Kultowe filmy, które doceniono dopiero po latach. Każdy w momencie premiery był kompletną porażką
- W chwili premiery nikt nie zrozumiał, że "Żołnierze kosmosu" są satyrą ze świata rządzonego przez faszystów i to ludzie są w tym filmie "tymi złymi"
- Arnold Schwarzenegger był pewien, że jego następny film po "Terminatorze 2" będzie światowym hitem, a okazał się jego największą porażką
- John Carpenter nakręcił horror, o który pytano "Czy to najbardziej znienawidzony film wszech czasów?"
- Wszystkie te filmy zdobyły uznanie i fanów dopiero po pewnym czasie od ich premier
"Myślę, że słońce nie istnieje w tym miejscu" – John Murdoch, "Dark City" (1998)
W połowie lat 90. Alex Proyas, scenarzysta i reżyser, był wciąż na topie. Jego film "Kruk" ociekał mrokiem, mimo to odniósł finansowy sukces i z miejsca zaskarbił sobie publiczność. Rozgłos produkcji przyniosła oczywiście też tragiczna śmierć na planie Brandona Lee, syna słynnego aktora i mistrza sztuk walki Bruce'a Lee. "Dark City" był jego kolejnym, bardzo ambitnym, projektem, do którego napisał scenariusz razem z Lemem Dobbsem i Davidem S. Goyerem i wyreżyserował całość. John Murdoch (w tej roli Rufus Sewell) budzi się w wannie w swoim mieszkaniu. Nie pamięta, kim jest i jak się znalazł w tym miejscu, ale w jego pokoju leży martwa, zaszlachtowana kobieta, a na stoliku obok znajduje się zakrwawiony nóż.
Nagle dzwoni telefon. John słyszy w słuchawce głos tajemniczego mężczyzny, który mówi mu, że musi natychmiast uciekać z mieszkania, bo "oni już tam po niego idą". Oszołomiony całą sytuacją i pełen lęku John słucha tej rady. W ostatniej chwili umyka przed trójką trupio bladych osób w czarnych płaszczach – przypominających miks Pinheada z serii "Hellraiser" i hrabiego Orloka z "Nosferatu".
Teraz musi się dowiedzieć, kim jest, gdzie jest i co równie ważne... dlaczego wszyscy wokół niego zapadają w nagły sen, gdy na zegarze wybija godzina 12, a ulice miasta i całe budynki zaczynają zmieniać swój kształt i miejsce.
"Dark City" to istna perełka dla fanów mrocznych historii noir. Tworząc architekturę nieistniejącego miasta wzorowano się na niemieckim ekspresjonizmie i obrazach Edwarda Hoppera. Fabularnie Proyas inspirował się książką "Memoirs of My Nervous Illness", w której autor Daniel Paul Schreber opisał swoje stany psychiczne (zdiagnozowano u niego dementia praecox – otępienie wczesne).
"»Dark City« Alexa Proyasa to wielkie wizjonerskie osiągnięcie, film tak oryginalny i ekscytujący, że pobudził moją wyobraźnię jak "Metropolis" czy "2001: Odyseja kosmiczna". Jeśli prawdą jest, jak uważał niemiecki reżyser Werner Herzog, że żyjemy w epoce głodu nowych obrazów, to »Dark City« jest filmem, który nas nakarmi" – napisał w 1998 roku o produkcji Roger Ebert, jeden z najznamienitszych amerykańskich krytyków filmowych.
Filmowi Proyasa – pomimo dobrych recenzji – udało się jedynie zwrócić koszt produkcji (z lekką górką), co zostało wtedy uznane za finansową wtopę. Pech chciał, że trafił do kin niecałe trzy miesiące po "Titanicu" Jamesa Camerona, którym żył cały świat.
Nie pomogła też nietrafiona kampania reklamowa filmu, która sugerowała, że horror osadzony w dziwnym, futurystycznym świecie noir. W rzeczywistości "Dark City" było czymś o wiele więcej.
