Satyra na biednych i bogatych. W filmie "W trójkącie" obrywa się każdemu i to jest super

Maja Mikołajczyk
20 stycznia 2023, 12:59 • 1 minuta czytania
Swoją pierwszą Złotą Palmę Ruben Östlund dostał za "Square", w którym szydził z pretensjonalnych ambicji środowisk artystycznych. "W trójkącie" jedzie jeszcze bardziej po bandzie – tym razem obrywa się wszystkim.
"W trójkącie" – recenzja filmu Rubena Östlunda nagrodzonego Złotą Palmą w Cannes. [RECENZJA] Fot. kadr z filmu "W trójkącie"

Kolejna Złota Palma Rubena Östlunda

Ruben Östlund to wyjątkowo sprawny obserwator ludzkiej natury, co w ostatnich latach zostało docenione – jury festiwalu filmowego w Cannes nagrodziła Złotą Palmą jego dwa ostanie filmy.

Pierwszą prestiżową statuetkę dostał za "Square" – zgryźliwą satyrę na środowisko artystyczne, w którym obrywa się zarówno kuratorom sztuki i wszelkim gatekeeperom, ale również jej koneserom, tak naprawdę niemającym o niej pojęcia, ale konsumującej ją, bo tak "wypada" osobom z ich klasy.

W swoim drugim nagrodzonym prestiżową statuetką filmie wbija noże satyry w znacznie więcej osób, reprezentujących najróżniejsze grupy społeczne. Chociaż w produkcji "W trójkącie" brakuje czasami nieco esencjonalności swojego poprzednika, szwedzki reżyser wielokrotnie celnie trafia między oczy.

Na pokładzie luksusowego jachtu spotykają się przedstawiciele wszystkich klas społecznych. Kiedy statek tonie, a jego pasażerowie lądują na bezludnej wyspie, poprzednie zasady przestają obowiązywać.

Ci, którzy wcześniej byli na szczycie, zostają zepchnięci na sam dół drabiny społecznej, a ci, którzy wcześniej byli na końcu łańcucha pokarmowego, stają się jego najsilniejszym ogniwem.

"W trójkącie" chciwości, seksu i władzy

Zasadnicza teza Östlunda brzmi: wszyscy są chciwi i chcą seksu, władzy oraz pieniędzy – niezależnie od tego, czy są biedni, bogaci oraz jak dużo dóbr zdążyli już w swoim życiu zgromadzić i skonsumować.

Z przedstawicielami klasy wyższej w filmie ciężko czasami sympatyzować, patrząc na ich odklejenie. Ale gdy reżyser pokazuje nam załogę skandującą "pieniądze", nie pozostawia wątpliwości, że żądza-pieniądza to coś, co dotyczy każdego i gdyby tylko była możliwość zamiany, nikt dwa razy by się nie zastanawiał (co zresztą pokazuje w drugiej części filmu).

Östlund nie tylko sytuuje chciwość i inne negatywne cechy jako oderwane od przynależności klasowej, ale właściwie sugeruje, że nawet przekonania polityczne w późnym kapitalizmie (nazywanym tak w zasadzie już od czasów Marksa) nie mają już właściwie znaczenia.

Wszyscy, żeby przetrwać, muszą bowiem zastosować się do jego zasad – i tak na pokładzie luksusowego jachtu spotykają się identyfikujący się jako socjalista kapitan statku (w tej roli zdecydowanie ograbiony z czasu ekranowego Woody Harrelson), jak i rosyjski biznesmen (Zlatko Buric), rzucający cytatami Ronalda Reagana i Margaret Thatcher.

"In Den Wolken" – wykrzykuje wciąż jedna z pasażerek statku, co dosłownie można przetłumaczyć jako "w chmurach". I tam chyba zdaniem reżysera żyją wszyscy – z gośćmi raczącymi się mikroskopijnymi kawałkami galaretki za grube dolary, podczas gdy kapitan statku otwarcie wcina soczystego hamburgera.

Szwedzki reżyser przygląda się również relacjom płci i władzy, a jego spostrzeżenia na ten temat wcale nie są oczywiste. Domagający się równouprawnienia Carl (Harris Dickinson) prędko odkrywa swoją twarz oportunisty i papierowego feministy, który głoszonych ideałów używa do wślizgnięcia się na jak najlepszą pozycję, a jedyne, czym naprawdę się przejmuje, to sprawianie pozorów.

Uwikłany w to wszystko jest oczywiście również seks. To on bywa często i gęsto towarem przetargowym w wielu socjoekonomicznych transakcjach i służy jako środek do zdobywania władzy i pieniędzy – i to niezależnie od płci.

Kolejna satyra na bogaczy? Niezupełnie

Szwedzki reżyser chodzi niestety czasem drogą na skróty (śmianie się z influencerek uzależnionych od social mediów – ile razy ostatnio już to przerabialiśmy w kinie?) i w takich momentach faktycznie można żałować, że film trwa aż 2,5 godziny. Spadek jakości następuje zresztą po tym, jak jacht tonie i tak jak rozbitkom na bezludnej wyspie, nam również zaczyna brakować mięsa.

Fragment ten nie jest jednak zupełnie zbędny, gdyż pokazuje, że hierarchii społecznej nie da się obalić – ona zawsze się odrodzi. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że przecież widzieliśmy to już wiele razy – z klasykami jak "Folwark zwierzęcy" na czele.

W filmie festiwalowego twórcy pobrzmiewają zresztą też echa dzieł skupiających się na podobnej tematyce, takich jak satyry społeczne Luisa Buñuela, serial "Biały Lotos" od HBO czy "Parasite" Bonga Joon-ho (do tego tytułu jest w filmie Östlunda nawet bardzo oczywiste nawiązanie).

Nie powiedziałabym jednak, że czarna komedia Szweda jest w stosunku do nich wtórna – choć chcąc nie chcąc, pewne wątki czy żarty nie mają już pierwszej świeżości. Chociaż Östlund momentami popada w banał, unika prowadzenia czarno-białej narracji znanej z innych satyr o bogaczach.