Historia jednej (mojej) otyłości, czyli o tym jak nie można się ogarnąć, więcej ruszać i mniej jeść

Anna Kaczmarek
07 lipca 2022, 15:52 • 1 minuta czytania
Prawda jest taka, że problemy nazwijmy je "z wagą” miałam od kiedy pamiętam. W moim życiu, można powiedzieć były tylko krótkie okresy, kiedy patrzyłam w lustro i byłam zadowolona, choć z perspektywy czasu wiem, że byłam wielokrotnie zbyt surowym sędzią dla siebie samej. Nie zawsze chorowałam na otyłość, choć koniec końców choroba się rozwinęła.
Otyłość to choroba, z którą przez lata walczyłam nieskutecznie, zamiast ją leczyć. Fot. Anna Kaczmarek / Archiwum prywatne

Byłam fajnym dzieckiem - trochę taka mała - stara, rezolutna i bardzo rozgadana, ciekawa świata, odważna. Bardzo wcześnie zacząłem mówić - głośno i wyraźnie. Mówiłam bez przerwy. Moja mama, pamiętam, mówiła mi: dziecko, jeśli za gadanie by płacili, ty byłabyś bardzo bogata. Co prawda nie stałam się bardzo bogata ale w pewnym sensie za to gadanie mi płacą, więc mamy słowa były prorocze. 

Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google.

Ale wracając do moich problemów z nadmierną masą ciała, mimo że byłam takim fajnym dzieckiem w odbiorze przez dorosłych, to już dzieci niekoniecznie chciały się ze mną bawić. Mówiły, że jestem "gruba”. Nie miałam co liczyć na bycie księżniczką. Co najwyżej mogłam być złą czarownicą.

Czy byłam "gruba”? Mam swoje siatki centylowe z dzieciństwa. Na dzisiejsze czasy byłabym w normie. W tamtych czasach, ponad 40 lat temu, większość dzieci była szczupła albo bardzo szczupła, więc na ich tle ja byłam "gruba”. Pytałam z ciekawości swoją mamę, czy miała np. problemy z kupowaniem mi ubrań, albo czy były to ubrania np. dla dorosłych, dla dzieci w innym wieku. Powiedziała mi, że w żadnym wypadku.

Za mamusię, za tatusia….

Dlaczego różniłam się od innych dzieci? Z tego co pamiętam wiecznie walczono ze mną, żebym jadła i koniecznie, żebym piła mleko. Okropnie brzydził mnie kożuch z mleka, więc gotowanego nie byłam w stanie przełknąć, a w tamtych czasach mleko, zupy mleczne to była podstawa na dziecięce śniadanie. Pamiętam, że jak jeździłam na wieś do dziadka Stefana i babci Karoliny, to dziadek wiedział, że wypiję tylko świeże mleko prosto od krowy. Szłam z nim do krowy i on podczas jej dojenia napełniał mój kubeczek. Smak tego mleka pamiętam do dziś. 

Oprócz bycia niejadkiem i niechęci do mleka, miałam też ogromną miłość do słodyczy. Czasy były specyficzne, wyroby czekoladowe były wtedy tylko na kartki, a inne słodycze bywały w niewielkim wyborze. Jadło się wszystko co słodkie i ja to słodkie kochałam. Kolorowe napoje? Oranżada w woreczku, którą przebijało się słomką - właściwie dostępna podczas wakacji, oranżada w ciemnych butelkach 0,33 l i czasami pomarańczowy napój gazowany w litrowej butelce. Czasami pojawiały się też wariacje na temat coli. Jednak to nie były napoje do picia na co dzień. Piło się wodę, kompot, herbatę.

Lubiłam też owoce i warzywa. Tu jednak trzeba pamiętać, że kiedyś były dostępne sezonowo. Śliwek, truskawek czy pomidorów i ogórków nie może było kupić zimą. No i oczywiście pomarańcze i banany widzieliśmy tylko na święta - jeśli rodzice wystali po nie w długich kolejkach. Smak wczesnych jabłek "papierówek” jedzonych prosto z drzewa u dziadków pamiętam do dziś.

Generalnie jak na dzisiejsze czasy, jadłam całkiem zdrowo. Gorzej było z ruchem. Byłam mniej sprawna fizycznie niż inne dzieci. Dzisiaj wiem, że w dużej mierze wynikało to ze źle leczonej dysplazji bioder, z którą się urodziłam. Wtedy nie zwracano na to uwagi. Zwyczajnie byłam słabsza od innych.

