Czwarte miejsce cenniejsze niż medal? Tak, o ile w polskiej koszykówce zawita normalność

Maciej Piasecki
18 września 2022, 20:44 • 1 minuta czytania
Niespodziewanie koszykarskie ME 2022, okazały się być emocjonujące dla polskiego kibica. Biało-Czerwoni pod wodzą trenera Igora Milicicia, zostali rewelacją turnieju. Do medalu EuroBasketu, pierwszego od 1967 roku, zabrakło bardzo niewiele. Kto wie, co by było, gdyby tak... wiele złego nie działo się na co dzień.
Michał Sokołowski był jedną z najbardziej wyróżniających się postaci w reprezentacji Polski, podczas EuroBasketu 2022. Fot. FIBA/EuroBasket

Niedosyt. Tak można podsumować niedzielny mecz Biało-Czerwonych, którzy byli bardzo blisko medalu podczas EuroBasketu 2022.

Chociaż po drugiej stronie byli Niemcy, czyli gospodarz turnieju, nawet 14 tysięcy kibiców nie zdołało sprawić, że to był pojedynek tylko do jednego kosza. Wręcz przeciwnie, choć obie drużyny długimi fragmentami pudłowały na potęgę, Polacy byli w grze o upragnione podium ME, niemal do samego końca. Dość napisać, że na pięć minut przed syreną kończącą pojedynek, na tablicy wyników było 65:64 dla gospodarzy.

Skończyło się jednak wysoko, patrząc na przebieg meczu, bo 69:82. Czego zabrakło? Mateusz Ponitka, kapitan reprezentacji wspominał w pomeczowej rozmowie, że "zabrakło małych rzeczy". On sam rzucił w bezpośrednim starciu o krążek, zaledwie 9 punktów. Najłatwiej byłoby napisać, że brak Ponitki zadecydował. Ale gdyby popatrzeć na problem głębiej, tego nazwiska faktycznie mogło zabraknąć. Tyle tylko, że Marcela Ponitki.

Biało-Czerwoni z wynikiem ponad stan

Biało-Czerwoni podczas EuroBasketu w Czechach (faza grupowa) i Niemczech (faza pucharowa), mieli jedną, zasadniczą przewagę. Przed rozpoczęciem turnieju nikt raczej nie zakładał, że wydarzy się coś więcej, niż wyjście z grupy. Choć spoglądając w stronę piłkarskiej reprezentacji Polski, to przecież i tak dużo. Nasi kopacze często czują się w grupie tak dobrze, że drużynie Biało-Czerwonych, aż żal z niej wychodzić.

Dla średnio zorientowanych, Polacy po "obowiązkowym" wyjściu z grupy, pokonali ekstra jeszcze dwie kolejne przeszkody. Ukraina, solidny średniak, ograny w 1/8 finału oraz wielka sensacja, wyrzucenie z turnieju obrońców tytułu, Słoweńców. Ćwierćfinał, który szybko przeszedł do historii, jako wielki powrót polskiego basketu na salony.

Porównywanie Polaków do wicemistrzów olimpijskich, Francuzów (rywal w półfinale), czy całkiem niezłych Niemców (walka o brąz), to była mrzonka. Wiara w sukces była ogromna, ale zespół Milicicia dał z siebie więcej, niż mógł ze Słowenią. I na tym piękny sen dobiegł końca, a pozostał lekki niesmak, bo było przecież tak blisko podium.

Zamiast niesmaku, należy jednak tej drużynie pogratulować. Wytarła bowiem szlak wejścia do ścisłej czołówki Europy, gdzie w koszykówkę grać potrafią. Ba, zawodnicy z europejskim rodowodem, wyjeżdżają hurtowo do NBA. U nas to raczej mały rodzynek w postaci Jeremego Sochana, który na razie czeka na debiut w najlepszej lidze świata.

