Polak "farmaceuty" chętnie posłucha - ale tylko tego z reklamy. Oto jak sami leczą się rodacy
Praca w aptece znakomicie ćwiczy mięśnie. Głównie mimiczne twarzy, co można potem wykorzystać może niekoniecznie w teatrze, ale grając w pokera - jak najbardziej. Bo i czy istnieje lepszy trening trzymania mimiki na wodzy niż codzienne słuchanie z możliwie profesjonalną miną próśb o "prezerwatywy Duracell", hennę na zaparcia (stara arabska metoda mylona niekiedy z Xeną wojowniczą księżniczką) albo ketanol - mityczny alkohol z ketonalu.
Z kolei w sezonie grypowym przychodzi kolej na "striptis intensive" i "seksolete". Jednak, czego by pacjenci nie mówili, farmaceuta jest w końcu od tego, żeby odcyfrować najbardziej kuriozalnie brzmiące prośby i znaleźć potrzebny lek. I godzi się ze swoją dolą, choć to nie wróżbiarstwo studiował, a alchemię.
Znacznie trudniejsi są pacjenci, którzy pojawiają się w aptekach nie ze wskazówkami typu "takie białe tabletki w biało-niebieskim opakowaniu", ale z gotowym pomysłem na samoleczenie. I to często pomysłem nie najlepszym. A najczęściej sami bierzemy się za leczenie przeziębienia, bo i mamy doświadczenie. No, przynajmniej z byciem przeziębionymi.
Poproszę antybiotyk z tej reklamy na TVP
Do tego wciąż zdarzają się ludzie przekonani, że farmaceuci są opłacani przez koncerny farmaceutyczne w ramach wielkiego spisku. Z kolei takie reklamy w telewizji - z pewnością nie opłacił ich koncern farmaceutyczny, to po prostu rada zstępująca z niebios.
I to właśnie reklamy leków bez recepty i suplementów są zmorą farmaceutów. Bo może i już nie jesteśmy dzidziami kapitalizmu wierzącymi w magiczne przedmioty à la telezakupy Mango, ale dziwnym trafem reklamy leków wciąż do nas trafiają.
- Czasami producenci oferujący preparaty "na granicy" wydawalności na receptę, pertraktują z agencjami rejestracyjnymi, żeby ich leki były dostępne od ręki, bo wydaje im się, że to zwiększy sprzedaż - mówi doktor nauk medycznych i farmaceuta Leszek Borkowski.
Szczególnie trudno jest wyperswadować przekonania dotyczące samoleczenia zakorzenione od pokoleń. Bo przecież mama czy babcia nie mogły się mylić. Jeśli w czyimś domu leczyło się przeziębienie Rutinoscorbinem, to i on sam będzie stosował Rutinoscorbin. A że przeziębienie ma to do siebie, że w końcu przechodzi, zyskujemy wadliwy dowód na skuteczność samodzielnie dobranej terapii.
- Rutinoscorbin, czyli połączenia rutozydu i witaminy C, od pokoleń czyni zdaniem Polaków cuda. Rutozyd uszczelnia naczynia krwionośne, co ma chyba w powszechnym przekonaniu utrudniać wnikanie wirusów do organizmu. Stosowanie tego połączenia nie ma większego sensu. Pomijam już, że żadne badania nie wykazują leczniczego działania witaminy C w przypadku przeziębienia ani nawet jej wpływu na zapobieganie przeziębieniom. Tymczasem milionom Polaków wydaje się, że codzienne przyjmowanie tabletki cudownie chroni ich przed grypą - śmieje się farmaceuta Michał Grocholski.
Najwięcej witaminy mają polskie cytryny
Wiarę w witaminę C, bo trudno to inaczej określić, uważa w ogóle za przekleństwo, bo i skutki jej zażywania z innymi preparatami mogą być szkodliwe.
- Witaminą C stosowana z paracetamolem zwiększa jego stężenie w surowicy krwi, co może z kolei doprowadzić do wysokiego stężenia metabolitów hepatotoksycznych, a więc szkodliwych dla wątroby. A pomijając już współdziałanie z witaminą C i sam paracetamol, a raczej jego metabolit NAPQI jest hepatotoksyczny, a co za tym idzie, nie powinni go stosować pacjenci z zaburzeniami czynności wątroby - wyjaśnia Michał Grocholski.
I dodaje: – Tymczasem znajduje się w większości preparatów na przeziębienie i jest reklamowany jako całkowicie bezpieczny. Stosując jednocześnie różne saszetki i tabletki na przeziębienie, które mają paracetamol w składzie, można sobie poważnie zaszkodzić.
To jednak nie tak, że farmaceuci są zdania, że z każdym katarem należałoby się udać do lekarza rodzinnego. Wystarczy raczej odrobina wiedzy i rozsądku.
