Jedna rodzina, 27 wizyt u lekarza w 5 tygodni. "Już dziś widzimy bardzo dziwne zachorowania"
Justyna, 28 lat, mówi, że nigdy w życiu nie chorowała tyle co w tym sezonie. To ona z mężem i synem w pięć tygodni aż 27 razy "odwiedziła" lekarzy.
Jolanta, 43 lata, na głos liczy i wychodzi, że z małymi przerwami chorują całą rodziną od września. Na co? Na pewno mieli COVID-19, bo na własną rękę zrobili test. Reszta? Nie wiadomo. Nikt wymazów nie pobrał.
Michał, 33 lata: – W nocy z niedzieli na poniedziałek kładłem się spać w pełni zdrowy, obudziłem się z mocnym bólem gardła i ewidentnie nie swój. Dzień później nie ma po tym ani śladu. Od miesiąca czuję się jakbym działał na 50 proc.
Zupa wirusowa
Przed aptekami zawijają się długie wężyki chorych. Do przychodni nie da się nawet dodzwonić. Na infolinii też można sobie wisieć godzinami. I nie zawsze ktoś po drugiej stronie podniesie słuchawkę. A sprawa pilna. Najczęstsze objawy: wysoka gorączka, kaszel, katar, silny ból gardła. I od kilku dni nic się nie poprawia.
Maria, rejestratorka z przychodni z małej miejscowości: – To jest Armagedon. Dwa telefony dzwonią non stop, przed okienkiem też czeka tłum. Ludzie od 7:00 rano wyczekują przed przychodnią, przychodzą nawet przed nami. A nie możemy zapisać wszystkich. Wtedy wyzywają nas od najgorszych. Ze stresu bolą nas żołądki. Czegoś takiego nie widziałam. Jest gorzej niż w pandemii. Lekarze zgodnie powtarzają, że tak źle nie było od dawna. Chorują całe rodziny, również osoby młode. I to nie tylko na grypę. Ale i na: COVID-19, RSV, adenowirusy, norowirusy. Często, gdy nie robią testów, które przecież ciężko zdobyć, nie wiedzą nawet, co im dolega. A dotąd lekarz POZ nie zawsze mógł bezpłatnie zlecić wykonanie wymazu (zmieniło się to 5 stycznia, kiedy minister Niedzielski ogłosił, że lekarze będą mogli robić pacjentom tzw. testy combo, które wykrywają grypę, COVID-19 czy RSV).
– To prawdziwa zupa wirusowa – zauważa doktor Paweł Grzesiowski, immunolog. I tłumaczy: – Mamy kumulację wirusów nakładającą się na to, że ludzi podatnych jest więcej. To nie jest jeden wirus, mamy wzmocnienie aktywności wielu wirusów ze względu na to, co się działo przez dwa lata pandemii. W ostatnich latach nosiliśmy maski, wiele osób pracowało z domu, a dzieci przez pewien czas nie chodziły do szkół, przedszkoli i żłobków. – Mieliśmy wtedy pewnego rodzaju wyciszenie infekcji. To spowodowało, że w części przypadków myśmy nie nabyli odporności pochorobowej. Na dodatek teraz próbujemy nadrabiać braki kontaktów i ograniczenia pandemiczne. Aktywnie się spotykamy, podróżujemy. Dużo relacji, łatwe zachorowanie – ocenia dr Grzesiowski. Wtóruje mu lekarka rodzinna Bożena Janicka: – Nasza odporność z racji izolacji zdecydowanie się obniżyła. A to daje pole do popisu wirusom. I wirusy mutują w prawo i lewo.
Już dziś widzimy bardzo dziwne zachorowania. Nie ma nic jednolitego i czystego. Częstokroć teraz okazuje się, że te same objawy chorobowe, a wirusy – dwa lub trzy – zupełnie różne. Tzw. zespół przeziębieniowy może być zarówno grypą, jak i RSV, adenowirusem, a jeszcze odłam norowirusa się wyklarował. Nie zapominamy też, że ciągle mamy do czynienia z COVID-19, który przyjmuje bardzo różne oblicza.
Covid, grypa i znów grypa
Najpierw był COVID-19. Trzy dawki szczepienia uchroniły może przed respiratorem, ale nie oszczędziły przed długim chorowaniem. I to całą rodziną. 9. dnia Martyna, 33-latka, myślała, że jej koniec jest bliski. Czuła jakby na klatce piersiowej siedział jej gruby hipopotam. Dusiła się. Od kaszlu na brzuchu zarysowały jej się mięśnie. Nie pomagały inhalacje, leki przeciwzapalne, hektolitry wypitych witamin i naparów. Zmarniała, zeszczuplała. Tak samo było z jej mężem, dzieckiem, rodzicami i dziadkami. Internista, pediatra, pulmonolog. W ciągu tygodnia w sumie 9 wizyt.