Na EuroBasket nie przyjechał, bo również chce wytrzeć ścieżkę. Tylko swoją, bo San Antonio Spurs zaufało mającemu 19 lat chłopakowi. Pozytywnej postaci, która mocno trzymała kciuki za kolegów. Kto wie, może przyjechałby, gdybyśmy byli w gronie kogoś więcej, niż tylko pretendenta do awansu z turniejowej grupy? Tego się niestety nie dowiemy.

Polska koszykówka, czyli konflikt goni konflikt

Zabrakło Sochana, zabrakło wspomnianego brata kapitana. Marcel Ponitka otrzymał powołanie, ale do kadry grającej w koszykówkę 3x3. Z mediów wiemy, że konflikt na braterskiej linii jest tak zaogniony, że "braterstwo krwi" na polskim parkiecie reprezentacyjnym, traci dosłowne znaczenie.

Kolejnym na liście jest Adam Waczyński. Były kapitan, podobnie jak Sochan, wspierał drużynę tylko poprzez media społecznościowe. Na boisku nie zagrał, bo został odsunięty przez poprzedniego selekcjonera, po czym sam zawodnik, zrezygnował z gry dla kadry. Wydaje się jednak, że głównie dla "dobra" sytuacji sprzed kilkunastu miesięcy. Dodajmy, że na co dzień "Waca" z powodzeniem gra w silnej lidze hiszpańskiej.

Pod rządami trenera Milicicia też jednak Waczyńskiego nie ma. Takiej sytuacji dziwią się, niemal od początku, tak wielkie postaci polskiego basketu, jak Marcin Gortat czy Maciej Zieliński. Ale sytuacja się nie zmienia, a szambo wybija co jakiś czas, zwłaszcza po porażkach kadry.

Warto zderzyć te trzy nazwiska, z kwestią potrzebnych punktów od szerszej grupy zawodników, aniżeli nasi liderzy. Nikogo nie obrażając, bo każdy z powołanych na ME 2022 może z dumą nosić miano czwartego teamu w Europie, lepiej mieć większy wybór, niż mniejszy.

Niby to jest logiczne i proste, ale nie w przypadku polskiej koszykówki.

Trzy lata na posprzątanie bałaganu

Dzień przed meczem z Niemcami, PZKosz na czele z szefem Radosławem Piesiewiczem, triumfował. Hucznie ogłoszono, że Polska została jednym ze współgospodarzy EuroBasketu 2025. Prezes federacji ręka w rękę z ministrem Kamilem Bortniczukiem, cieszyli się z ważnego kroku na przyszłość.

Oczywiście nie obyło się bez podziękowań dla premiera Mateusza Morawieckiego, no bo przecież co by było, gdyby nie rząd Prawa i Sprawiedliwości. Pewnie nic, bo na spółkach Skarbu Państwa polski sport stoi. Ciekawe jednak, czyj to będzie sukces, jeśli Polacy nie zmienią zdania, odnośnie rządzącej brygady.

I rzeczywiście, można się z tego powodu cieszyć. Ale przede wszystkim, mieć nadzieję. Polska koszykówka w 2022 roku wygrzebała się z reprezentacyjnego mułu, w którym siedziała po szyję. Czwarte miejsce w Europie, to powód do chwilowej satysfakcji.

Ludzie kochają zwycięzców, w ostateczności zdobyte medale pocieszenia. Bo kibice są w stanie zrozumieć, kiedy coś powstaje, ma perspektywę na przyszłość. W tym miejscu są właśnie koszykarze. Za trzy lata mamy dużą imprezę u siebie. Do tego czasu powinniśmy nauczyć się gry w jednej drużynie. Bo dyscyplina potrzebuje, żeby wyjaśnić sobie coś po męsku, może nawet dać po razie. Ale rzucać do jednego kosza.

Wtedy mali sportowcy zechcą być Sochanem na podwórku, albo którymś z braci Ponitków (Marcel też gra w Hiszpanii). Mogą być też Michałem Sokołowskim, moim prywatnym MVP po stronie Polaków na ME. Czyli sercem, które nigdy się nie poddaje.

Dzisiaj dzieciaki odkopały piłkę do kosza. Do listopada. Wtedy znowu będą kopać do bramki.