Wyglądają często fatalnie, ale trudno się oderwać. Czas na ranking seriali Marvela na Disney+

Bartosz Godziński
23 października 2022, 19:29 • 1 minuta czytania
Disney+ wypuścił przez ostatnie półtora roku osiem seriali z Marvel Cinematic Universe. Prezentowały niemal pełen wachlarz gatunkowy, a także jakościowy. Nie wszystkie się udały, część po prostu jest średnia, ale niektóre są świetne – nie tylko jeśli chodzi o seriale z superbohaterami. Obejrzałem wszystkie, by ułożyć bardzo, ale to bardzo subiektywny ranking.
Seriale Marvela IV fazy MCU na Disney+ mają swoje wzloty i upadki. Fot. "Mecenas She-Hulk" / Disney+

Współczuję ludziom, którzy jeszcze się nie narodzili i kiedyś będą chcieli nadrobić całe MCU. Same filmy jeszcze da radę w miarę sprawnie w kilka weekendów ogarnąć, ale obejrzenie tylu odcinków seriali na Disney+ to już naprawdę ultra-maraton na wiele wieczorów. I żeby zrozumieć wszystkie wątki, to stety lub niestety trzeba zaliczyć każdy. Takiej seryjnej produkcji jeszcze nie było, co przełożyło się też na jakość, ale po kolei.

Seriale Marvela powstają już od lat. Mieliśmy przecież np. "Agentów T.A.R.C.Z.Y." od ABC czy sagę Defenders na Netfliksie ("Daredevil", "Jessica Jones", Punisher", "Iron Fist", "Luke Cage"). Tamte seriale nie były "kanoniczne", czyli powiązane z filmami kinowymi jak te najnowsze produkcje. To jednak częściowo się zmienia i netfliksowy Daredevil niedawno spotkał disneyową She-Hulk, a Kingpin rozrabiał w "Hawkeye'u". Tym niemniej w IV fazę MCU wchodzi 8 seriali.

Ranking seriali Marvela na Disney+ z lat 2021-2022. Od najgorszego do najlepszego.

Ogólnie żaden moim zdaniem nie przebił "Daredevila" (szczególnie 2. sezonu), ale możliwe, że mam do tego serialu zbyt duży sentyment. Na poniższej liście są jednak tytuły, które dorównały mu poziomem – są w czołówce. Na pewno można zauważyć pewną zależność: im serial Marvela starszy, tym lepszy. Oby ten trend się odwrócił w przyszłym roku.

Na liście są seriale, które miały premierę w 2021 i 2022 roku. nie znajdziecie jedynie specjalnego odcinka zatytułowanego "Wielkołak nocą" oraz "Jestem Groot", który jest raczej zbiorem krótkometrażowych animacji dla dzieci, więc trudno mi to oceniać. Chyba że pod względem słodkości, wtedy daję 10/10.

8. A gdyby...?

Zawsze uwielbiałem alternatywne światy i linie czasowe, w których historia potoczyła się inaczej, ale w tym wypadku mało mnie obchodziło, co by było, gdyby Kapitan Ameryka był kobietą, a T'Challa Star-Lordem. Zwłaszcza że ich historie zostały potem napisane na szybko, bez większej finezji. Nie mają też większego znaczenia dla głównej fabuły MCU.

Nie muszę też oglądać całego sezonu, by zrozumieć koncept multiwersum, a przecież po to głównie powstał ten serial (oprócz motywu finansowego). Na plus można na pewno zaliczyć mroczniejsze i odważniejsze zakończenia niż w filmach, ale na minus zbytnią infantylność, drętwą animację oraz skorzystanie z formuły antologii, która średnio się sprawdziła. Przecież siłą MCU jest właśnie to, że wszystko się ze sobą łączy.

