Bohaterowie sprzed lat muszą odejść do lamusa. Nie chcę więcej Rambo, Duke Nukema czy Terminatora

Paweł Mączewski
08 czerwca 2023, 19:25 • 1 minuta czytania
James Cameron zdradził w maju, że od trzech miesięcy pracuje nad nowym Terminatorem, natomiast już w zeszłym roku serwisy informowały, że twórcy serialu "Cobra Kai" będą pracować nad ekranizacją gry "Duke Nukem". Przecież te postaci nie pasują już do naszych czasów.
Fot. Flickr/Rob Obsidian/CAP/RFS/Capital Pictures/East News

Pod koniec maja swoją polską premierę miała animacja „Super Mario Bros. Film”, gdzie w oryginalnej wersji głosów użyczyli m.in. Anya Taylor-Joy, Chris Pratt, Seth Rogen i Jack Black. To już druga próba zekranizowania przygód dwóch sympatycznych hydraulików w "Grzybowym królestwie".

Wcześniej próbowano tego już w 1993 roku za sprawą filmu "Super Mario Bros.", który był jednocześnie pierwszą kinową adaptacją gry (w tytułowych rolach mogliśmy wtedy zobaczyć Johna Leguizamo i Boba Hoskinsa). 

Patrząc na recenzję obu tych produkcji, historia zdaje się zataczać koło. Film sprzed 30 lat w chwili pisania tego tekstu ma ocenę 35 w serwisie Metacritic. Nowa wersja przygód zdobyła wynik 46, a "The Guardian" dał mu aż jedną gwiazdkę w swojej recenzji pt. "The Super Mario Bros Movie review – game over for this lazy animated mess".

Niektóre tytuły po prostu nie mają szczęścia; a może po prostu nie nadają się do adaptacji do innego medium. 

Mimo to Hollywood nie traci zainteresowania dalszym przenoszeniem historii ze świata gier do filmów. Na początku tego roku można było przeczytać informację, że prace Eli Rotha ("Hostel") nad przeniesieniem na duży ekran gry "Borderlands" szły tak świetnie, że studio zadecydowało, że trzeba zrobić dokrętki – już bez udziału Rotha, ale z zaangażowaniem do projektu Tima Millera ("Deadpool"). 

Natomiast w czerwcu zeszłego roku "The Hollywood Reporter" podzielił się smutną informacją, że studio Legendary Entertainment, odpowiedzialne m.in. za "Diunę", ma w planach przeniesienie na ekran przygód maczyzmowego zabijaki z gry lat 90. – "Duke Nukem". Producentami obrazu mieliby być m.in. Josh Heald, Jon Hurwitz oraz Hayden Schlossberg, czyli twórcy serialu "Cobra Kai"; udanej kontynuacji głównych bohaterów z kultowego "Karate Kid"

To też nie pierwszy raz, kiedy w sieci pojawiły się wzmianki o pomyśle na film o Duke Nukem. Wcześniej mówiono nawet o tym, że do tytułowej roli brany jest pod uwagę John Cena, wrestler federacji WWE i aktor znany z serii "Szybcy i wściekli" oraz z kina superbohaterskiego na podstawie publikacji DC Comics.

Fani strzelanek pierwszoosobowych z pewnością pamiętają ten legendarny tytuł, a dokładniej wydaną w 1996 roku "Duke Nukem 3D", która nie tylko zrewolucjonizowała gry FPS (First-person shooter), ale przedstawiła też światu zapadającego w pamięć charyzmatycznego herosa (pierwsza część serii powstała 5 lat wcześniej). Gracz wcielał się tu w zarozumiałego mięśniaka z rubasznym poczuciem humoru, który jest ostatnią szansą dla ludzkości zaatakowanej przez kosmiczną rasę najeźdźców

Do zadań gracza należało więc strzelać do wszystkiego, co nie było człowiekiem (jednymi z bardziej charakterystycznych przeciwników były dzikie świnie w policyjnych mundurach) oraz… okazjonalnie wręczać garść dolarów napotkanym przypadkiem striptizerkom, które w podzięce pokazywały swoje piersi. 

Co prawda w 2011 roku pojawiła się kolejna część pt. "Duke Nukem Forever", którą nieprzypadkowo można było porównać do albumu "Chinese Democracy" zespołu Guns N’ Roses – tworu powstającego o wiele za długo i oferującego zdecydowanie za mało.

Blisko dekadę później wyraźnie widać, jak bardzo tak skonstruowany protagonista sprawdzał się głównie jako twór czasów, w których oryginalnie powstał. Wszakże w swojej istocie bazował na schematach i tropach z kina lat 80. i 90. ubiegłego wieku.

Nawet gdyby twórcy potencjalnego filmu "Duke Nukem" poszli w kierunku humoru rodem z "Deadpoola" czy serialu "Ash kontra martwe zło" z Bruce’em Campbellem, musieliby dostosować materiał źródłowy współczesnych standardów. Czyli do żartu, którego puentę znamy od blisko 30 lat. Bo kiedy główny bohater cedzi przez zęby one linery typu "Nikt nie uprowadza naszych ciź i pozostaje przy życiu" czy "Pora na łomot i trochę gumy balonowej, a właśnie skończyła mi się guma", powoduje to co najwyżej uśmiech twarzy. Wiedzą o tym nawet Arnold Schwarzenegger (mianowany ostatnio na Chief Action Officera w Netflix) oraz Chris Hemsworth, gwiazda filmów "Extraction".

W krótkim klipie promującym drugą część wspomnianego "Extraction" panowie robią sobie żarty z tego, jak kiedyś kreowano bohaterów kina akcji. Dlaczego? Bo wrażliwość widzów uległa zmianie, a co za tym idzie, także ich oczekiwania od sposobu zachowania głównych bohaterów.

