"Wsadź świnię do lodówki, żeby przestać jeść jak świnia". Tak kobiety motywują się do odchudzania

Helena Łygas
24 września 2022, 10:21 • 1 minuta czytania
Fajna loszka! Poproszę mohito dla mojej świni! Mmm, wieprzowinka. Ale ryj! O zestawienia ze świniami (choć ssaki to podobno nad wyraz inteligentne) kobiety raz się gniewają, kiedy indziej zaś mniej. Gorzej, gdy same zaczynają tytułować się tak w myślach. I to często dla źle pojętego "własnego dobra".
Efekty motywowania się do odchudzania wstydem i samobiczowaniem? Kompleksy i niechęć do siebie fot. naTemat

W wersji dla aktywnych - bieganie. W wersji dla bogatych (przynajmniej za czasów inflacji) - dieta pudełkowa. Reszta dietującego świata musi obejść się smakiem i sztuczkami. Że tam wiecie - jak nałoży się jedzenie na mały talerz, to hakuje się mózg i "on myśli", że tego jedzenia to dużo. 


Taka Bridget Jones postawiła na motywację pozytywną połączoną z popularną wśród coachów wizualizacją. Sposób prosty jak budowa cepa (a jak wiadomo, każdy głupi umie skonstruować cep, gdy najdzie go na trochę młócki). 

Fake it, till you make it

Wystarczą: dowolny magazyn dla pań (z tych z twardszymi okładkami), nożyczki, taśma klejąca i kilka własnych fotografii. Przeglądamy czasopismo i robimy ranking najseksowniejszych ciał (panie wybierają panie). Wycinamy top 3, po czym dekapitujemy nasze finalistki. Następnie dosztukowujemy do wybrakowanych korpusów własne podobizny. 

Gratulacje, mistrzyni analogowego photoshopa! Wystarczy już tylko zrobić zdjęcie, wstawić do mediów społecznościowych i udawać, że to ty. 

Żartowałam. 

W wersji "na Bridget" stworzone kolaże przyczepiasz na drzwiach lodówki. Za każdym razem, gdy będziesz głodna, dużym palcem zagrozi ci noga Kate Moss, a zhakowany mózg podszepnie złotą myśl supermodelki - "nothing tastes as good, as being skinny". A że tak "skinny" jeszcze nie byłaś, pozostaje wierzyć ikonie. 

Kto nie lubi obcych bab wyskakujących z lodówki, może postawić na gadżet – wedle zapewnień producenta – zabawny i praktyczny. Chodzi o świnię z fotokomórką – stawiasz taką w lodówce, a ona za każdym razem, gdy otworzysz drzwiczki, zachrumka. Wegańska przypominajka o kaźni prosiąt? To nawet nie jest ona. 

"Oduczysz się zaglądania do lodówki, bo będzie ci wstyd" – czytamy w opisie na stronie jednego ze sklepów internetowych. Dodatkowo świnia ma za zadanie pomóc w namierzaniu "tajemniczego głodomora" wśród domowników. Niestety nie jest obecnie dostępna w zestawie z alarmem na szafkę ze słodyczami, by skuteczniej penalizować jedzenie. 

Co starsi górale pamiętają, że pierwowzorem świń z fotokomórkami były podobizny prosiąt w 2D. I z pewnością znacie choć jedną kobietę, której zdarzyło się przylepić jedną z nich na lodówce. 

We wczesnych latach 2000, gdy dyscyplina taka jak psychodietetyka raczkowała (i to bynajmniej nie po polskiej ziemi), nikt za szczególnie nie zastanawiał się, jaki wpływ mają na nas komunikaty na temat jedzenia i ciała, którymi jesteśmy otaczani (albo: sami się otaczamy). 

Trochę w myśl zasady "jeśli coś jest głupie, a działa, to nie może być takie głupie". A przecież działał i odsądzany przez dietetyków od czci i wiary Dukan i dieta 1000 kalorii (że jest poniżej podstawowej przemiany materii niezbędnej do prawidłowego funkcjonowania organizmu – trudno). Dziś wszelkiego typu "diety-cud" uznaje się co najwyżej za szybki sposób na rozregulowanie przemiany materii. Pomijając już, że cudowne efekty nie utrzymują się długo.