Po trzech tygodniach było widać światełko w tunelu. Pojechali nad morze, powdychać jodu, trochę się zregenerować. Ale wraz z morską bryzą przyfrunęła do nich kolejna infekcja.
– I dawaj od nowa. Szukanie w popłochu lekarza, bo dziecko też chore. Gorączka wysoka. A wszystkie leki, inhalator zostały w domu – opowiada. Wizyta prywatna – 150 zł, diagnoza: infekcja wirusowa. Inhalacje, leki przeciwgorączkowe, w razie czego czopki, plasterki na katar. Kolejne 150 zł zostawili w aptece. Po tygodniu przeszło.
– W kolejnych miesiącach kilka przeziębień, jedna wizyta w szpitalu. Zdecydowaliśmy, że zaszczepimy się wszyscy kolejną dawką szczepienia przeciw COVID-19 i na grypę – mówi. Nie zdążyli. Grypa była szybsza. – Najbardziej wymęczyła mojego partnera. Wysoka gorączka, dreszcze. Dosłownie zwaliło go z nóg, a tu do żadnego lekarza nie można się dostać, nawet na konsultację online – opowiada Martyna.
Mamy prywatny pakiet w jednej z dużych firm. Ale z cudem graniczyło, żeby w ogóle wbić się w kolejkę do specjalisty. Cały czas hasło: "spróbuj za chwilę". W wirtualnej kolejce czekało przed nami a to 20, a to 24 pacjentów. Więc logowaliśmy się co parę sekund, by dobić się do internisty i pediatry. Ale kolejki były tak długie, że i po kilka godzin tak wisieliśmy.
Udało się. Dostali leki i instrukcje, jak je przyjmować. – Tylko znów był kłopot, bo przepisanych leków przeciwwirusowych nie było w żadnej aptece. Zjeździliśmy kilka okolicznych miasteczek i cudem je dostaliśmy – opowiada. – Wydawało mi się, że gorzej być nie może, ale kilka dni później, kiedy już czułam się dobrze, dopadło mnie zapalenie spojówek. A następnego dnia córka wstała z gorączką. Akurat przed długim weekendem. Zrobiliśmy test – grypa typu A. I znów wszystko zaczyna się od nowa. Nie zdążyliśmy nawet schować inhalatora po poprzedniej chorobie – boleje.
27 wizyt w 5 tygodni
Zaczęło się niewinnie. W połowie listopada 1,5-roczny Włodek złapał katar. Kilka dni później – kiedy wreszcie dostali się do pediatry – usłyszeli, że to początek infekcji wirusowej.
– "Proszę obserwować, katar się zagęści, kilka dni i powinno być po robocie" – uznał lekarz. Mnie zaczynało już dość mocno boleć gardło – opowiada 28-letnia Justyna. Ale choroba się "rozkręciła". – Jakieś trzy dni później ból gardła był już naprawdę hardcorowy. Do tego doszedł katar, więc i ja poszłam do internisty. Dowiedziałam się, że to angina bakteryjna. Nikt nie zrobił mi wymazu, ale dostałam antybiotyk. Wzięłam go, bo gorączkowałam, z bólu nie mogłam przełykać śliny, do tego miałam zapchane zatoki i zielone smarki. No i chore dziecko, które budziło się w nocy jakieś 15 razy. Nie mógł oddychać przez katar – mówi.
Następnego dnia kilka godzin spędziła, wisząc na aplikacji prywatnej opieki medycznej, dzwoniła też do pobliskiej przychodni. Nigdzie nie było miejsc. – Minęły cztery dni, gorączka wciąż rosła, syn budził się z rykiem i płakał przez trzy godziny. Dlatego wsadziłam go do nosidła i poszłam do przychodni. Przyjęli nas – mówi.
Diagnoza: zapalenie ucha, infekcja wirusowa. Po trzech dniach nadal było źle, więc kolejna wizyta, po następnych trzech dniach poprawa niewielka, gorączka ciągle rosła, więc znów przydałby się wizyta u lekarza.