Dr Leszek Borkowski: – Na wsparcie dwu-trzydniowe można spokojnie zaopatrywać się w leki dostępne bez recepty. Zawsze namawiam, żeby skorzystać z pomocy na "niższym piętrze", czyli z pomocy farmaceutycznej. Absolwenci farmacji mają wiedzę i są przygotowani do tego typu pomocy. Co innego technicy farmaceutyczni - z całym moim szacunkiem do ich wiedzy i profesji. Jeśli sugerowane leki nie przyniosą oczekiwanego efektu, należy udać się do lekarza rodzinnego. Przy czym w ogóle bardzo trudno leczyć się samemu. Nawet medycy niekiedy tego unikają, tylko udają się do kolegów po fachu.
Ave inozyna
Farmaceuta Michał Grocholski śmieje się, że typowy samoleczący się pacjent apteki w okresie przeziębieniowym składa się w 33 proc. z inozyny, w 33 proc. z witaminy C i 33 proc. wszelkiej maści "saszetek na przeziębienie", bo saszetki Polacy upodobali sobie szczególnie. Reszta to nalewki "lecznicze". Podbój serc rodaków inozyna zawdzięcza z kolei reklamom.
- Inozyna jest reklamowana jako lek przeciwwirusowy i tak stosowana, tymczasem nim nie jest. Na to nakłada się wspomniany już szał na witaminę. Tymczasem inozyna stosowana razem z witaminą C zwiększa stężenie kwasu moczowego w surowicy krwi, co dla pacjentów np. z kamicą nerkową może być szkodliwe - mówi Grocholski.
Pytam o inne popularne mity czy przekłamania. Zmorą jest choćby przekonanie, że aspirynę można podawać dzieciom. Jako środek będący długo na rynku, wydaje się ludziom sprawdzony i bezpieczny. Tymczasem aspiryny nie wolno podawać dzieciom poniżej 12. roku życia, bo grozi to zespołem Reya.
Kolejna sprawa to przekazywane z pokolenia na pokolenia przekonanie, że gorączka jest bardzo niebezpieczna i należy ją jak najszybciej zwalczyć. Nietrudno o hipotezę na temat źródła tego przekonania - w czasach naszych dziadków zdarzały się śmierci z powodu wysokiej gorączki. Tyle że rynek farmaceutyczny poszedł w międzyczasie do przodu.
- Gorączki o umiarkowanym nasileniu nie należy zbijać, gdyż jest to naturalna reakcja naszego organizmu na chorobę. W stanie gorączki nasz organizm mobilizuje układ immunologiczny do walki z patogenem. Osobiście nie jestem zwolennikiem stosowania nadmiernej ilości leków na przeziębienie, o ile objawy nie są bardzo dokuczliwe. Sam zalecałbym stosowanie pojedynczych preparatów jak aerozole do nosa czy np. metamizolu w przypadku wysokiej gorączki - wyjaśnia Grocholski.
Okazuje się też, że farmaceuci od razu rozróżniają samozwańczych znachorów od osób, które były u lekarza lub też takich, które wiedzą, jak najlepiej pomóc sobie w trakcie infekcji. Pacjenci, którzy konsultowali się wcześniej z lekarzem, dostają zazwyczaj pojedyncze preparaty na objawy zakażenia wirusowego, nie zaś kilka środków zawierających jednocześnie po kilka substancji aktywnych.
Tymczasem amatorzy samoleczenia często kupują masę preparatów - saszetki, tabletki, aerozole do nosa, leki na gardło - w myśl zasady, że im więcej, tym lepiej.
"Bo przecież nie zaszkodzi"
Poza tym sezon grypowy aktywizuje i osoby, którym nic aktualnie nie dolega, ale chcą chronić się na tzw. zapas. Tyle że w tej kwestii zapasy powinno zbierać się cały rok.
- Lista środków, które ludzie łykają "na odporność" jest długa. Powtarzam jak mantrę, że chociaż niektóre suplementy mogą nieco wspomóc odporność, to nie mają na nią nawet w połowie tak dużego wpływu, jak zbilansowana dieta, wysypianie się, aktywność fizyczna i ograniczenie alkoholu i papierosów. Nie wiem, czy ktoś się do tego stosuje, w końcu łatwiej połknąć tabletkę - mówi Grochalski.
Przed świętami zwiększa się też sprzedaż wszelkich suplementów polecanych emerytom. Tyle że ze względu na interakcje z innymi lekami, może to nie być najlepszy prezent dla babci czy dziadka. - Weźmy ginko biloba, czyli miłorząb japoński. Zawsze odradzam pacjentom samodzielne przyjmowanie bazujących na nim preparatów. Przykładowo zachodzi tu interakcja z lekami na cukrzycę. Tak samo jest ze środkami przeciwzakrzepowymi przyjmowanymi często przez seniorów - w połączeniu z nimi miłorząb zwiększa ryzyko krwawień - mówi dr Leszek Borkowski. Co więc kupować, gdy dopadnie nas przeziębienie? Recepta - w szczególności na leki bez recepty - jest tak banalna, że aż trudna do pomyślenia. To, co poradzi nam lekarz albo farmaceuta, nie zaś człowiek w białym kitlu z ekranu telewizora.