I choć w porównaniu ze zżeraniem mięsa na śniadanie, obiad i kolację obklejona tucznikami lodówka wydaje się całkiem zabawna – efekty tego pomysłu mogą okazać się trwalsze niż nowa, wymarzona waga osiągnięta dzięki detoksowi sokowemu. 

Wyklarujmy dla porządku oczywiste – kogo ma symbolizować (przedstawiać?) nasza maciora? Ano osobę, która chciałaby schudnąć. I rzekomo ma pomóc w tym obrzydzanie sobie, no cóż – samej siebie. Patrz no, kobieto, jaką jesteś paskudną lochą. Nie zasłużyłaś na majonez ani śmietankę do kawy. Bekon? Świnia ma jeść bekon?

Żeby wiedzieć, że mieszanie z błotem i podkopywanie poczucia wartości na dłuższą metę nie zachęca do pracy nad sobą, wystarczy zaliczyć kilka lat w polskim systemie edukacji. Samozaoranie jest tu niewiele lepsze. W gorszym momencie zerkasz na prosiaka i dochodzisz do wniosku, że i tak jesteś beznadziejna, więc w sumie co za różnica, czy będziesz się objadała chipsami, aż rozboli cię brzuch. 

Ktoś, kto szprycuje się niechęcią do samego siebie, w kryzysie, zamiast zaopiekować się sobą, będzie dowalał sobie jeszcze mocniej. I to bynajmniej nie tylko w związku z jakąś tam dietą. I jasne, najczęściej to model, który tkwi znacznie głębiej niż na lodówkowej półce. Ale – że zarzucę tanio-pop-psychologiczną metaforą – w wielu przypadkach możemy wybrać, którego wilka chcemy karmić. 

I nie mam tu na myśli szybkiej podmianki prosiaka na wersję Bridget Jones – zdjęcie modelki z doklejoną głową. Mimo braku przekazu "ach, witaj locho", gapienie się na idealne ciała też jest słabą motywacją.

Dziewczę jak z obrazka

Udowodniono już, że intensywne korzystanie z Instagrama pogarsza samopoczucie nie tylko nastolatkom, ale i dorosłym – nawet tym, którzy doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak powstają zdjęcia influencerów.

Może i są poprawiane, może to najlepszy kadr wybrany ze stu, ale przeglądając codziennie piękne obrazki trudno nie przyłapać się na spostrzeżeniu, że te zasłonki to trochę tandetne, obiad – smętna paciaja, a pupa jakaś płaska. Analogicznie jest na dłuższą metę z wgapianiem się w "wymarzone" sylwetki. 

Trudno cieszyć się z efektów jakiejkolwiek pracy nad sobą, gdy non stop się z kimś porównujemy. To trochę jak ze znanym wielu osobom "a jakie oceny dostali inni?" – bo jeśli lepsze – nie jest się dość dobrym.

Pomijając już, że mimo wszystko łatwiej dostać lepszy stopień niż 20 innych osób, niż wyglądać jak miss świata fitness czy modelka (prawdziwa, nie taka z "Top model"). 

Zdradzieckie thinspo

We wczesnych latach 2000, gdy mechanizmy Google’a nie były jeszcze tak wprawione w tropieniu treści szkodliwych, triumfy święciły tzw. blogi pro ana. Ana, czyli anoreksja, choć większość z nich na nią nie chorowała – chodziło o rodzaj estetyki. 

Młode kobiety opisywały tam, jak się odchudzają. W lwiej części przypadków nie miały nawet nadwagi, ale chciały wpisywać się (w znacznie wówczas kościstszy) kanon. Marzeniem większości z nich były wystające obojczyki i kości biodrowe. Blogi pełne były tzw. thinspiracji – zdjęć mających zmotywować do odchudzania. Zazwyczaj stawały się jednak przyczynkiem do agresywnej samokrytyki. 

Co znamienne, już wówczas było widoczne to, co w erze mediów społecznościowych i upowszechnienia lifestyle’u siłkowo-fitnessowego stało się domyślnym postrzeganiem. Szczupłość stała się przymiotem nie tylko ciała, ale i ducha. Oznaką pracowitości, siły woli, nastawienia na rozwój, wreszcie – atrakcyjności społecznej, towarzyskiej i domniemanego sukcesu. 

