Fani Kinga, zgaście entuzjazm. "Podpalaczka" to kolejna mierna adaptacja króla horroru

Maja Mikołajczyk
16 maja 2022, 18:17 • 1 minuta czytania
Wśród współcześnie żyjących pisarzy, żaden twórca nie doczekał się tylu adaptacji, co Stephen King. Ilość często nie idzie jednak w parze z jakością, co udowadniają liczne, nieudane próby przeniesienia prozy króla horroru na ekran. "Podpalaczka" niestety podzieliła ich los.
"Podpalaczka" [RECENZJA]. Film na podstawie książki Stephena Kinga. Fot. kadr z filmu "Podpalaczka"

Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google


Adaptacje książek Stephena Kinga

W ostatnich latach z adaptacjami prozy Stephena Kinga bywało różnie. Za udanymi filmami, jakimi były "To" i "Doktor sen", majaczyły koszmarki w postaci "Mrocznej wieży" czy "Smętarza dla zwierzaków". Z kolei niezłego, serialowego "Outsidera" od HBO niemal przyćmiły kiepskie produkcji telewizyjne w postaci "Bastionu" z 2020 roku czy "Historii Lisey" z Julianne Moore.

Sama "Podpalaczka" pierwszej adaptacji doczekała się już w 1984 roku, czyli zaledwie cztery lata po wydaniu przez Kinga książki. Chociaż w swoim czasie film z Drew Barrymore ("Aniołki Charliego", "Santa Clarita Diet") w tytułowej roli był uważany za klapę (nie podobał się nawet pisarzowi), obecnie darzony jest przez niektórych fanów kina grozy swoistym sentymentem.

Co by o nim nie mówić, nie można mu odmówić charakterystycznego dla kina lat 80. uroku. Ponadto w konfrontacji z najnowszą adaptacją powieści film sprzed niemal 40 lat urasta do rangi perełki, której współczesna wersja nie ustępuje jedynie pod względem ścieżki dźwiękowej. Pod każdym innym nowa "Podpalaczka" to produkcja o klasę (lub nawet dwie) gorsza.

Niby "Podpalaczka", ale ognia nie ma

Główna bohaterka Charlie McGee (Ryan Kiera Armstrong) i jej rodzice Vicky McGee (Sydney Lemmon) oraz Andy McGee (Zac Efron) żyją jak amisze – nie mają smartfonów i nie używają Wi-Fi. W ten sposób chcą się ukryć przed tajną rządową agencją, która chce położyć łapy na mającej parapsychologiczne zdolności rodzinie, a przede wszystkim na Charlie i jej mocy wzniecania ognia.

Dziewczynka coraz gorzej radzi sobie z kontrolowaniem swoich umiejętności, przez co służby w końcu trafiają na ich trop. W domu rodziny McGee zjawia się mroczny agent Rainbird (Michael Greyeyes), który zabija matkę dziewczynki i żonę Andy'ego. Zdolności Charlie pozwolą jej zbiec razem z ojcem. Rząd wciąż jednak będzie deptać im po piętach.

O "Podpalaczce", która trafiła na ekrany kin 12 maja, właściwie trafniej byłoby powiedzieć, że jest filmem opartym na motywach powieści Kinga niż jej bezpośrednią adaptacją. Historia została bowiem nie tylko mocno przycięta (dużo bardziej niż w pierwszym, dłuższym o jakieś 20 minut filmie), ale też w znacznym stopniu zmodyfikowana. Zamysłem twórców było zapewne jej uwspółcześnienie, jednak ostateczny rezultat trudno nazwać satysfakcjonującym.

"Podpalaczka" Stephena Kinga nie należy do grona jego horrorów, chociaż fabuła pod pewnymi względami bardzo przypomina jego debiutancką powieść "Carrie". Książce bliżej do thrillera science-fiction, w którym można się dopatrzeć się motywów znanych z serii komiksów o "X-menach" czy serialu "Stranger Things", ewidentnie inspirującego się nie tylko estetyką lat 80., ale także prozą Kinga (jego twórcy zresztą kiedyś przyznali się, że początkowo planowali zrealizować serialową wersję "To").

Chociaż w powieści Kinga zdarzały się niepotrzebne dłużyzny, znaczna jej część utrzymywała czytelnika w napięciu dynamiczną akcją i atmosferą osaczenia głównych bohaterów. Film z 1984 roku miał podobnie napiętą strunę, jego współczesna wersja – niekoniecznie.

Jednym z powodów tego niepowodzenia zdaje się być drastyczne skrócenie wspólnej ucieczki Charlie i Andy'ego. Historia gubi przez to tempo, mota się w niepotrzebnych i nic niewnoszących scenach, a wraz z napięciem ulatnia się jej istotny, o ile nie najważniejszy składnik.

Paradoksem polskiego rynku literackiego jest to, że o ile horror jako gatunek za bardzo polskich czytelników nie interesuje, to nazwisko Kinga od lat utrzymuje się na szczycie listy najchętniej czytanych autorów w Polsce.

Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, jest bardzo prosta. Chociaż pisarz nazywany jest "królem horroru", w jego prozie groza wcale nie gra pierwszych skrzypiec. King istotnie jest mistrzem, ale przede wszystkim kreowania wiarygodnych psychologicznie bohaterów, których relacje ze światem i innymi są tym, co przyciąga do jego literatury kolejne rzesze nowych fanów.

"Podpalaczka" nie stanowi wyjątku na tle reszty jego twórczości. Chociaż drugi plan odzwierciedla zimnowojenne lęki Amerykanów, ten pierwszy zajmuje Charlie i jej wewnętrzny konflikt. Dziewczynka po fali niepowodzeń w obszarze kontrolowania swojej mocy stara się ją stłumić i wyprzeć (King używa w powieści sporo psychoanalitycznych metafor). Zgodnie z literą Freuda to, co wyparte, zawsze powraca ze zdwojoną siłą i nie inaczej kończy się to w przypadku młodej pirokinetyczki.

Zmaganiom Charlie z samą sobą w nowym filmie nie poświęcono zbyt wiele czasu, aczkolwiek zostały odnotowane i całkiem przekonujące zagrane. Trudno jednak na ekranie dostrzec chociażby zalążki wyjątkowej więzi łączącej dziewczynkę z Andym, co jest pokłosiem wspomnianego skrócenia wątku ich wspólnej ucieczki.

Kluczowa dla fabuły relacja ojciec-córka w filmie Keitha Thomasa właściwie nie istnieje, co odbiera jej moc, jaką miała powieść Kinga na poziomie psychologicznym.

Krwawe łzy Zaca Efrona

Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, "Podpalaczka" z 1984 roku nie tylko lepiej oddaje głębię swojego pierwowzoru, ale nawet wygląda lepiej niż film, który zadebiutował na ekranach kin 38 lat później. I rozchodzi się nie tylko o efekty specjalne, choć prawdziwy ogień w filmie z Drew Barrymore prezentował się bardziej wiarygodnie niż sztuczne, efekciarskie płomienie CGI.

Nowa wersja traci przede wszystkim w chaotycznym montażu, który zamienia ją w zlepek dość przypadkowych (choć bywa, że efektownych) i pozbawionych klimatu scen. Przypuszczam, że osobom niezaznajomionym z fabułą powieści następujące po sobie wątki mogą się zdawać jeszcze bardziej losowe i pretekstowe.

Twórcy "Podpalaczki" z 2022 roku ewidentnie skupili się na najbardziej spektakularnych przejawach mocy Charlie, więc płomienie pojawiają się na ekranie często i gęsto. Zapomnieli jednak o scenach budujących klimat w książce czy w poprzednim filmie, takich jak wzrastająca na termometrze temperatura czy topniejące pod wpływem umiejętności dziewczynki masło. Pożogi więc może nie brakuje, ale prawdziwego ognia brak.

Co mówi też wiele o tym filmie to też to, że jej najmocniejszym punktem była muzyka, w której maczał palce nie kto inny, jak John Carpenter – legendarny reżyser horrorów, który stworzył kultowe ścieżki dźwiękowe do takich swoich filmów jak "Halloween" czy "Ucieczka z Nowego Jorku". Szkoda tylko, że klimatycznym muzycznym pejzażom nie towarzyszyły równie atmosferyczne obrazy.

Najbardziej bolesne dla oczu są jednak decyzje wizualne dotyczące postaci granej przez Efrona. Przed użyciem swojej mocy (tzw. "pchnięcia", które pozwala mu przejmować kontrolę nad ludzkim umysłem) Andy wykonuje ruch karkiem, który przypomina szykującego się do bitki dresiarza. Kiedy jest już po wszyskim, jego policzki zalewają się krwawymi łzami. Nie wygląda to ani strasznie, ani efektownie, a co najwyżej kuriozalnie i wywołuje skojarzenia z dziwnymi chrześcijańskimi kultami maryjnymi.

Sam Efron już w "Podłym, okrutnym, złym" udowodnił, że od czasów "High School Musical" znacznie rozszerzył swój warsztat. Ryan Kiera Armstrong jako Charlie też radzi sobie nieźle, ale pomiędzy ich dwójką nie ma chemii, więc ciężko uwierzyć, że łączy ich relacja ojciec-córka.

Odpowiedzialna za film wytwórnia Blumhouse jeszcze parę lat temu była kojarzona z nową jakością kina grozy, jednak już od jakiegoś czasu przestaje być ona znakiem jakości, a coraz częściej jej nazwa w napisach początkowych każe podchodzić do produkcji z umiarkowanym entuzjazmem.

"Podpalaczka" niestety zasila konto tych nienajlepszych produkcji Blumhouse'a i gorszych adaptacji prozy Kinga. Jeśli napaliliście się po zapowiadającym wiele trailerze lepiej zgaście swój entuzjazm i przygotujcie się na film naprawdę przeciętny, żeby nie powiedzieć słaby – lepiej zrobicie, jak przypomnicie sobie wersję z 1984 roku.

Może Cię zainteresować również:

Czytaj także: https://natemat.pl/411187,doktor-strange-w-multiwersum-obledu-to-dobry-horror-mcu-recenzja