Wyciekło, jak PiS próbuje wybrnąć z "lex Tusk". Kaczyński miał dostać plan
Konsekwencje "lex Tusk", czyli popłoch w PiS-ie
Ustawa i jej zapisy wstrząsnęły opinią publiczną, co dało się we znaki politykom Prawa i Sprawiedliwości. Jak podaje Onet, w szeregach partii rozważane są więc działania, które mogą doprowadzić do tego, by z dokumentu można było się wycofać.
"Z naszych informacji wynika, że na partyjnym zapleczu rozpoczęło się szukanie winnych i obarczanie odpowiedzialnością kolejnych osób za zawalenie tematu, który miał być motorem kampanii wyborczej PiS" – informuje Onet.
Redakcja cytuje także anonimowego polityka PiS-u, który miał potwierdzić fatalne skutki przyjęcia i podpisania przez Andrzeja Dudę dokumentu.
– Wszystko poszło nie tak, jak powinno. Absolutnie. Ktoś, stojąc z boku, mógłby powiedzieć, że to jakiś wręcz sabotaż i miałby w tym stwierdzeniu wiele racji – miał powiedzieć polityk i dodać, że "wyborcza machina PiS się ewidentnie zacięła".
Krytykowani mają być główni sztabowcy PiS-u z Tomaszem Porębą na czele. Onet wymienia także Annę Plakwicz i Piotra Matczuka, czyli grupę odpowiadającą za strategię komunikacyjną partii rządzącej.
Sytuacja jest na tyle poważna, że głosy, by wycofać się z ustawy, miały dojść do samego Jarosława Kaczyńskiego. Szef PiS, jak podaje Onet, ma być "namawiany przez wpływowe osoby w obozie rządzącym do wycofania się z pomysłu komisji w takim kształcie". Szef PiS miał nawet dostać konkretny plan z rozpisaną szczegółową narracją.
Kto pisał treść ustawy "lex Tusk"?
Biorąc pod uwagę odbiór ustawy, który jest zdecydowanie negatywny, nic dziwnego, że do jej autorstwa nikt nie chce się przyznać. Ten fakt również nie pomaga PiS-owi, bo prowadzi do wewnętrznych tarć z koalicjantem, czyli Suwerenną Polską, która skonfliktowana jest od wielu miesięcy ze środowiskiem Mateusza Morawieckiego.
O co konkretnie chodzi? Ziobryści mieli wykorzystać zamieszanie wokół ustawy i upiec na ogniu własną pieczeń, czyli zdyskredytować ludzi premiera. Mają być oni obwiniani za wadliwy kształt dokumentu.
Onet podaje, że ustawę pisać mieli m.in. wiceminister spraw zagranicznych Paweł Jabłoński oraz Krzysztof Szczucki z Rządowego Centrum Legislacji. Dowodem na to, że to, że to ci politycy odpowiadają za powołujący komisję dokument, ma być fakt, że to oni są wypychani przez PiS do tłumaczenia się przed opinią publiczną za znajdujące się w nim zapisy.
Oficjalne stanowisko, że to właśnie oni napisali "lex Tusk", nie tylko jednak nie padło, ale co więcej, Jabłoński w rozmowie z WP zaprzeczył, aby był jej autorem. To na nich wieszać psy mają jednak ziobryści.
"Lex Tusk", czyli więcej problemów niż pożytku
Ferment, który ciągnie za sobą "lex Tusk" odbija się czkawką zdecydowanie bardziej, niż zakładano i to nie u tych, którym ustawa miała najbardziej zaszkodzić. Opinia publiczna nie przychyla się bowiem do efektów, które miała przynieść, czyli eliminacji rosyjskich agentów z życia politycznego, ale zarzuca PiS-owi skrajne łamanie prawa i konstytucji.
W dokumencie widnieją kontrowersyjne zapisy, np., że osoba, którą powoła komisja, nie może występować w obecności adwokata. To więc łamanie podstawowego prawa każdego Polaka – prawa do obrony.
Co więcej, komisja ma uprawnienia zwalniające z tajemnic zawodowych, w tym lekarskiej, dziennikarskiej czy adwokackiej, a osobie, wobec której komisja podejmie określone decyzje, nie przysługuje ścieżka odwoławcza. Co prawda możliwe jest odwołanie do sądu, ale jedynie administracyjnego, który zbada wyłącznie kwestie formalne "procesu", a nie merytoryczne zarzuty czy oskarżenia.
Sprawa ustawy wypłynęła także poza granice Polski. Jak pisaliśmy w naTemat, swój niepokój chęcią powołania w Polsce specjalnej komisji wyraziły Stany Zjednoczone, a także Komisja Europejska. Ta druga zapowiedziała, że będzie Polsce patrzeć na ręce i ewentualnie wyciągać konsekwencji. – Będziemy analizować ustawę, ale nie zawahamy się podjąć odpowiednik środków jeśli będzie trzeba – powiedział komisarz Didier Reynders.