"Służba w wojsku zapewnia ci obywatelstwo" – ogłoszenie Ziemskiej Federacji, "Żołnierze kosmosu" (1997)
"Żołnierze kosmosu" w reżyserii Paula Verhoevena może uchodzić za przykład jednego z najbardziej niezrozumianych wysokobudżetowych filmów w historii kina. Krwawe widowisko science-fiction poległo finansowo (film na całym świecie zarobił ponad 121 milionów dolarów przy budżecie 100 milionów). Co gorsza, nikt w momencie premiery nie też zrozumiał filmu, będącego satyrą "o faszystach, którzy nie wiedzą o tym, że są faszystami" – jak to ujął własnymi słowami sam reżyser Paul Verhoeven.
Film "Żołnierze kosmosu" został oparty na podstawie powieści Roberta A. Heinleina pod tym samym tytułem.
To historia międzyplanetarnego konfliktu ludzi z obcą rasą owadopodobnych istot. Widzowie śledzą tu losy grupki młodych przyjaciół, którzy wstępują do armii, by "zrobić to, co do nich należy".
"Wzorowałem się na filmach Leni Riefenstahl (niemiecka reżyserka kręcąca filmy propagandowe dla III Rzeszy, autorka m.in. "Triumfu woli" z 1935 roku – przyp. aut.), aby pokazać, że ci żołnierze byli jak coś, co mogło się znaleźć w nazistowskiej propagandzie. Jednego ubrałem nawet w mundur SS. Ale nikt tego nie zauważył" – przyznał Verhoeven na łamach "The Guardian". Ci natomiast, którzy dostrzegli wspomniane konotacje, nie byli do końca pewni, czy nie kryje się w tym laurka dla zbrodniczego reżimu. "Z tytułem takim jak »Żołnierze kosmosu«, ludzie oczekiwali nowych »Gwiezdnych Wojen«. Dostali to, ale nie do końca, bo to mówiło im: Oto twoi bohaterowie i twoje bohaterki, ale przy okazji – to faszyści" – przyznał Verhoeven, który sam dorastał w okupowanej przez nazistów Holandii.
FIlm ma obecnie ocenę 7,3/10 na stronie IMDb, największej na świecie internetowej bazie danych na temat filmów.
"Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni i nikt już sobie nie ufa" – R.J. MacReady, "Coś" (1982)
Film "Coś" Johna Carpentera z 1982 roku obecnie jest uważany za jeden z najlepszych horrorów sci-fi w historii. W chwili premiery został jednak zmiażdżony przez krytyków do tego stopnia, że jeden z magazynów ("Sydney Magazine") pytał wprost "Czy to najbardziej znienawidzony film wszech czasów?". "Coś" przedstawia dramatyczne losy grupki osób pracujących na stacji badawczej na Antarktyce, która przez przypadek napotyka nieznany człowiekowi dziwny okaz, który wcześniej był uwięziony w lodzie. To obca forma życia, która pożera i imituje każdy żywy organizm, z jakim będzie miało kontakt. Robi tak, by przetrwać, by się duplikować, by zmienić wszystko w siebie. Ludzie znajdujący się na stacji przestają sobie ufać, każdy podejrzewa drugą osobę o to, że nie jest człowiekiem. Nie przypadkowo hasło promujące film brzmiało "Najcieplejszą kryjówką jest człowiek".
Film z 1982 roku powstał na podstawie książki pt. "Who Goes There?" Johna Wooda Campbella Jr. i był drugą próbą przeniesienia jej na duży ekran. Wcześniej dokonano tego za sprawą klasycznej czarno-białej produkcji z 1951 roku "The Thing from Another World" (reż. Christian Niby).
Filmowi Carpentera zarzucano m.in. brak tempa i humoru. Nawet ścieżka dźwiękowa, którą skomponował Ennio Morricone, dostała nominację do Złotej Maliny. Na domiar złego dwa tygodnie wcześniej do kin trafił familijny i podnoszący na duchu "E.T" Stevena Spielberga.
Nikt pod koniec czerwca 1982 roku nie miał ochoty przenosić się na Antarktykę, gdzie grupa przerażonych i pozbawionych nadziei facetów chce się wzajemnie pozabijać, bo któryś z nich to imitujący ludzi potwór. Dziwne.
