"Fabelmanowie" mają szansę aż na 7 Oscarów. Spielberg udowadnia, że kinowa magia jest w nim silna

Ola Gersz
30 stycznia 2023, 17:39 • 1 minuta czytania
Taki list miłosny do kina mógł nakręcić tylko Steven Spielberg, człowiek, bez którego współczesne kino nie byłoby takie same. Reżyser wraca do swojego dzieciństwa, które upłynęło nie tylko pod znakiem miłości do filmów, ale również rodzinnych problemów. I chociaż mógł wyjść z tego typowy, prosty film o dorastaniu, to Spielberg zrobił coś nieprawdopodobnego: stworzył arcydzieło.
"Fabelmanowie" to oda Stevena Spielberga do kina Fot. Merie Weismiller Wallace/Associated Press/East News

Nie będę oryginalna, bo to doświadczenie większości millenialsów, ale magię kina poznałam dzięki Stevenowi Spielbergowi. Wychowałam się na "E.T"., Indianie Jonesie (mimo że powstały kilka lat przed moimi narodzinami) i "Parku Jurajskim". Jako dzieciak kochający filmy miałam amerykańskiego filmowca za boga, a kiedy mówiłam o Hollywood, miałam na myśli właśnie Spielberga.

Dorastałam, oglądałam filmy na potęgę i zrozumiałam, że Spielberg to coś więcej niż człowiek-rozrywka. "Kolor purpury", "Lista Schindlera", "Szeregowiec Ryan" tak mocno wstrząsnęły moim nieopierzonym umysłem, że zaczęłam patrzeć na kino (i życie) w zupełnie innych kategoriach. Patos mi nie przeszkadzał – łaknęłam wielkich emocji, a Spielberg mi ich dostarczał.

Lata mijały, a ja dorosłam. Spielberg nadal wielkim reżyserem był, ale raczej z definicji. Chociaż robił bardzo porządne filmy ("Monachium", "Lincoln", "Most szpiegów", "Czwarta władza", "West Side Story") i zgarniał kolejne oscarowe nominacje, już mnie nie zachwycał tak, jak przed laty. Miałam go za perfekcyjnego filmowego rzemieślnika, ale silnych doznań szukałam u młodszych filmowców: Nolana, Villeneuve, Andersona, del Toro, Guadagnino, Gerwig, Campion.

Ale pojawili się "Fabelmanowie" i postawili wszystko do góry nogami. Wrócił Spielberg mojej młodości, człowiek-Hollywood i człowiek-kino, który jak nikt inny potrafi tworzyć filmową magię. Stworzył odę do kina – uniwersalną i przepiękną.

Filmowe dorastanie Sammy'ego Fabelmana, wróć: Stevena Spielberga

Zaczyna się iście magicznie. Mały Sammy (Mateo Zoryan Francis-DeFord) po raz pierwszy idzie do kina.

Jest rok 1952 rok i do kina weszło właśnie "Największe widowisko świata". Sammy się boi (ludzie będą wielcy i będzie ciemno!), a rodzice próbują go uspokoić. Ojciec (Paul Dano), inżynier komputerowy, jak na naukowca przystało, tłumaczy, jak powstaje filmowa iluzja, a matka (Michelle Williams), niespełniona pianistka, odwołuje się do emocji. – Film jest jak sen, którego nigdy nie zapomnisz – mówi kilkulatkowi.

Sammy daje się przekonać, a po wyjściu z kina, w którym cały czas siedział z szeroko otwartą buzią, nie będzie w stanie wydusić z siebie słowa. Obudzą się w nim dwa wilki. Jeden, ojcowski, będzie chciał za wszelką cenę dowiedzieć się, jak to wszystko działa, a drugi, matczyny, zacznie patrzeć na świat przez pryzmat filmowej sztuki.

Sześcioosobowa, żydowska rodzina Fabelmanów będzie kilka razy pakować swoje życie i przeprowadzać się wraz ze zmianami pracy ojca. New Jersey, Arizona, Kalifornia... Sammy i domowa kamera przez cały czas będą jednak nierozłączni, a każdy element rodzinnego życia będzie wart uwiecznienia.

