Mój syn zakłada sukienkę, bo chce być jak siostra. Ciągle słyszę: "Czemu mu to robisz?"
Po prawie czterech latach rodzicielstwa wydawało mi się, że już niewiele będzie mnie w stanie zaskoczyć. Kiedy jednak usłyszałam ostatnio od osób z mojej najbliższej rodziny, że "robię z dziecka geja", poczułam niesmak. Komentarzy w podobnym tonie było zresztą znacznie więcej. Wszystko dlatego, że mój syn zechciał ubrać sukienkę.
Narodziny bohaterów
Na początek słowo wprowadzenia. Mam 31 lat i dwójkę dzieci w wieku prawie czterech (córka) i prawie dwóch lat (syn). Styl wychowawczy, który obraliśmy to wariacja na temat rodzicielstwa bliskości, oparta o spontan i własną intuicję.
Nie mamy złotych metod wychowawczych i naginamy reguły, kiedy sytuacja tego wymaga. Dzieci mają dużo swobody, nikt na nie nie krzyczy, okazujemy im dużo szacunku i tego samego oczekujemy od nich. W sytuacjach, które tego nie wymagają, nie narzucamy im zdania. To dotyczy m.in. ubioru.
Syn nosi to, w co go ubierzemy (basic z działu chłopięcego), ale starszaczka już sama decyduje, co jej się podoba. Dziś dominują w jej szafie księżniczkowe sukienki, tiule i błyszczące dodatki.
To jej autorski styl, bo nie eksponowaliśmy jej jakoś szczególnie na produkcje Disneya, ale z jakiegoś powodu nie chciała przebierać się za żółtego ptaka z "Ulicy sezamkowej" ani za żadną postaci z "Było sobie życie". Jej pierwszą prawdziwą bohaterką była za to Calineczka ze spektaklu teatralnego, a drugą Elsa z bajki "Kraina Lodu". I owa Elsa stała się kością niezgody w naszej rodzinie.
Sukienka Elsy, czyli "strój TYLKO dla dziewczynki"
Córka była w uprzywilejowanej sytuacji, bo sama wybrała sobie trendy, które podobają jej się najbardziej. Drugie w kolejności dziecko już nie ma do końca tego komfortu, bo przejmuje to, co ma trochę "narzucone" z góry. Poza tym dzieci uczą się przez naśladownictwo, więc kogo miał naśladować mój syn, jak nie swoją siostrę. Co więc robi niespełna dwulatek, gdy starszaczka wkłada sukienkę i odgrywa rolę z bajki? Również oczekuje (ba, domaga się), że będzie mógł robić to samo. I to w takim samym stroju.
Reakcje w rodzinie na zdjęcia syna w sukience były okropne. Od kpiny przez żarty o tym "kto to nam tu wyrośnie". Słowem, heheszki z tego "jak to tak" i "kto to widział".
Wbrew pozorom jednak założenie synowi sukienki również dla mnie nie było wcale takie oczywiste i łatwe. Co prawda bez zmrużenia oka przystałam na jego prośbę o pomoc, kiedy ręką pokazywał mi konkretną kreację z szafy córki, którą mam mu ubrać, ale czułam wówczas jakiś dziwny dyskomfort. W końcu niby zakładam mu czasem koszulkę od siostry w kwiatki, gdy wszystkie jego są brudne, ale z jakiegoś powodu nigdy nie są to sukienki.
Ta sytuacja skłoniła mnie do refleksji, że to dość poważny problem, który tkwi jednak nie w moim synu, lecz we mnie. Kupuję bowiem dzieciom ciuchy wedle schematu producenckiego, mimo że kłóci się to z logiką.
Bo do czego dzieciom służą ubrania? Do zabawy, do odgrywania ról i zwyczajnego zachowania komfortu termicznego. Powinnam się więc patrzeć na nie przede wszystkim od strony tego, czy mają dobry skład, czy będą wygodne, czy będzie widać na nich plamy i czy mają kieszenie na gadżety, tak niezbędne dzieciom. Nie mówię, że mają być brzydkie, bo estetyka też jest ważna, ale przecież dziewczynce może być do twarzy w niebieskiej bluzeczce w dinozaury.
Mimo to moje domyślne ustawienia systemowe kierują mnie na dział chłopięcy po ubrania dla syna i dziewczęcy po ciuchy dla córki. Ale i na to, czemu tak się dzieje, jest pewne uzasadnienie.
Różowy dla dziewczynek, niebieski dla chłopców. Trochę o sile skojarzeń
Zarówno mnie, jak i wielu innych dzisiejszych rodziców małych dzieci, wychowywało pokolenie boomerów. To właśnie oni i to, co im wpajano do głów, odpowiada za seksualizację ubrań.
Zanim doszliśmy do epoki wszechobecnego marketingu, ubraniami dla dzieci, zwłaszcza tych najmłodszych, raczej nikt się nie przejmował. Oczywiście starsze dziewczynki stylizowały się raczej na zwór matek, a chłopcy na ojców, ale to nie dotyczyło osesków.
Ubrania, które nosiły maluchy, zwykle miały naturalne barwy i uniseksowe kroje. Wynikało to z tego, że na delikatną dziecięcą skórę zakładano naturalne tkaniny, które ich nie odparzą, a do tego będą wygodnie. Dominowały więc bawełna i len w swoich własnych odcieniach.
Dopiero w XIX wieku do mody dziecięcej zaczęto wprowadzać kolory. Były to właśnie róż i błękit. Żaden z nich nie był jednak uniwersalnie przypasowany do konkretnej płci. Co więcej, popularne było uzasadnianie koloru różowego, jako koloru chłopięcego (rozcieńczona czerwień, krew, kolor Jezusa), a niebieskiego jako dziewczęcego (kolor czystości i niewinności, uznany za maryjny).
Później była wojna, potem druga i tak kolorami ubrań dla dzieci zbytnio nikt się w tym czasie nie przejmował. Wiele zmieniły lata 40. kiedy sieci sklepów postanowiły zunifikować rzeczy dla chłopców i dziewczynek, nadając im określone kolory. Pokoleniem, któremu zatem pompowano do głowy idiotyczną "prawdę" o tym, że to kolor warunkuje płeć noszącego, byli nasi dziadkowie i rodzice. Słowem ci, którzy dzisiaj próbują mnie przekonać, że wkładając synowi sukienkę "zrobię z niego geja".
Drodzy Rodzice, Szanowni Dziadkowie, gwarantuję, że nie zrobię, bo to tak nie działa. Jeśli chłopiec chce włożyć sukienkę, to dlatego, że chce się bawić, a nie dlatego, że planuje zmienić płeć. Podobnie jak to, że zapuści włosy (jak wielu z was, panowie, w szalonych hipisowskich czasach), albo zrobi sobie kucyki, nie będzie oznaczało, że "jest dziewczynką".
Ciuch jest tylko ciuchem, podobnie jak fryzura. To my swoim zachowaniem i wewnętrzną tożsamością wpisujemy ubrania, style i fryzury w szerszy kontekst naszej przynależności płciowej. Czarna koszulka czy sukienka Elzy nie mają ani płci, ani magicznych właściwości. I nie zrobią z nikogo geja. Gwarantuję!