Wyciągnie się

Tak dobrnęłam do szóstej klasy szkoły podstawowej. Dobrnęłam to dobre słowo, bo w szkole nie raz dokuczano mi z powodu bycia "większą” niż inne dzieci. Jednak moje ciało zaczęło się zmieniać - wyciągnęłam się, jak to ładnie mówią. Nie byłam może bardzo szczupła jak moje koleżanki ale szczupła. W następnych latach przemiana z dziecka w kobietę sprawiła, że nie wyglądałam tak szczupło jak moje koleżanki, ale ważyłam tak jak one, nosiłam podobne rozmiary ubrań. Moja mama nauczyła mnie, że moje kobiece atrybuty sylwetki są moim atutem, a nie czymś nad czym należy ubolewać. Za to jestem mojej mamie bardzo wdzięczna. 

Choć w tamtym czasie oczywiście miałam do siebie milion uwag i uważałam, że dalej daleko mi do sylwetkowego ideału, to czułam się w miarę dobrze ze swoim ciałem. 

Problemy zaczęły się na pierwszym roku studiów. Studiowałam dziennie i pracowałam. Nie miałam czasu zadbać o ruch czy zdrową dietę. Troszkę przytyłam. Zaczęłam mieć problemy z żołądkiem - jak się później okazało zachorowałam na chorobę wrzodową żołądka. Pierwsza wizyta u lekarza z bólami brzucha - doktor stwierdził, że cytuję "takie grube wrzodów nie mają”. Diagnozę postawiono mi w końcu w szpitalu uniwersyteckim, do którego przytomnie skierowała mnie wtedy profesor gastroenterologii, do której poszłam na prywatną wizytę.

Rosłam z miłości

To był też czas, kiedy poznałam miłość swojego życia - mojego męża. Spędzaliśmy razem dużo czasu, gotowaliśmy. Ani się nie obejrzałam jak waga pokazała 10 kg więcej. Studencki tryb życia nie sprzyjał spadkowi wagi, więc te 10 kg tak sobie zostało.

Po studiach wyszłam za mąż, a po 3 latach małżeństwa zaszłam w ciążę. Pierwszą decyzją w kwestii zmiany wtedy trybu życia, była ta o rzuceniu palenia. No i się zaczęło. Nie paliłam, ale za to jadłam. Jadłam przede wszystkim słodycze. Nie byłam w stanie się opanować, a ciąża sprzyjała folgowaniu sobie. Położne na wizytach kontrolnych załamywały ręce i mówiły - niech pani coś ze sobą zrobi.

Cóż ja mogłam wtedy ze sobą zrobić, starałam się, ale miłość do słodyczy rosła w siłę, a też pozwalała mi nie wracać do palenia. Pocieszał mnie mój ginekolog, który mówił - jak pani urodzi, to pani schudnie. "Stan błogosławiony" kończyłam z 33. kilogramami na plusie. Byłam bardzo duża.

Kobiety po ciąży, karmiąc , wstając po nocach i później biegając za maluchem tracą wiele kilogramów. Ale nie ja. Syn rósł, a moje kilogramy ( oprócz 10, które straciłam podczas porodu) trzymały się świetnie. Dodatkowo zacząłem bardzo źle się czuć - trudno mi było wejść do domu na 4 piętro z dzieckiem na rękach. 

Do lekarki trafiłam przypadkowo, z błahą infekcją. Przyszłam spocona, zdyszana. Pani doktor (najlepsza na świecie lekarka rodzinna) zapytała mnie, co się dzieje, że się tak męczę, czy sprawdzałam swoją tarczycę. Wkurzona odpowiedziałam, że męczę się, bo przecież jestem "gruba”. Ona nie dała za wygraną, kazała zrobić badania.

Kiedy przyszłam z wynikami okazało się, że mam bardzo dużą, uwaga to nie pomyłka, nadczynność tarczycy. Ale jak to nadczynność, przecież ludzie z tym chudną? Ja nie chudłam. Endokrynolog natychmiast kazał przestać karmić dziecko i zaordynował leki, leki po których oczywiście masa ciałą może wzrosnać. Rosłam w oczach, choć już byłam w stanie wejść po schodach nie robiąc przystanków.

