Złoty medal MŚ nasi siatkarze przegrali jeszcze przed turniejem. Wiem, co stoi za porażką w finale
- Polscy siatkarze przegrali w niedzielę finał MŚ z Włochami w Spodku
- Biało-Czerwoni świetnie rozpoczęli, ale potem mieli wiele problemów
- Regulamin MŚ nie faworyzował nas, okazał się dla siatkarzy zabójczy
Porażka polskich siatkarzy w finale mistrzostw świata z Włochami to sprawa tyleż bolesna - przecież celowaliśmy w złoty medal i ten był naprawdę blisko - co dziwna. Graliśmy w tym turnieju naprawdę świetnie, wygraliśmy horrory z USA (3:2) oraz Brazylią (3:2), a mecz z Włochami w finale nasz zespół rozpoczął świetnie. I co? I nagle wszystko runęło jak domek z kart. Od niedzieli zadaję sobie pytanie: dlaczego tak się stało?
I choć widziałem ten mecz na żywo, w wielkich emocjach i nerwach, nadal nie rozumiem.
Przeanalizowałem statystyki, wypowiedzi trenerów i siatkarzy, a potem obejrzałem ten mecz raz jeszcze. I po raz trzeci, już na spokojnie. Nasuwa mi się w zasadzie tylko jeden wniosek, niestety bardzo smutny. System rywalizacji w finałach MŚ jest tak zły, że musiał odbić się na jednej z potęg. I odbił się na Biało-Czerwonych, co jest kuriozum, biorąc pod uwagę to, że jesteśmy gospodarzem i że zasady powinny być sprawiedliwe. Ale nie są...
Już przed turniejem mieliśmy niepokojące sygnały płynące z naszej federacji. PZPS poszedł w sukurs FIVB i po odebraniu turnieju Rosjanom szybko stało się jasne, że mundial znów odbędzie się w Polsce. To kosztowało mnóstwo pracy i środków, ale światowa federacja nie zamierzała nas nagradzać. Panowie działacze z jednej strony zachwycają się naszymi kibicami i atmosferą, a z drugiej potrafią mocno upokorzyć polską federację.
Podobnie było z systemem rozgrywania MŚ. Niby nowy projekt konsultowano z gospodarzami, niby przygotowano go od podstaw, ale okazało się, że wszystko wypadło fatalnie. Dlaczego? Bo Polaków i Słoweńców po fazie grupowej rozstawiono, wyświadczając nam niedźwiedzią przysługę. Nikt nie miał tak ciężkiej drogi po medal, jak Biało-Czerwoni. I wbrew spekulacjom mediów, to nie był nasz gospodarski pomysł.
– To niezależna decyzja FIVB, nie mamy z nią wiele wspólnego. Znając nasze relacje, działacze na pewno by nam nie pomagali, a wręcz przeciwnie. Widać ten pomysł spodobał się w światowej federacji po Lidze Narodów w Bolonii (tam rozstawiono Włochów - przyp. red.) i tak już zostało. My nie wnioskowaliśmy o takie rozwiązanie – usłyszeliśmy nieoficjalnie w Polskim Związku Piłki Siatkowej.
Tyle o regulaminach i rozstawieniach, teraz konkrety. Włosi fazę grupową MŚ zakończyli 31 sierpnia, zagrali w Lublanie z Kanadą, Turcją oraz Chinami, nie stracili w tych meczach nawet seta. Polacy grali do 30 sierpnia (rozpoczęli zmagania dzień wcześniej) i to wtedy wygrali w szlagierze z USA (3:1). Pierwsze starcie z gigantem było za nami, a przed nami prawdziwa ścieżka zdrowia.
Azzurri w 1/8 finału grali 3 września, pokonali 3:1 słabiutką Kubę i nie popisali się na parkiecie. A potem już 7 września stawili czoła Francuzom w ćwierćfinale, bijąc ich 3:2. Polacy w 1/8 finału zagrali 4 września (3:0 z Tunezją), a potem 8 września ograli po horrorze Amerykanów w Arenie Gliwice (3:2). I do tego momentu wszystko wydaje się działać sprawiedliwie, a obie drużyny szły po swoje równym rytmem.
Sęk w tym, że nasz zespół dwa dni po meczu z USA wyszedł na parkiet z Brazylią w Spodku i przetrwał kolejny horror, bijąc Kanarkowych 3:2. A Italia? Nie dość, że miała dobę więcej na odpoczynek po ćwierćfinale, bo w walce o finał stawiła czoła słabiutkiej Słowenii, bijąc ją bez trudu i bez straty seta. Jasne, Włosi musieli dolecieć z Lublany do Katowic, ale na tym etapie i przy tej odległości to nie ma wpływu na zdrowie i formę siatkarzy. Lot jest jak podróż autobusem. Na szczęście.
