To gnioty, ale dla tych scen warto je obejrzeć. Oto siedem dobrych scen w złych filmach

Maja Mikołajczyk
29 kwietnia 2023, 19:45 • 1 minuta czytania
Na złe filmy niby szkoda czasu (choć i z tym można by się kłócić), ale czasami warto je zobaczyć dla tej jednej sceny – nawet wyjątkowo nieudane tytuły skrywają czasami perełki. Oto siedem dobrych scen w produkcjach, po których moglibyśmy się ich nie spodziewać.
Dobre sceny w złych filmach. Fot. naTemat/ kadr z filmu "Walerian i Miasto Tysiąca Planet"

Występ Rihanny

Valerian i Miasto Tysiąca Planet, reż. Luc Besson (2017)

Luc Besson szczyt swojej kariery miał pod koniec lat 80. i 90., gdy pokazał światu kultowe już dziś tytuły jak "Wielki błękit", "Nikita", "Leon Zawodowiec" czy "Piąty element". Później jednak coś się zepsuło.

Francuski reżyser zaczął kręcić filmy, które nie podobały się ani widzom, ani krytykom. Do grona tych niewypałów można zaliczyć takie produkcje jak m.in. "Joanna d'Arc", "Lucy" oraz "Walerian i Miasto Tysiąca Planet".

Chociaż po reżyserze wspomnianego kultowego "Piątego elementu" można by się spodziewać fantastyczno-naukowej rozrywki na wysokim poziomie, tym razem Besson stworzył fabułę niezwykle przewidywalną, której na dodatek nie pomagała obsadzona w głównej roli drewniana Cara Delevingne.

Filmowi nie można jednak odmówić walorów wizualnych, wśród których znajduje się również pewna konkretna scena. Chodzi mianowicie o występ taneczny Rihanny – gwiazda pop wykonuje w niej zmysłowy taniec w wielu strojach, a tytułowemu Walerianowi szczęka opada niemal do podłogi.

Michelle Pfeiffer i jej "Cool Rider"

"Grease 2", reż. Patricia Birch (1982)

Pierwsza część "Grease" z Johnem Travoltą oraz nieodżałowaną Olivią Newton-John to dziś kultowy tytuł i jeden z najsłynniejszych musicali na świecie, a piosenki takie jak "You're The One That I Want" i "Summer Nights" pamięta się nawet lata po seansie.

Wraz z sukcesem komercyjnym musicalu twórcy oczywiście nie mogli odmówić sobie próby zrealizowania sequelu, lecz ponieśli fiasko. "Grease 2" to już zupełnie nie to samo, chociażby przez mało wpadające w ucho kawałki. Z jednym wyjątkiem.

Chodzi mianowicie o wykonywany przez Michelle Pfeiffer utwór "Cool rider", w którym śpiewa o tym, że chce "diabła w ciasnej skórzanej kurtce" na motorze i rozsadza ekran swoją charyzmą.

Warto też dodać, że w tym roku premierę miał serial "Grease: Rise of the Pink Ladies". Biorąc jednak pod uwagę, jak bardzo bez echa przeszedł, najprawdopodobniej nie jest to nic specjalnego (chociaż tragedii też chyba nie ma – na portalu Rotten Tomatoes produkcja uzyskała 63 proc. pozytywnych opinii od krytyków).

Katastrofa lotnicza

"Zapowiedź", reż. Alex Proyas (2009)

Kariera Nicolasa Cage'a w połowie lat dwutysięcznych zaczęła lecieć na łeb na szyję. Dopiero niedawno aktor zaczął się odkuwać rolami w takich tytułach jak "Świnia", "Nieznośny ciężar wielkiego talentu" czy "Renfield".

"Zapowiedź" należy do tego niechlubnego grona filmów, które Cage pewnie wolałby wymazać ze swojej filmografii. Thriller science fiction o nadchodzących na ziemię kataklizmach w reżyserii Alexa Proyasa ("Kruk", "Ja, robot").

Ze względu na budżet włożony w nakręcenie produkcji trzeba przyznać, że chociaż efekty specjalne (jak na tamte czasy) stoją na przyzwoitym poziomie. Jedną z najlepszych scen jest ta katastrofy lotniczej, w której maszyna dosłownie wbija się w ziemię i kosi po drodze samochody.