40 na minusie

Kiedy syn miał rok, wróciłam do pracy. Pracowałam z lekarzami. Po kolejnym razie, kiedy jadąc autobusem, ktoś ustępował mi miejsca myśląc, że jestem w ciąży, nie wytrzymałam. Wpadłam do biura z płaczem i poprosiłam, żeby polecili mi jakiegoś lekarza, który pomoże mi zredukować masę ciała. 

To było 17 lat temu. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że otyłość jest chorobą, a o leczeniu można było pomarzyć. Wtedy można się było "odchudzać”. Polecono mi bardzo fajnego doktora. W ciągu roku, dzięki niemu, zrzuciłąm prawie 40 kg. W tym czasie też lekarze opanowali moją tarczycę. Byłam szczęśliwa i zadowolona ze swojego wyglądu. Czułam się świetnie. I właściwie tu happy endem powinna zakończyć się ta historia. Niestety.

Zmieniłam pracę, głównie pracowałam zdalnie i powoli widziałam jak robię się coraz większa. Dieta od doktora była dość restrykcyjna, trudno było cały czas ją utrzymywać, a dodatkowo brak wychodzenia do redakcji powodował, że ruszałam się mniej. Wskaźnik wagi znów szedł do góry.

Wtedy zapanowała moda na pewną dietę. Postanowiłam, że i ja spróbuję. No i moja masa ciała spadała. Co prawda bolał mnie brzuch, nie czułam się najlepiej ale co tam, kilogramy leciały w dół. Po kilku miesiącach ważyłam 20 kg mniej. Niestety okazało się, że dorobiłam się stłuszczenia wątroby a dodatkowo wróciła nadczynność tarczycy. Dostałam leki i znowu było mnie więcej.

Kiedy choroba tarczycy została opanowana a ze stłuszczeniem wątroby musiałam się pogodzić, stwierdziłam że nie będę już taka głupia i nie uwierzę w żadne cud diety z internetów. Postanowiłam ruszać się i jeść zdrowo i oczywiście trzymać deficyt kaloryczny. 

Koniec z dietami z internetu

Zaczęłam od jeżdżenia rowerem - najpierw w po 10-20 km, potem po 40-50 km kilka razy w tygodniu. Na wadze nie było specjalnych efektów ale lepiej wyglądałam. Wtedy podczas badań krwi wyszło, że mam dość wysoki, choć jeszcze w normie, poziom glukozy i wysoką insulinę, czyli idę w kierunku cukrzycy. Lekarz przepisał metforminę. To jeszcze bardziej zmotywowało mnie do aktywności fizycznej. 

Ponieważ rower zajmował sporo czasu zacząłem go zamieniać na dość ciężkie zajęcia fitness na siłowni oraz ćwiczenia z popularnymi trenerkami, które można było znaleźć na YT. Potem zaczęłam biegać. Najpierw po 2-3 km, aż w końcu po 7-10. Nie byłam demonem prędkości ale dawałam radę.

Byłam naprawdę sprawna fizycznie ale moja waga dalej była daleka od ideału, a przede wszystkim od normy. Do niej brakowało mi jakieś 20 kg. Żeby mieć pewność, że nie oszukuje z jedzeniem, zamawiałam catering dietetyczny i naprawdę nie jadłam nic oprócz przygotowanych posiłków.

Kiedy chodziłam do lekarzy, pytałam dlaczego moja waga nie spada znacznie, mimo tego co robię. Zwykle patrzyli na mnie podejrzliwie i dawali mi do zrozumienia, że nie mówię prawdy. Nie byli w stanie odpowiedzieć na zadane przeze mnie pytanie. To było bardzo przykre. Człowiek udowadniał, że nie jest wielbłądem.

W końcu doszłam do wniosku, że jestem tak sprawna fizycznie, że właściwie to jest fajne samo w sobie i nie będę się przejmować podziałką na wadze. Może aktywność fizyczna uchroni mnie przed cukrzycą typu 2, nadciśnieniem i innymi zmorami, które niesie za sobą otyłość.

No i przyszedł ten miesiąc, kiedy nie zmieniając trybu życia na wadze przybyło 10 kg. Moja trenerka personalna przecierała oczy ze zdumienia, nie wiedząc co robić. Okazało się, że moja tarczyca jednak postanowiła znowu się odezwać - tym razem z chorobą Hashimoto i niedoczynnością.