Dorastający chłopak, już nastoletni (Gabriel LaBelle), cały poświęci się kinu. Będzie kręcił je w plenerze z kolegami, na szkolnych imprezach i w domu z udziałem bliskich. Nie będą go jednak interesowały nudne rodzinne filmy, w stylu urodziny siostry czy rodzinna Chanuka. Będzie patrzył uważniej i głębiej, zaglądał pod podszewkę. Analizował każdy fragment taśmy sekunda po sekundzie, ciął ją i sklejał, dziurawił i nakręcał na szpulę. Nawet niepozorny film z biwaku stanie się dziełem sztuki.

Okiem kamery Sammy zacznie dostrzegać prawdę o swojej rodzinie: chwiejnej emocjonalnej matce, rozsądnym ojcu, zabawnym przyjacielu rodziny Bennym (Seth Rogen), swoich trzech młodszych siostrach, ekscentrycznym wuju (Judd Hirsch), swoich rówieśnikach.

Zobaczy rzeczy, których wcale nie chciał widzieć, ale które pomogą mu zrozumieć, że kino to nie tylko uwiecznianie, ale odczuwanie. Że filmy mogą pocieszać i wzruszać, ale mogą też sprawić, że jest się niezrozumianym i samotnym. Że życie to długi film, którego nie da się zmontować od nowa, cofnąć, puścić od początku.

Ta lekcja wcale nie będzie dla Sammy'ego łatwa. Momentami nastolatek będzie chciał odłożyć kamerę, odciąć się, przestać patrzeć. Szybko zda sobie jednak sprawę, że to niemożliwe. Że w przeciwieństwie do tego, co mówi jego ojciec, to nie jest tylko hobby. To jego życie, miłość i klątwa.

Magia kina według Spielberga

"Fabelmanowie" są na wpół autobiograficznym filmem Stevena Spielberga. Dlaczego na wpół? Bo zdobywca trzech Oscarów nie pokazuje swojego dzieciństwa wiernie, nie taki jest jego zamiar. To raczej wariacja na temat dorastania (Sammy jest wzorowany na młodym Stevenie) i rodzinnego życia Spielberga, w której najważniejsze punkty się zgadzają: matka, ojciec, trzy siostry, przeprowadzki, kino, rodzinne problemy.

Zresztą Amerykanin przyznał, że długo bał się zrobić "Fabelmanów". Gdy w 1999 roku jego siostra Anna pokazała mu oparty na życiu ich rodziny scenariusz zatytułowany "I'll Be Home", odłożył go aż na 20 lat. Bał się, że sprawi rodzicom przykrość. Film, który Spielberg napisał wraz z Tonym Kushnerem (dramat "Anioły w Ameryce"), reżyser ostatecznie zadedykował rodzicom: zmarłej w 2017 roku Leah Adler i Arnoldowi Spielbergowi, który odszedł trzy lata później.

Dlaczego Spielberg się bał? Bo podobnie jak filmowy Sammy reżyser patrzy uważniej i głębiej. Niby pokazuje tradycyjną historię o nastolatku, który kocha kino i szuka swojej drogi, ale w rzeczywistości pod powierzchnią aż buzują emocje, sekrety, uczucia. Rodzina Fabelmanów, nietypowa i ekscentryczna, w rzeczywistości jest dysfunkcyjna, a mało racjonalne zachowania rodziców mocno wpływają na czwórkę dzieci, które muszą dorosnąć zbyt szybko.

Kino nie tylko spaja Fabelmanów, ale jednocześnie ich dzieli. Jego moc najbardziej wpływa nie tylko na życie Sammy'ego, ale również jego matki, zagubionej artystki, która na życie patrzy emocjami, czy wuja Borisa, outsidera. Ta trójka będzie nie do końca rozumiana przez resztę rodziny, a Boris ostrzega nawet Sammy'ego: "Sztuka da ci święte korony w niebie i laury na ziemi, ale wyrwie ci serce i uczyni samotnym. Dla bliskich będziesz shanda (z jidysz: "wstyd"). Wygnańcem na pustyni, Cyganem. Sztuka to nie zabawa".