Mecz baseballa

"Zmierzch", reż. Catherine Hardwicke

"Zmierzch" to jedna z filmowych serii, z których toczy się największą bekę. Z dzisiejszej perspektywy stworzony przez Stephenie Meyer na łamach jej książek Edward Cullen to nie romantyczny kochanek, a creep i stalker.

Ponadto, jeśli chodzi o same filmy, są one zwyczajnie okropne, na tyle, że odtwórcy głównych ról Robert Pattinson i Kristen Stewart do dziś wstydzą się, że w nich zagrali (choć chyba zapominają, że to one zrobiły z nich gwiazdy).

Żeby jednak oddać sprawiedliwość, pierwsza część ma jeden duży atut, a mianowicie ścieżkę dźwiękową. Jedna z piosenek ("Supermassive Black Hole" zespołu Muse) towarzyszy zresztą "kultowej" scenie, w której rodzina Cullenów gra w baseball. Niektórzy uważają, że jest ona po prostu absurdalna, ale w tym szaleństwie wydaje się być metoda.

Narodziny Sandmana

"Spider-Man 3", reż. Sam Raimi (2007)

Jeśli chodzi o trylogię "Spider-Man" Sama Raimiego ("Martwe zło", "Doktor Strange w multiwersum obłędu") generalnie uważa się, że dwie części są bardzo dobre, a trzecia... cóż, budzi kontrowersje, chociażby ze względu na dziwaczną grę aktorską Tobeya Maguire'a.

Jedna ze scen do dziw budzi jednak entuzjazm widzów. Chodzi mianowicie o narodziny Sandmana, w której pokazano, jak piasek początkowo formułuje się w postać człowieka, a następnie zmienia w grającego nemezis człowieka-pająka Thomasa Haden Churcha ("Bezdroża", Kupiliśmy zoo").

Przemiana w Mr. Hyde'a

"Mumia", reż. Alex Kurtzman (2017)

"Mumia" miała zapoczątkować Dark Universe, czyli nową interpretację słynnych Potworów Universala, jednak była tak fatalnym filmem, że poza "Niewidzialnym człowiekiem" (który był z kolei genialny) wszystkie plany związane z franczyzą porzucono.

Produkcja z 2017 roku była tak zła, że aż otrzymała siedem nominacji do Złotych Malin, w tym jedną dla wcielającego się w głównego bohatera Toma Cruise, który ostatecznie został jej laureatem (drugi raz w swojej karierze, po raz pierwszy otrzymał anty-Oscara za Najgorszy duet filmowy za "Wywiad z wampirem").

Jako jedyną wartą uwagi scenę uznaję się tę, w której grający Dr Jekylla Russel Crowe zamienia się w Mr. Hyde'a. To naprawdę jeden z niewielu momentów filmu, który ogląda się z zainteresowaniem, a nie poczuciem żenady.

Fajerwerki na 4 lipca

"Wonder Woman 1984", reż. Patty Jenkins (2020)

DCU w ostatniej dekadzie nie miało najlepszej passy. W porównaniu do cieszącego się uznaniem Marvela jego konkurencja robiła filmy, na których publiczność ledwo dawała radę wysiedzieć w kinie, a krytycy równali je z ziemią.

Nieco inaczej było z filmem "Wonder Woman" z 2017 roku Patty Jenkins ("Monster"), w którym w wojowniczą amazońską księżniczkę wcieliła się Gal Gadot. Nic dziwnego, że wszyscy wyczekiwali sequelu, w którym Diana miała przenieść się w czasie.

Niestety "Wonder Woman 1984" okazała się absolutną porażką z chaotycznym scenariuszem oraz sceną przez część osób zinterpretowaną jako normalizowanie gwałtu. I chociaż wcześniej inne elementy to wynagradzały, tym razem kiepski warsztat aktorski Gadot bardzo kłuł w oczy.

Tym, co nie zawiodło, są efekty specjalnie. Jednym z wizualnych majstersztyków jest scena, w której główna bohaterka wraz ze swoim ukochanym granym przez Chrisa Pine'a dosłownie wlatują w chmarę fajerwerków.