7. Moon Knight

Miałem spore oczekiwania co do "Moon Knight", bo miał poruszać dojrzały motyw zaburzeń psychicznych, czego do tej pory w Marvelu raczej nie było. Główny bohater ma bowiem kilka tożsamości: jest najemnikiem Marciem Spectorem, który zostaje awatarem egipskiego boga Chonsu, a do tego jest sklepikarzem Stevenem Grantem i zabójcą Jake'em. Osobowości są skonfliktowane i nie od razu się o sobie "dowiadują". Czasem sami nie wiemy, co jest prawdziwe, a co dzieje się tylko w głowie postaci.

Psychologiczna głębia szybko schodzi na dalszy plan i zaczyna się klasyczne łubu-dubu. Tak to jest, kiedy mamy historię idealną na film, ale zbyt krótką na serial i trzeba zapchać odcinki przeciągniętymi scenami i nudnymi wątkami. Trwa to wszystko stanowczo za długo jak na ukazanie genezy postaci. Żaden inny serial Marvela mnie tak nie wymęczył. Nawet Oscar Isaac nie był w stanie uratować tego zmarnowanego potencjału.

6. Mecenas She-Hulk

Z całą sympatią do postaci Jennifer Walters aka She-Hulk (i Tatiana Maslany, która zagrała przewspaniale i się tam marnowała), ten serial nie ma fabuły. Jest zbiorem często mało śmiesznych i cringe'owych gagów (jak scena twerkingu z Megan Thee Stallion!). Chce parodiować Marvela, ale jest w tym tak nieudolny, że bohaterka musi przebijać czwartą ścianę, by tłumaczyć twórców lub sama ich krytykować. Tak jakby sami się wstydzili tego, co stworzyli. Albo może jestem na to za głupi.

Do tego jeszcze te fatalne efekty CGI, które też zresztą doczekały się autoparodii (ciekawe co sobie pomyśleli ci wszyscy animatorzy, którzy harowali po godzinach). Aczkolwiek! Przyznam, że patrząc na "She-Hulk" jak na niezobowiązującą rozrywkę z sympatycznymi postaciami i czasem nawet zabawnym komentarzem dotyczącymi otaczającej nasz rzeczywistości (szydera z Marvela i inceli zawsze na propsie), to nawet jest znośny. Superbohaterski "Better Call Saul" czy "Fleabag" to jednak nie jest.

5. Ms. Marvel

Szczerze powiedziawszy to "She-Hulk" i "Ms. Marvel" byłoby ex aequo na liście, ale ten drugi serial opowiada jakąś historię i jest samoświadomy w nieżenujący sposób. Ba! Ma momenty, które oglądałem z żywym zaciekawieniem – mowa o tych społeczno-politycznych dotyczących Indii, Pakistanu i Wielkiej Brytanii. Nigdy nie spodziewałem się, że w serialu superbohaterskim stargetowanym pod nastolatki będzie poruszony tak poważny i trudny kawał historii. Marvelu, ale mi zaimponowałeś w tej chwili!

Poza tym "Ms. Marvel" jest po prostu lekkostrawnym serialem o dorastaniu, pierwszych miłościach, nerdach i oczywiście odkrywaniu supermocy przez Kamalę Khan. Efekty komputerowe wołają o pomstę do Valhalli, tempo często zwalnia do zera, a od niektórych dialogów zgrzytają zęby. To zupełnie nie moja bajka, ale serial obejrzałem końca i nie czułem, że robię to za karę - może dlatego, że miał urok filmów ze "Spider-Manem".

4. The Falcon and the Winter Soldier

Kapitan Ameryka był zawsze najmniej lubianym przeze mnie superbohaterem, więc do serialu zasiadłem niejako z obowiązku. I pochłonąłem kolejne odcinki jeden za drugim. Ma w sobie klimat wprost filmów akcji z lat 80. (i nie chodzi mi o tylko o fatalny green screen), a także naprawdę intrygującą historię szpiegowską oraz osobistą - Falcona (Anthony Mackie), który przejął tarczę po Kapitanie, chociaż jest "zwykłym" człowiekiem bez nadludzkiej siły.

