Zwłoki dziadka leżą w domu 2 dni, bo nie ma kto stwierdzić zgonu. Lekarze mają dość starego prawa

Beata Pieniążek-Osińska
10 stycznia 2023, 11:19 • 1 minuta czytania
Najgorzej jest w poniedziałek rano. Pod drzwiami gabinetów POZ tłoczą się ci, którzy rozchorowali się w weekend: dzieci z gorączką, seniorzy, którzy liczą na szybkie przyjęcie. Trafiają się też rodziny tych, którzy zmarli w weekend w domu. Liczą na to, że lekarz pilnie pojedzie stwierdzić zgon. Lekarz musi wybierać między żywymi i zmarłymi, bo przepisy z 1959 r. nie przystają do rzeczywistości.
Rodzina ma największy problem z uzyskaniem karty zgonu, gdy ktoś z jej członków umrze nagle w domu. Rozwiązaniem byłoby powołanie koronerów. LUKASZ SZELAG/REPORTER/East News

Stwierdzanie zgonu czeka na uregulowanie, bo w Polsce obowiązują w tym zakresie przepisy sprzed 60 lat.

Procedowane już były różne projekty mówiące o koronerze, które miały zastąpić ustawę o cmentarzach i pochówku zmarłych z ...1959 roku. Ta nie przystaje bowiem do rzeczywistości. 

Prace nad ostatnią wersją projektu sprzed ponad roku jednak utknęły na poziomie uzgodnień wewnątrz rządu, bo nie ma porozumienia co do innych zapisów w projekcie.

Koroner pilnie poszukiwany

Największy problem pojawia się wtedy, gdy ktoś umrze w domu, a nie w szpitalu i to w weekend. Rodzina, oprócz tragedii i emocji, ma wtedy duży problem z potwierdzeniem zgonu i ściągnięciem lekarza POZ, który to zrobi.

W krajach anglosaskich stwierdzaniem zgonu zajmują się koronerzy. I ten model doskonale się tam sprawdza. W Polsce takie zapowiedzi już się pojawiały, ale od 60 lat nic się praktycznie nie zmieniło, a przepisy pozostają nieprecyzyjne.

Prowadzi to do tego, że niekiedy lekarze POZ stają przed wyborem między czekającymi w poczekalni chorymi a wyjazdem do nieboszczyka. Nie dostają też za to żadnego dodatkowego wynagrodzenia.

Koronerów teoretycznie mogą powoływać starości. Mogą, ale nie muszą, więc tego nie robią, bo musieliby zapewnić im finansowanie. Koronerów jest więc jak na lekarstwo.

Kilkadziesiąt tysięcy zgonów, których nie ma kto stwierdzić

O tym, co dla lekarzy POZ oznacza dziura w przepisach i brak jasnych zapisów o powoływaniu koronerów i ich zadaniach długo może opowiadać wiceprezes Porozumienia Zielonogórskiego lekarz rodzinny Tomasz Zieliński.

Jak wyjaśnia zgony w domu to ok. kilkudziesięciu tysięcy przypadków rocznie. Większość pacjentów umiera w szpitalach lub hospicjach oraz na miejscu wypadku. Wtedy nie ma wątpliwości, kto ma wypisać kartę zgonu nieboszczykowi.

Wszystko się komplikuje, gdy pacjent umrze w domu. Rodzina szuka tego, kto wystawi kartę zgonu. Wzywanie karetki nic nie da, bo ratownicy medyczni nie przyjeżdżają do zmarłego.

W myśl ustawy z 31 stycznia 1959 r. o cmentarzach i chowaniu zmarłych "zgon i jego przyczyna powinny być ustalone przez lekarza leczącego chorego w ostatniej chorobie".

Z kolei rozporządzenie Ministra Zdrowia z 1961 r. przewiduje, że obowiązek wypisania karty zgonu ma wspomniany wyżej lekarz, jeżeli udzielał pacjentowi świadczeń medycznych w ciągu ostatnich 30 dni, mieszka w obrębie 4 km od miejsca oględzin i ma względną możliwość, aby to zrobić.

Absurdy i dylematy

I właśnie te zapisy prowadzą do absurdów. Co, jeżeli lekarz mieszka w większej odległości niż 4 km? Co wtedy, gdy w przychodni nie ma go kto zastąpić, a w poczekalni czeka kolejka chorych?

Wtedy teoretycznie kartę zgonu powinna wypisać - według ustawy - osoba "powołana do tej czynności przez starostę", zaś wedle rozporządzenia - lekarz zatrudniony w przychodni i sprawujący opiekę zdrowotną nad rejonem.

Przepisy te jednak nie przystają do rzeczywistości. W praktyce bowiem brakuje koronerów, bo starości nie muszą ich powoływać, mimo że mają taką możliwość od 2002 r. Nie ma też już od wielu lat rejonizacji przychodni.

Do wystawiania karty zgonu do domu pacjenta wzywani są więc lekarze POZ. Problem w tym, że ci muszą wtedy zostawić swoich pacjentów czekających pod gabinetem lub zostaje im jechać do domu nieboszczyka po godzinach pracy. Co istotne, nikt im za to dodatkowo nie płaci.

Zwłoki czekają w domu

Lekarze nie chcą więc tego robić i od lat postulują powołanie koronerów i jasne wskazanie ich roli. Chorzy czekający w przychodni na wizytę też skarżą się na sytuacje, gdy są odsyłani, bo lekarz musiał jechać do nieboszczyka.