Ustawiła budzik na 6:58 i "polowała" na wolny termin. Usłyszała, że konieczna jest morfologia. CRP wyszło lekko podwyższone, syn dostał antybiotyk. Justyna "umierała" dalej – co trzy dni konsultowała się przez internet z lekarzem. Jej mąż po drodze dostał antybiotyk, po kilku dniach kolejny, tylko mocniejszy. Po dwóch tygodniach czuli się lepiej, gorączka ustąpiła. Pojechali do rodziców. – Mama już wieczorem miała katar, rano temperaturę. Po dwóch dniach wróciliśmy do domu, ja z gorączką, jakiej chyba nigdy nie miałam. Nie pomagał paracetamol – mówi.
Żeby zbić gorączkę, brała paracetamol i ibuprofen. Dwa dni później to samo u jej męża. 39 stopni i ciągle rosło. Znów internista. Justyna usłyszała, że to "nowa infekcja wirusowa". Zdziwiła się, bo właściwie jeszcze nie minął katar i ból gardła po poprzedniej.
Poprosiłam o zrobienie wymazu, ale lekarz się na to nie zgodził, bo "gardło czyste", mimo że bolało. Po dwóch dniach nie mogłam niczym zbić gorączki. Umówiłam kolejną teleporadę. Teleinternista kazał brać ibuprofen i paracetamol naraz i to w sporych dawkach. Pytał, czy ktoś mi zrobił test na grypę.
Nikt nie zrobił, nikt nie zlecił. Dlatego wieczorem sami kupili test na grypę. Justynie wyszedł pozytywny. Nie miała tylko skąd wziąć recepty na leki przeciwwirusowe. Załatwili przez znajomych. – Po 48 godzinach gorączka wreszcie ustała. Ale zaraz u męża grypa się rozkręciła. Jeszcze dostał silnej reakcji uczuleniowej na leki. Syn na szczęście już nic nie złapał – mówi. – Chyba nigdy w życiu tyle nie chorowałam. Trwało to 5 tygodni. I do teraz zastanawiam się, dlaczego rutynowo nie robi się wymazów z gardła. Wtedy przecież nie trzeba grać w lekową ruletkę. I może obyłoby się bez 27 wizyt – dodaje. Ile kosztowało ich to chorowanie? – Braliśmy mniej L4 niż w sumie byliśmy chorzy. Ale jak się odejmie z dwóch pensji 20 proc. za kilkanaście dni, doda do tego jakieś 1200 zł, które zostawiliśmy w aptece i ceny biletów lotniczych, które nam przepadły, to wychodzą duże kwoty.
Chorzy od września
Rodzina 43-letniej Jolanty z małymi przerwami choruje od września. – W tym roku jest dużo gorzej. Jak tylko zaczyna się sezon żłobkowo-przedszkolny, to u nas zaczyna się chorowanie. W tym roku pogrom. Najczęściej syn przynosi chorobę z przedszkola i częstuje wszystkich: córkę, mnie i męża – wymienia.
Parę lat temu do przedszkola chodziła jej córka, też chorowała, ale głównie na anginę i nie zarażała rodziców. – Teraz mam wrażenie, że tych wirusów sami lekarze nie są w stanie nazwać. W tym roku jest gorzej, wirusy są bardziej zaraźliwe – mówi.
Zwykle w domu Joli schemat jest taki sam: podleczą się, przechorują, syn wraca do przedszkola i za dwa-trzy dni znów: katar, kaszel. Nowa infekcja.
– To naprawdę okropne obciążenie i psychiczne, i finansowe. Pensja jest płatna 80 proc. Na koniec roku dostałam niższą premię, bo chodziłam na zwolnienia. Starałam się. Ale dziecka z katarem do przedszkola nie przyjmą. A do dziadków po pandemii COVID-19 też małego nie podrzucę. Bo wszyscy się boją – opowiada. Kolejna sprawa – ceny leków. – Najwięcej w aptece zostawiam na początku sezonu, później tyko dokupuję. Średnio 120-150 zł. Teraz za leki przeciwwirusowe dla czterech osób zapłaciliśmy prawie 400 zł. I musieliśmy się najeździć, bo w naszym miasteczku ich nie było. Oby do wiosny, może wtedy będzie trochę lepiej – łudzi się. – Kiedy wypijemy tę wirusową zupę? – pytam dr Grzesiowskiego.
– Najmarniej myślę, że to takie trzy miesiące. Im chłodniej, tym słabiej nasza odporność pracuje. Po drugie – te wirusy cały czas mutują, nawet w obrębie jednego domu. Ważne też, żeby nie zamykać kilku chorych osób ze sobą, tylko raczej starać się je izolować. Czasami jest tak, że dziecko wyzdrowieje, zarazi tatusia, tatuś zachoruje i nowy wariant zarazi z powrotem dziecko. Taki cykl powtarza się parę razy. Tu jest pułapka – gorzko przyznaje.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.