Serial wzorcowo pokazuje, jak mądrze można wpleść wątek rasizmu i mrocznej przeszłości Ameryki, by nie brzmiało to jak wymuszona poprawność polityczna, ale coś naturalnego, wciągającego i poruszającego. Ma też po prostu genialne i doskonale zagrane trio bohaterów: Falconowi partneruje chłodny (by nie powiedzieć zimowy) Bucky i lekko psychopatyczny Zemo - trudno się oderwać od ich przygód i wiecznego przekomarzania się.

3. WandaVision

Dla wielu widzów "WandaVision" jest najlepszym serialem Marvela i szanuję ich zdanie. Początkowa zabawa konwencją (każdy odcinek jest stylizowany na inną dekadę telewizyjnych sitcomów) niestety szybko stała się nużąca. Nie wnosiła za wiele do fabuły, a żarty, przy których publiczność śmiała się do rozpuku, były tak śmieszne jak serial "Przyjaciele".

Nie da się jednak ukryć, że takich eksperymentów brakuje, a powolne odsłanianie kart i zwroty akcji à la "Truman Show" dawały ogromną radochę. Jednak można zrobić superbohaterski serial, który nie jest dziecinny, przewidywalny i pompatyczny. Zakończenie i efekty CGI (mam do dziś niesmak po walce Visionów) mogłyby być ciut lepsze, ale to wciąż jedna z najoryginalniejszych i najambitniejszych produkcji Marvela.

2. Hawkeye

Tak wysokie miejsce nie jest jedynie zasługą Piotra Adamczyka, który zagrał gangstera-dresiarza Tomasa. Clint Barton vel Hawkeye vel Ronin (Jeremy Renner) to chyba najmniej doceniany i opatrzony Avenger, więc już pod tym względem serial był odświeżającym doświadczeniem. Jeśli dorzucimy do niego fajną postać jego fanki Kate Bishop (Hailee Steinfeld) oraz odpowiednich złoli (Kingpin w wykonaniu stworzonego do tej roli Vincenta D'Onofrio i Jack Duquesne grany przez niepodrabialnego Tony'ego Daltona), to już jestem kontent.

Pomimo tego, że akcja dzieje się głównie na mrozie w okolicach świat Bożego Narodzenia, to niezwykle ciepły i ludzki serial. Jest komiksowy, ale równocześnie przyziemny ze względu na praktycznie zerową obecność supermocy (pomijając strzały Hawkeye'a a la Inspektor Gadżet). Dynamiczny, porządnie zrealizowany, bezbłędnie zagrany (nie tylko przez Piotra Adamczyka!), nie nudzi ani przez chwilę - wszystko w nim po prostu chwyciło. Czekam na spin-off "Echo" jak na żaden innych z nadchodzących seriali Marvela. Z wyjątkiem 2. sezonu "Lokiego".

1. Loki

Nigdy nie przepadałem za postacią Lokiego, bo była zbyt popularna, taka buntownicza i ironiczna i w ogóle. Nie rozumiałem z jakiego powodu, bo wydawała się maksymalnie sztampowa. Ten serial pozwolił mi odkryć ją na nowo, dostrzec jej złożoność, a nawet trochę polubić. Szczególnie w kobiecym wariancie - Sylvie (Sophia Di Martino). Teraz sam się nią jaram, jak wszyscy wcześniej Tomem Hiddlestonem.

Na początku pisałem, że kocham alternatywne linie czasowe i "Loki" ten motyw wykorzystał brawurowo. Spodziewałem się, że fabuła kolejny raz zabierze nas do Asgardu lub okolic, ale nie – Loki trafia do przedziwnego więzienia i Agencji Ochrony Chronostruktury. Całość przypomina złotą erę science-fiction rodem sprzed kilku dekad, ale na tej estetyce się nie kończy, bo pod koniec dostajemy mroczne dark fantasy, poznajemy alternatywne wersje Lokiego i gdyby nie ten nieszczęsny główny antagonista, to byłoby idealnie, a tak to jest prawie idealnie.