– To absurd, że musimy często wybierać między chorymi pacjentami a nieboszczykami – mówi nam Tomasz Zieliński. Jak dodaje, niejasna sytuacja prowadzi też do tego, że rodziny zmarłych czekają ze zwłokami w domu po kilka, kilkanaście a niekiedy kilkadziesiąt godzin, aż lekarz przyjedzie potwierdzić zgon.

Najgorsze są poniedziałki

Jak opowiada lekarz, najgorzej zwykle jest w poniedziałki, gdy przychodnia pełna jest pacjentów, którzy zachorowali w weekend i chcieliby być szybko przyjęci, a dodatkowo zdarzy się rodzina zmarłego, która również liczy na to, że ktoś zajmie się stwierdzaniem zgonu np. dziadka, którego zwłoki leżą od piątku wieczorem w domu.

– Tu jest od razu awantura. Rodziny przychodzą rano w poniedziałek, że w weekend zmarł np. dziadek, ale ratownicy zostawili im jedynie kartkę i odesłali do lekarza POZ. Oni już od soboty czekają, bo bez karty zgonu nie mogą załatwiać pogrzebu, więc mają dość - relacjonuje.

Jak dodaje, czasem też nie ma zwłok, bo są już w zakładzie pogrzebowym, mimo że firma nie powinna zabierać zwłok, gdy nie ma kwitu od lekarza.

– Kilka razy odmówiłem rodzinie wystawienia karty zgonu, bo jak mogę potwierdzić, że nie było udziału osób trzecich – opowiada Tomasz Zieliński. Szczytem dla niego było, gdy rodzina przyszła z kartką od innego lekarza, na której było napisane, że zgon nastąpił prawdopodobnie bez udziału osób trzecich.

Tomasz Zieliński podkreśla, że rodziny chcą załatwić sprawę i są odsyłane do lekarza POZ. Trudno im zrozumieć, że lekarze ci takiego obowiązku nie mają.

– Każdy z nas stara się pomóc swoim pacjentom. Problemem jest jednak sytuacja, gdy w poczekalni jest pięcioro dzieci z gorączką, a rodzina już przebiera nóżkami, żeby jechać z nimi do domu denata – zaznacza lekarz.

Dobra wola, a nie obowiązek

Pacjenci liczą więc na dobrą wolę takiego lekarza, a ten wykazując zrozumienie dla rodziny, stara się im pomóc, nierzadko po godzinach swojej pracy. Nie dostaje za to dodatkowego wynagrodzenia, bo stwierdzanie zgonu nie jest świadczeniem gwarantowanym, za które płaciłby NFZ.

Lekarze POZ wykazują się empatią i idą rodzinie zmarłego na rękę, nawet gdy w ciągu ostatnich 30 dni go nie leczyli.

– Jeżeli możemy, to pacjentom pomagamy. To nasze prawo, a nie obowiązek – podkreśla.

Jeżeli zrobią to w godzinach pracy w przychodni, narażają się jednak na zarzuty, że nie byli w miejscu pracy w godzinach pracy. Koronerzy - jeżeli w ogóle tacy są - wzywani są zwykle przez policję lub prokuraturę, bo rodziny nawet nie wiedzą, że ktoś taki funkcjonuje w Polsce.

Lekarze POZ mają więc poczucie, że stwierdzanie zgonu jest na nich wymuszane przez absurdalne przepisy. To dziura w systemie, z której uregulowaniem państwo się nie spieszy, bo chodzi zapewne o pieniądze.

Jest projekt, ale niewiele zmieni

Lekarze POZ od lat postulują, aby zgony potwierdzali wyłącznie powołani do tego koronerzy. Inaczej widzą to decydenci. Wprawdzie instytucję wprowadzili, ale w projekcie z listopada 2021 r. zaproponowali, że koronerzy wzywani byliby wyłącznie do bardziej skomplikowanych i nie do końca jasnych sytuacji.

Zgony w domu mieliby zaś nadal potwierdzać lekarze POZ. Koronerzy mieliby dostawać po kilkaset złotych, zaś lekarze POZ - kilkadziesiąt (połowę rocznej stawki kapitacyjnej za pacjenta).

Według Tomasza Zielińskiego taka propozycja nie rozwiąże problemu. Oprócz tego, że pojawia się wynagrodzenie, które nie jest zbyt wysokie, nadal pozostanie dylemat czy zająć się najpierw chorymi w przychodni, czy denatem.

Sprawę ułatwiłoby również, gdyby potwierdzać zgon mógł ratownik medyczny. Często do nagłego zachorowania wysyłane są bowiem karetki bez lekarza i wtedy również powstaje problem. Uproszczeniem byłoby więc - zdaniem Tomasza Zielińskiego - gdyby także ratownik medyczny mógł stwierdzać zgon w określonych sytuacjach.

– Jest projekt ustawy, który ma zmienić zasady. Wprowadzony jest koroner, ale do zgonów ulicznych, podejrzanych nieznanego pochodzenia, trudnych. Stawka dla niego za stwierdzenie zgonu, dokumentację to ok. 700 zł. W pozostałych sytuacjach miałby to robić lekarz rodzinny. Lekarz dostawałby połowę stawki kapitacyjnej, czyli ok. 80 zł. Projekt nie wskazuje jednak skąd lekarz miałby dostać te pieniądze - mówi nam Tomasz Zieliński.

Jak ocenia, byłby to jakiś krok do przodu, jednak nierozwiązujący znowu całości problemu.

Nadal nierozstrzygnięty zostałby problem tego, co z oczekującymi w przychodni pacjentami, gdy pojawi się wezwanie do potwierdzenia zgonu.

– Dla nas optymalny byłby model anglosaski, bo my nie mamy na to czasu – kwituje Tomasz Zieliński.