Nie wiedział (lub nie chciał wiedzieć) o tym natomiast Sylvester Stallone, który zachęcony sukcesem "Creeda" – czyli spin-offa "Rocky’ego" – postanowił w 2019 roku powrócić do roli cierpiącego na zespół stresu pourazowego (PTSD) weterana wojny w Wietnamie, Johna Rambo.

Co ciekawe film "Rambo: Ostatnia krew" był zaprzeczeniem tego, jak tę postać widział na samym początku Stallone. To właśnie on przy kręceniu "Rambo: Pierwszej krwi" w 1982 roku upierał się, by nieco "złagodzić" zachowanie głównego bohatera opartego na książkowym pierwowzorze z 1979 roku autorstwa kanadyjskiego pisarza Davida Morrella.

Rambo w powieści był nieumiejącą odnaleźć się w społeczeństwie ofiarą wojny, która nie miała oporów przed odebraniem życia ścigających go policjantów. Morrell ukazał swojego bohatera jako postać tragiczną, która w końcu sama też ginie. Kinowy Rambo nie tylko nie tracił życia, on stał się wręcz nieśmiertelny, a w ostatniej części był już tylko ludzką powłoką utraconego człowieczeństwa, bezlitosnym mścicielem

Piąta część serii spotkała się z ogromną falą krytyki wśród recenzentów (gdzie nie brakowało argumentów o demonizowanie społeczności meksykańskiej) oraz bardziej przychylną oceną u fanów serii.

Co ciekawe wśród grona niezadowolonych znalazł się też sam autor postaci, wspomniany David Morrell. Pisarz napisał na swoim Twitterze po seansie "Ten film to syf. Wstydzę się, że moje nazwisko jest z nim związane".

Jednocześnie zwrócił uwagę, że fabuła "Rambo: Ostatniej krwi" pokrywa się z historią przedstawioną w grindhouse’owym filmie "Trackdown" z 1976 roku z Jamesem Mitchumem, synem Roberta.

Już po premierze filmu Stallone zdradził podczas sesji Q&A na Instagramie, jaki miał pomysł na dalsze losy jego bohatera. Rambo miał trafić do rezerwatu dla rdzennych mieszkańców, gdzie opatrzono by jego rany. To oczywiście otwierałoby furtkę na kolejną część.

Tak jakby aktor nie zdawał sobie sprawy, że grana przez niego postać była już tylko wspomnieniem po przegranej wojnie Amerykanów i nigdy niezaleczonej traumie – reliktem przeszłości. 

Tak jak podobnym reliktem jest inna franczyza, która chociaż traktuje o czasach mających dopiero nadejść, powinna wreszcie dać nam wszystkim spokój i po prostu umrzeć. Mam na myśli teraz słowa Jamesa Camerona, który będąc pod koniec maja na konferencji Dell Technologies World, zdradził, że od trzech miesięcy pracuje nad scenariuszem do nowego "Terminatora".

Słynny reżyser przyznał jednak, że chce jeszcze przyjrzeć się rozwojowi AI i tego, jak postęp sztucznej technologii wpłynie na świat. 

Cóż, nie jestem ekspertem na ten temat, ale podejrzewam, że z biegiem lat bardzo dużo ludzi straci pracę, którą da się zautomatyzować. Inną kwestią jest fakt, że skoro do tej pory Skynetowi nie udało się pozbyć się z planety wszystkich ludzi – np. inwestując w trujący gaz, który wybije LUDZI, KTÓRZY MUSZĄ ODDYCHAĆ, zamiast w lasery i płynny metal – to może te maszyny wcale nie zasługują na panowanie nad światem. 

Warto też przypomnieć, że ostatnia odsłona serii "Terminator: Mroczne przeznaczenie" miała fatalny odbiór wśród widzów i była stratą dla producentów w wysokości ponad 120 milionów dolarów. Nie trzeba pomocy super komputera, by dojść do wniosku, że nowy Terminator to po prostu zła inwestycja. 

Co ciekawe zdaniem "Movieweb" za kiepską inwestycję należy uznać też nie tak dawne przygody kolejnego bohatera, bez którego – moim zdaniem – damy sobie świetnie radę. Mowa o filmie Davida Yatesa ("Fantastyczne zwierzęta" i "Harry Potter") z 2016 roku "Tarzan: Legenda".

Produkcja tego dzieła miała pochłonąć aż 180 milionów dolarów, a na ekranie pojawili się m.in. Alexander Skarsgård, Margot Robbie, Samuel L. Jackson i Christoph Waltz. 

Film zarobił na całym świecie ponad 356 milionów dolarów, z czego 120 milionów w Stanach. Taki wynik najwyraźniej nie przekonał producentów, by raz jeszcze opowiedzieć historię inspirowaną powieścią Edgara Rice’a z 1912 roku.

I bardzo dobrze, bo wcale tego nie potrzebujemy kolejnej historii o białym kolesiu, który został królem dżungli. Napewno nie w rozdartym konfliktami świecie pełnym społecznych nierówności, który stopniowo zmienia się w suchą pustynię.

Nie, taki świat potrzebuje innych herosów. Takich, którzy pokażą nam, jak przetrwać w dzikiej przyszłości. Nie będzie w niej dżungli, bo ta zostanie wycięta, a prawdziwym zagrożeniem dla ludzi nie będą humanoidalne roboty, bo wystarczą same serwery, chaty AI i bezzałogowe drony.

W takim świecie nikt już nie będzie już czekał na żadnych bohaterów, ale to nic. Oni zawsze pojawiają się sami.