Magia kina nie tylko odznacza się na codzienności i losie tych trzech postaci, ale również na samym filmie Spielberga. W dramacie jest pełno przepysznych smaczków, które zachwycą nie tylko kinomanów: modlitwa Sammy'ego z kochającą Jezusa koleżanką ze szkoły, odtwarzanie taśmy na projektorze w ciemnej szafie, zbyt długie paznokcie stukające o klawisze pianina, fenomenalna scena tańca matki na biwaku, domowa małpka jedząca pomidora. To nie tylko piękno wspomnień z dzieciństwa, ale jednocześnie piękno kinowej sztuki.

"Fabelmanowie" to magia kina w czystej postaci. Każdy kadr, każda scena, każdy dialog aż nią kipią. Dzięki Spielbergowi wracamy do czasów, w których kino naprawdę było cudem i to namacalnym, bo wszystko robiło się ręcznie, łącznie z wycinaniem i klejeniem filmowej taśmy. Dzięki kinu doświadczaliśmy czegoś pozaziemskiego, lecz dzisiaj w dobie cyfrowości i filmików, które każdy może nagrać na swoim smartfonie, nie jest ono już magią, ale czymś przyziemnym i codziennym.

Spielberg tę magię przywołuje z powrotem, ale jak na ironię film był kasową porażką. Obejrzało go na dużym ekranie po prostu zbyt mało ludzi. Czy to znaczy, że kino jest już passé? Że siedzenie w ciemnej sali na dobre ustąpiło miejsca seansom na własnej kanapie w serwisie VOD? Być może, ale nie dla Stevena Spielberga. On się nie podda.

Michelle Williams za "Fabelmanów" zasługuje na Oscara

"Fabelmanowie" są majstersztykiem. Wysmakowanym, żywym, pulsującym emocjami, nostalgicznym i prawdziwym, który trzyma widza w garści i nie puszcza. Jego siła tkwi w ponadczasowej uniwersalności, bo do jednych bardziej trafi historia o miłości do kina, a do innych opowieść o rodzinnych problemach.

Mimo że film ma kilka dłużyzn (spokojnie można by go nieco skrócić), to jest najlepszym filmem Spielberga od lat. Wszystko jest tu doskonałe: zdjęcia Janusza Kamińskiego, nominowana do Oscara muzyka Johna Williamsa. I oczywiście aktorstwo.

Mimo że wszyscy grają na bardzo dobrym poziomie, to wyróżniają się trzy osoby. Znakomity jest Gabriel LaBelle jako Sammy i już można wywróżyć mu świetną karierę, zwłaszcza że Spielberg ma nosa do młodych talentów. Także Judd Hirsch, mimo że ma małą rolę, kradnie ekran i daje genialny aktorski popis. Nominacja do Oscara jest jak najbardziej zasłużona.

Jednak sercem "Fabelmanów" jest Michelle Williams, aktorka fenomentalna, lecz wciąż nie do końca doceniana (mimo że ma na koncie aż pięć nominacji do Oscarów, w tym teraz, za rolę matki Sammy'ego). Williams jest nieoceniona w rolach kobiet wrażliwych, rozedrganych emocjonalnie, samotnych, zagubionych. W filmie Spielberga jest w swoim żywiole, a to co wyprawia, trudno ubrać w słowa. Jest po prostu doskonałością.

W tym roku Oscar przypadnie pewnie Michelle Yeoh za "Wszystko wszędzie naraz" albo Cate Blanchett za Tár, ale jeśli dostanie go Williams, będę skakać z radości. To rola iście oscarowa i jeden z najlepszych żeńskich występów, jakie dotychczas widziałam.

"Fabelmanowie" nieco znikają w tłumie większych i bardziej znanych tegorocznych filmów oscarowych, ale nie pozwólcie im się zagubić. Poczujcie magię kina i magię Spielberga.