Dostałam leki na niedoczynność tarczycy, po których tym razem waga miała spadać. Nic nie spadło, choć poczułam się znacznie lepiej. Zostało znowu te 10 kg i kompletna demotywacja do dalszych działań. No ale aktywność fizyczną pokochałam na tyle, że już nie mogłam bez niej się obejść, więc została - chyba na zawsze. Znowu restrykcyjne pilnowanie jedzenia itd. Tyle, że moja waga stała w miejscu jak zaklęta, kiedy koleżanki przy mniejszym wysiłku redukowały swoją wagę jak szalone.

Słodka niespodzianka

Przyszła pandemia. Zaczęliśmy pracować głównie zdalnie. Zupełnie nieoczekiwanie i bez planu, w wieku 43 lat zaszłam w ciążę. Nie było to takie oczywiste - na początku myślałam, że to już menopauza. Okazało się, że bardzo się pomyliłam - los zgotował mi niesamowitą niespodziankę. Jak już sprawa była jasna, stwierdziłam, że teraz to moje plany na redukcję masy ciała zupełnie wezmą w łeb.

W tej ciąży przytyłam 10 kg, które straciłam od razu po porodzie. Borykałam się z cukrzycą ciążową ale prawie do końca byłam ją w stanie kontrolować odżywianiem i aktywnością fizyczną. Dopiero przejście COVID-19 w ciąży, tak rozregulowało mi gospodarkę cukrową, że musiałam zacząć brać niewielkie dawki insuliny.

Ciąża "pogruchotała” też moje stawy biodrowe i tak chore z powodu dysplazji, z którą się urodziłam. Nie mogłam wrócić do intensywnej aktywności fizycznej, został tylko rower, a wiadomo jak dużo wolnych chwil na jazdę rowerem można znaleźć przy maleńkim dziecku.

Oczywiście karmiłam piersią, wstawałam w nocy itd., jak każda matka. Powinnam zrzucić kilogramy. Nie, ja znowu zaczęłam przybierać na masie ciała. Moja tarczyca oszalała po ciąży. Oczywiście leczenie poprawiło samopoczucie ale kilogramy zostały. Pomógł mi dobry dietetyk. Kiedy ustawił mi dietę i widział (w końcu ktoś mi uwierzył), że efekty są niewielkie, powiedział mi jasno - musi pójść pani do lekarza, tu potrzebne jest włączenie leczenia farmakologicznego.

To leczenie jest od niedawna ale w końcu moja waga przestała się wahać i ma ewidentną tendencję spadkową. Odzyskałam nadzieję, że w końcu będę mogła nie tylko lepiej wyglądać ale też oddale widmo cukrzycy, nadciśnienia, generalnie przedwczesnej śmierci. Ja mam malutkie dziecko, muszę się postarać żyć długo.

Do braci i sióstr hejterów

Dlaczego opowiadam Wam tę swoją historię? Żebyście zdali sobie sprawę, że otyłość jest chorobą i to przewlekłą, która sama nie mija, która jest trudna, ale dziś już możliwa do leczenia. Moja historia to też przesłanie do chorych, żebyście się nie poddawali.

Pewnie, trzeba kochać siebie, swoje ciało, ale otyłość to nie defekt kosmetyczny, który można zaakceptować nie robiąc nic, by odzyskać zdrowie. Wcześniej czy później przyjdzie cukrzyca typu 2, nadciśnienie, nowotwory, zwyrodnienia stawów. Walczcie o swoje zdrowie, nie o sylwetkę z bilbordu - tu nie o to chodzi. Otyłość się leczy a nie odchudza. Otyłość to historia o zdrowiu a nie wyglądzie. Redukcja masy ciała to tzw. "efekt uboczny” leczenia. Nie jest to cel sam w sobie, choć wiem, jak jest ważny dla chorych. Cel ten podsycają społeczne oczekiwania, dyskryminacja, wykluczenie i niezrozumienie otyłości.

Swoją drogą tyle obelg, hejtu i nieżyczliwych uwag, które musi usłyszeć, czy w moim przypadku też przeczytać, osoba chorująca na otyłość, nie usłyszy chyba nikt, kto choruje na jakąś chorobę. Najbardziej doświadczyłam tego tworząc podcast „Zdrowie bez cenzury”. Nie pracuję swoim wyglądem, a mimo tego ten wygląd jest dla wielu najważniejszy. Odbiegasz od standardu - nie powinieneś pokazywać się publicznie. Wybaczcie drodzy hejterzy osób chorujących na otyłość, nie zrobię Wam tej uprzejmości.