To ludzie osądzili, skazali i skrzywdzili Komendę. I mogli go ocalić, ale nie zrobili nic [FELIETON]
W historii byliśmy też świadkami niezdrowych ekscytacji podczas publicznych egzekucji. Świadomie organizowano widowiska dla ludności wszystkich klas i wrażliwości, nie pomijając dzieci. Wspólnie napawano się cierpieniem skazańca, a źródłem przyjemności było istnienie granicy między "on" i "my". To spotyka jego, nie nas. Jest to mechanizm głęboko zakorzeniony w naszej naturze i pomimo rzekomego rozwoju cywilizacji wciąż daje o sobie znać.
Można tu przytoczyć przykłady wykonywanych wyroków śmierci w Stanach Zjednoczonych, czy fascynację żywotami seryjnych morderców. Jakże wciągające są krwawe historie z perspektywy wygodnego fotela i paczki chipsów. Dzieje się ludzka krzywda, ale dotyczy ona innych. Jeśli nam się sprzykrzy, możemy szybko przełączyć kanał.
Pozbawienie życia skazańców spełnia jeszcze jedną rolę, utwierdza lub na nowo formuje granice pomiędzy dobrem i złem. Im większe cierpienie zada się zbrodniarzowi, tym pojęcia stają się wyrazistsze. Zadawanie bólu jest wręcz uzasadnione moralnie i konieczne, żeby osiągnąć moment równowagi społecznej. Morderca zasługuje na zamordowanie. Uniewinniony morderca burzy ład i znany porządek rzeczy.
(Nie)prosta historia Tomasza Komendy
Na tle tego wzorca niezwykła wydaje się historia Tomasza Komendy. Jest ona podzielona na kilka rozdziałów, a każdy następny wprowadza nieprawdopodobny chaos w postrzeganiu świata, który znamy.
Z początku historia wydaje się prosta. Tomasz Komenda zostaje skazany na dwadzieścia pięć lat więzienia za gwałt i morderstwo. Nikt nie ma wątpliwości, kilkaset lat wcześniej Komendę powieszono by na miejskim rynku ku uciesze gawiedzi. Warto dodać, że skazany nie jest majętny, wykształcony ani znany. Dla społeczeństwa nie przedstawia żadnej wartości.
Gdy Komenda zostaje uniewinniony, role się odwracają. Dobro i sprawiedliwość przygarniają skazańca, a skazujący go przechodzą na stronę zła. Sytuacja wciąż jest bardzo czytelna i znów możemy zaobserwować uciechę gawiedzi, powstają film i przebojowe pieśni. Kilkaset lat temu podobna historia też zainteresowałaby śpiewaków i aktorów.
Niestety sprawy zaczynają się komplikować. Tomasz Komenda otrzymuje sowite odszkodowanie, naród śpiewa z Kazikiem, ludzie ze współczuciem kręcą głowami (fałszywe oskarżenie mogło spotkać każdego, dobrze, że nie nas). Jeszcze nikt nie zadaje sobie pytania, czy wielkie pieniądze potrafią naprostować przetrącone życie.
Jeszcze nikt nie widzi, że system, który wtrącił Komendę do więzienia, rzuca mu ochłap, pośpiesznie oczyszczając się z winy. Kto by nie chciał otrzymać takich pieniędzy, ile to rzeczy można zrobić, jakie to możliwości! Mało kogo obchodzi, jak Komenda korzysta z nagłej fortuny i czy nie wyrządza mu się jeszcze większej krzywdy.
Chociaż dramat Komendy wciąż trwa, nikt nie chce go oglądać, bo nie ma już dramatu. Pozostają tylko najbliżsi, od których Komenda wkrótce się odwróci.
To ludzie osądzili Tomasza Komendę
Kolejny rozdział historia przyprawia o zawrót głowy. Okazuje się, że mężczyzna jest ciężko chory na chorobę nowotworową. Zniknął jeden stryczek, ale pojawił się drugi. Wraca publiczność. Znów jest granica, "on" i "my". Tylko znika gdzieś dobro i zło, sens i sprawiedliwość, zadośćuczynienie i wola Boga. Takie zakończenie historii sprawia, że pozostajemy z niczym.
To ludzie osądzili, skazali i skrzywdzili Tomasza Komendę. Po wyjściu z więzienia tylko ludzie mogli go ocalić. Nie on sam ani tym bardziej wielkie pieniądze. Poprzez tragiczne, życiowe doświadczenie Komenda nie jest już jednak jednym z nas. Nijak mają się wobec niego nasze sądy i prawa.
Komenda potrzebował i wciąż wymaga osobnego traktowania. A my nie zrobiliśmy nic. Stoimy w tłumie, przypatrując się, jak wieszają skazańca. I klaszczemy, nic z tego nie rozumiejąc.