Na finał nasz zespół wyszedł nieźle "dojechany", bo zagrał dwa dramatyczne i ciężkie fizycznie i mentalnie mecze w trzy dni. A wcześniej siatkarze musieli czekać po 3-4 dni na kolejne wyzwania, co dotąd w napakowanym jak kabanos terminarzu nie miało miejsca. Azzurri tymczasem w zasadzie zagrali sobie sparing ze Słowenią, która nie udźwignęła ciężaru gry o medale MŚ. I gdyby nie była rozstawiona, zapewne w Spodku by nie grała.
– Muszę na chłodno przeanalizować ten mecz. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że nie było nam łatwo. Dokładnie tak się dzieje, gdy grasz z tak skutecznym i zmotywowanym rywalem. Może te dwa poprzednie mecze kosztowały nas tyle energii, że zabrakło nam świeżości i tej dodatkowej energii, która jest potrzebna, by odskoczyć rywalowi w kluczowym momencie – powie po finale zawiedziony Nikola Grbić.
Jego zespół znakomicie rozpoczął finał, wyszarpał Włochom pierwszą partię 25:22 i zagrał w końcówce tak, jak przez cały turniej. Skoncentrowany, waleczny i zabójczo skuteczny. Sęk w tym, że w secie drugim takiej gry nam zabrakło i najpewniej stoi za tym zmęczenie materiału, które pojawiło się w naszej drużynie. Prowadziliśmy 7:3, potem 16:13, a w końcówce jeszcze 21:20. Ale gołym okiem było widać, że mamy problemy.
Na ławkę musieli zejść Bartosz Kurek i Aleksander Śliwka, którym po prostu brakowało energii. A bez liderów nie możesz dołożyć jeszcze 10-15 procent więcej na boisku, nie możesz zagrać jeszcze lepiej i zrobić czegoś ekstra. Tak jak w pierwszym secie i przez połowę drugiego. Nasz zespół zgasł w tym momencie i już do meczu wrócić nie zdołał. I nawet trener Nikola Grbić przyznał, że to był kluczowy moment finału.
Patrząc na zimno na ten mecz, zadziwia jedno: jak nasz zespół był pasywny, jak bezradny i jak nie potrafił wrócić z opresji do swojej gry. Wszyscy w Spodku czekaliśmy, aż gra zaskoczy. I nie zaskoczyła. Jasne, Włosi zagrali świetny mecz i zrobili swoją robotę idealnie. Ale czy ograliby wypoczęty i gotowy do walki polski zespół po raz drugi? Śmiem w to wątpić, bo nasza drużyna z końcówek meczów z USA i Brazylią, a z Włochami to dwa różne światy.
Winny jest ten idiotyczny regulamin MŚ, niesprawiedliwy i nieprzemyślany. Wygląda tak, jakby FIVB na gorąco wprowadziła nowy system rywalizacji i nikt go nawet nie przetestował. Nikt nie zastanowił się nad tym, jak intensywna końcówka meczów wpłynie na formę finalistów. I że rozstawienia to działanie całkowicie sprzeczne z duchem sportowej rywalizacji. Słowenii ułatwiło drogę do czwórki, nas niemal pozbawiło szans na medale.
Czy nie dało się skrócić fazy 1/8 finału i ćwierćfinałów, na przykład rozgrywając je w ciągu dwóch, a nie czterech dni? I zaoszczędzić czas dla finalistów, by lepiej odpoczęli i przygotowali się do walki o medale? Jasne, nie wygraliśmy finału, więc mamy powody do narzekań i frustracji. Sęk w tym, że w kluczowym momencie finału nie widzieliśmy naszej drużyny, bo siatkarze byli tak zajechani, że nie mogli zagrać tak, jak potrafią. Niestety.
– Jestem smutny. Nie dlatego, że zrobiliśmy coś nie tak, ale dlatego, że sposób, w jaki graliśmy i w jaki dotarliśmy do finału, przekonał mnie, że go wygramy. Teraz czuję się nieco jak znokautowany bokser. Jestem zdewastowany i rozczarowany - mówił Nikola Grbić dzień po finale. I ja mu się nie dziwię. Przez głupie decyzje działaczy i brak wyobraźni jego drużyna straciła złoto MŚ. Tego jestem pewny.