I trudno nie zauważyć tu analogii do neolibkowego światopoglądu, w którym "każdy jest kowalem swojego losu", a jednostkowe historyjki urastają do rangi prawideł. Bo przecież ta tu osoba wyrwała się z patologii, biedy, wsi i zrobiła międzynarodową karierę.

Co z tego, że wszelkie dostępne badania socjologiczne pokazują, jak mało jest to prawdopodobne i że o dorosłym życiu nastolatka z głębokiej prowincji może zaważyć coś tak trywialnego, jak rozkład jazdy autobusów. 

Analogicznie sprawa ma się w wielu przypadkach z możliwościami osiągnięcia "idealnej" sylwetki – choroby wrodzone, budowa ciała, hormony, metabolizm, uczulenia pokarmowe, wzorce wyniesione z domu, możliwości finansowe (i czasowe!), dostępność opieki medycznej, środowisko, poziom stresu. Wreszcie – psychika. 

A jaki można mieć stosunek do jedzenia, jeśli latami było się straszonym "grzeszkami" - czekoladą, frytkami i pizzą, a potem – cukrem, glutenem, smażeniem, czerwonym mięsem, indeksem glikemicznym. W głowach wielu osób jedzenie – jedna z podstawowych czynności życiowy – zostaje obostrzone listą zakazów i nakazów przypominającą tor przeszkód. 

Zjadłem "źle" - moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Od jutra kara czyt. dieta. W takim układzie mentalnym jakieś tam brokuły, sałaty i tofu stają się rodzajem pokuty, a przecież pokuta przyjemna być nie może. 

Nowoczesna dietetyka biorąca pod uwagę aspekty psychologiczne zakłada, że nie ma czegoś takiego jak "złe" jedzenie. Zawsze chodzi o proporcje. Jeśli kochasz żelki – proszę bardzo, jedz je choćby i codziennie, ale może niekoniecznie dwie paczki. 

Tzw. silna wola ma to do siebie, że jest nie tyle cechą charakteru, co zasobem, który nadmiernie eksploatowany się wyczerpuje. A nadmierna eksploatacja to nie tylko seria zakazów i nakazów, ale też besztanie się (świnią na lodówce np.) czy dążenie do nierealistyczny (i umownych) ideałów. 

I odpuszczam ci twoje kalorie

Bodajże najstraszniejsze w tych metapoziomach patrzenia na jedzenie i ciało jest oddalanie się przyjemności, która staje się obarczona wstydem i wyrzutami sumienia. Taka tam katolicka mentalność przeniesiona na zdawać by się mogło przyziemny aspekt życia. Bo i jak tu cieszyć się ciałem – wystawianiem go na słońce i wiatr, nowymi ubraniami, wreszcie czułością i seksem, skoro nie jest tym pożądanym przez nas tworem ze zdjęcia.

Ciałem, które zasłużyło. No i jak ktoś, kto myśli o sobie odruchowo jako o prosięciu (z drzwi lodówki) ma bez mrugnięcia okiem cieszyć się na wakacjach tiramisu albo carbonarą. Czerwony alert! Bomba kaloryczna!

Dzieląc jedzenie na dobre i złe, mimowolnie tracimy do niego neutralny stosunek. I niech pierwszy rzuci kamieniem ten – albo raczej ta – która nigdy nie ignorowała przez wiele godzin głodu. Nie dlatego, że nie miała czasu zjeść. Żeby schudnąć. Analogicznie – kto nie rzucił się na jedzenie jak na – omen nomen – głodzie, by przeżywać potem katusze i to bynajmniej nie z powodu bólu brzucha, ale raczej wyrzutów sumienia. 

Tym, co pomaga schudnąć i utrzymać wagę znacznie skuteczniej niż diety-cud i lodówkowe wizerunki prosiaków, jest neutralny stosunek do jedzenia. I nie chodzi tu o obojętność, raczej o świadomość. Głodu i sytości, ale i tego, co jest zdrowe, a co mniej – bez oceny paramoralnej. Stan, w którym głód i sytość stają się tym samym, co pragnienie – sygnałami z ciała.