem.

I tak reżyser stworzył swoją wariację "decydującego momentu" – jak Bresson czekał, by we właściwej chwili nacisnąć spust migawki, tak Coen czeka, by odwrócić oko kamery lub zatrzymać je na kompozycji doskonałej. Nie dobrej, doskonałej. Tym sposobem i jeden, i drugi stworzyli coś, co leży bardzo blisko wizualnego arcydzieła. "Tragedię Makbeta" można obejrzeć bez dźwięku, a i tak jestem pewna, że byłaby zachwycająca i równie niepokojąca.
Chociaż oczywiście celowo używam w tym miejscu hiperboli, bo Coen nie skupia się tylko i wyłącznie na obrazku. Bez skrupułów torturuje nasze uszy stukaniem, pukaniem, chrzęstem i szelestem. Albo ochrypłym głosem czarownicy (w tej roli Kathryn Hunter, która stworzyła kreację tak upiorną i obsceniczną, że aż mnie wbiło w fotel) lub dźwiękami oszalałego w pomieszczeniu ptaka.

Jest w tej coenowskiej wizji coś z geniuszu. Ta geometryczna forma, w którą reżyser zapakował jedną z najbardziej znanych historii na świecie, zadziwia swoją doskonałością i pogrywa z teorią o elastyczności ludzkich zachowań – wyrazem tej gry jest również nieustanne przenikanie się światła i cienia. Z jednej strony wiemy, że każdy przypadek powinniśmy rozpatrywać indywidualnie, z drugiej trudno pozbyć się wrażenia, że poruszamy się po liniach dokładnie wyznaczonego kwadratu, że wszystko się powtarza, że analogia goni analogię.

I zdaje się, że podobne myśli towarzyszyły twórcy. I dlatego uznał, że jedyne, co pozostaje, to poeksperymentować z formą, przepuścić ją przez sito swojej wyobraźni, wyostrzyć i skontrastować, bo z treścią to już niewiele da się zrobić. Wycisnęliśmy ją kulturowo, wywinęliśmy na każdą możliwą stronę, niby przeanalizowaliśmy i zinterpretowaliśmy. I co?

No właśnie. Okazało się, że nic. Makbet wciąż żyje w wielu z nas i czeka tylko na pobudkę, wierząc, że tym razem nie wpadnie w szaleństwo, które zawsze czeka "po drugiej", tej mrocznej, stronie.

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl

Czytaj także: Tak wyrównanego wyścigu nie było od lat. Faworytów do Oscara dla najlepszego filmu jest aż... troje