"Jest wiele rzeczy gorszych od filmów: politycy, wojny, pożary lasów, głód, zaraza, choroby, ból, kurzajki, politycy..." – Nick, "Bohater ostatniej akcji" (1993)
Na Netflix można teraz obejrzeć dokument "Arnold" o życiu i karierze Schwarzeneggera. Wyraźnie widać tam, jak wielkim zawodem dla tego aktora było niepowodzenie "Bohatera ostatniej akcji" w kinach. Film trafił do kin w 1993 roku i był komedią akcji, w której młody chłopiec o imieniu Danny (Austin O'Brien) trafia do ekranowego świata, gdzie Arnold Schwarzenegger rzeczywiście jest graną przez siebie postacią – nieustraszonym policjantem Jackiem Slaterem – i całe dnie mijają mu na pościgach, strzelaninach i eksplozjach. Pierwszy draft historii nosił nazwę "Extremly Violent" i jego autorami byli Zak Penn i Adam Leff, którzy dopiero co ukończyli studia i postanowili napisać scenariusz do filmu będącego satyrą na kino akcji.
Zanim zdecydowano się nakręcić ten film, scenariusz przeszedł mnóstwo zmian. Nad finalną wersją pracował Shane Black, któremu wcześniej udało się uratować pierwszego "Predatora". Studio zatrudniło też szereg innych script doktorów jak: Larry'ego Fergusona ("Polowanie na czerwony październik"), Williama Goldmana ("Butch Cassidy i Sundance Kid"), a nawet Carrie Fisher (słynna księżniczka Leia w "Gwiezdnych wojnach"). "Bohater ostatniej akcji" miał trafić do kin w tym samym czasie, co "Park Jurajski" Spielberga, ale Schwarzenegger był świeżo po "Terminatorze 2", świat go kochał, więc podobnie jak studio, był przekonany, że jego film sobie poradzi. Nie poradził.
Dziś ten film to autoironiczna metahistoria będąca precyzyjną wiwisekcją ówczesnego kina akcji. To także jedyne miejsce, w którym zobaczycie, jak Arnold Schwarzenegger gra "Hamleta" i zapalając cygaro, wypowiada kwestię "Być, albo nie być... Nie być", gdy wszystko za nim wybucha.
Piękne kino.
"Czy kiedykolwiek »wysłałeś na emeryturę« człowieka przez pomyłkę?" – Rachael, "Łowca androidów" (1982)
"Blade Runner" Ridleya Scotta trafił do kin w 1982 roku i spotkał się raczej z chłodnym przyjęciem wśród sporej części publiczności. Chociaż film zachwycał swoją wizualną stroną, zarzucano mu, że... za mało się w nim dzieje. Przyznam, że za pierwszym razem też byłem zaskoczony ślimaczym tempem akcji – zwłaszcza, że film nazywał się jednak "Blade Runner". Musiałem do niego dorosnąć, oswoić się z nim i dostrzec jego piękne warstwy przemycające ponadczasowe pytania i postawy. Teraz go kocham. Znam na pamięć. "Blade Runner" dostał swoje drugie życie za sprawą dystrybucji VHS. Z czasem stał się dziełem kultowym, a teraz – w dobie coraz bardziej zaawansowanej technologii AI – kwestie, które poruszał ponad 41 lat temu, tylko zyskały na aktualności.
Trzeba było czekać aż 35 lat na kontynuację filmu ("Blade Runner 2049"), która okazała się godnym następcą oryginału. Niestety sequel także nie poradził sobie zbyt dobrze w box office – zarabiając ponad 259 milionów dolarów na całym świecie przy szacowanym budżecie produkcji ok. 150 milionów.
Co ciekawe, w tym samym roku, co "Blade Runner 2049" wyszedł też inny wysokobudżetowy film science-fiction: "Transformers: Ostatni rycerz". Dzieło Michaela Baya zarobiło ponad 605 milionów dolarów przy budżecie 217 milionów.
9 czerwca 2023 roku do kin weszła kolejna część serii o wielkich robotach "Transformers: Przebudzenie bestii".