Baka szczerze dla naTemat: Skreśliłem Kościół katolicki. Nie wiem, czy kiedyś do niego wrócę
Mateusz Przyborowski: Co teraz zajmuje pana zawodowe życie?
Mirosław Baka: Skończyliśmy zdjęcia do filmu "Sami Swoi – Początek", zaczynam zdjęcia w serialu "Dewajtis", oraz drugi biegun, czyli praca w teatrze. Moje życie filmowe i teatralne odbywa się w różnych miejscach – niedawno grałem spektakl, którego premiera odbyła się w styczniu, czyli "Punkt zero" w reżyserii Adama Orzechowskiego, autorstwa naszego dramaturga Radosława Paczochy, w moim rodzimym gdańskim Teatrze Wybrzeże.
Od kwietnia w Teatrze 6. Piętro w Warszawie pokazujemy widowni przedpremierowe spektakle dramatu "Edukując Ritę" Willego Russella. To wspaniała sztuka, grana z powodzeniem od początku lat 80. na całym świecie. Takie scenariusze jak ten nigdy się nie starzeją i zawsze można ugrać coś ciekawego o relacjach dwojga ludzi. Jak pan się zapewne domyśla, gram tam profesora literatury Franka. Mam znakomitą partnerkę – Marysię Dębską, która gra Ritę, a spektakl reżyseruje Eugeniusz Korin.
Czyli mówicie ze sceny o raju utraconym.
Jest to moim zdaniem jedno z najlepszych w literaturze ujęć mitu o Pigmalionie i Galatei. Podobnie jak u Georga Bernarda Shawa w "Pigmalionie","Edukując Ritę" jest przepięknym materiałem i niezwykle głębokim. Proszę mi wierzyć: mieliśmy przyzwoitą liczbę prób, a ciągle mamy wrażenie, że dałoby się z analizy tego znakomitego tekstu wyciągnąć jeszcze całe mnóstwo aktorskiego materiału.
Tam są pokłady dwuznaczności, ukrytych znaczeń – dotyczących i szeroko rozumianej kultury, ale też zdobywania wiedzy i jej przydatności w życiu człowieka. W dodatku nie tylko wiedzy o literaturze, ale także o życiu, o międzyludzkich relacjach. To taka "czechowowska" komedia – są tam i śmieszne rzeczy, i bardzo smutne, a wręcz tragiczne. Dobrze nam się pracowało i mam nadzieję, że widzom się podoba. Zresztą spektakle przedpremierowe, które gramy, nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości.
Dzieli pan życie pomiędzy Warszawę i Gdańsk.
Zasadniczo tak. Ale zdarza mi się – myślę, że podobnie jak wielu aktorom – grać także w innych miastach. Bardzo często teatry jeżdżą do ludzi, jeśli ludzie nie mogą dojechać do teatru. Poza tym w swoim zawodowym życiu próbuję wszelkich form działalności aktorskiej. Nie ograniczam się tylko do filmu czy tylko do teatru. Robię, że się tak nieładnie wyrażę, w jednym i drugim biznesie. Nie unikam też pracy w radiu, która jest fascynująca, a i piosenka aktorska mi się zdarza. Staram się ogarnąć całe spektrum tego zawodu. Choć nigdy nie udało się namówić mnie do tak zwanego "tańczenia z gwiazdami".
I nigdy nie da się pan skusić na wzięcie udziału w takim tanecznym show?
Proponowano mi kilkukrotnie, ale nie podjąłem tego wyzwania. A już na pewno nie zrobię tego teraz, kiedy mam już 60 lat. Wręcz nie wypada (śmiech).
Słowem: dzieje się w pana zawodowym życiu.
Dzieje się tyle, na ile starcza mi sił. Gdybym chciał reagować entuzjastycznie na wszystkie ciekawe propozycje, które są mi składane, nie miałbym czasu na nic innego. Z biegiem lat człowiek musi coraz rozsądniej rozkładać siły, doceniać to, co jest poza zawodem – co jest domem, rodziną, pasją, żeby jakoś fajnie przeżyć to życie.
Mądrze.
Też byłem młody i bałem się gdziekolwiek wyjeżdżać, bo a nuż przyjdzie jakaś propozycja. Nie jeździłem na wakacje, bo jak można widownię teatralną zostawić. Z biegiem lat człowiek staje się jednak rozsądny, żeby nie powiedzieć – asertywny, w pewnym sensie egoistyczny.
A ten popandemiczny głód bycia scenie już u pana minął?
Moja natura jest taka, że staram się dosyć szybko zapominać wszystko, co złe. Naprawdę nie warto karmić swojego umysłu jakimiś złymi, negatywnymi myślami czy wspomnieniami, bo one nie dają człowiekowi dobrej energii w życiu. Nie chcę powiedzieć, że wciąż się napawam sytuacją, kiedy można wreszcie coś robić, że wciąż jakby odreagowuję pandemię – nie, to już jest na tyle daleko, że ta pandemia pozostała właśnie tylko złym wspomnieniem.
Może powiem panu herezję, ale tak z perspektywy czasu, myślałem sobie kiedyś, czy jest w ogóle jakakolwiek pozytywna rzecz, coś dobrego, co my, ludzie, wynieśliśmy z tej pandemii. Bo przecież nawet złe doświadczenia są jednak doświadczeniami i trzeba z nich jakąś naukę wyciągać. I ja myślę, że to był taki moment, który wielu ludziom kazał się zatrzymać w tym życiowym biegu i trochę się zastanowić, dokąd biegniemy, czy słusznie biegniemy i czy nie za szybko. Sama natura zmusiła nas do tego.
W tym zatrzymaniu, zastanowieniu i rozejrzeniu się dookoła był jakiś pozytywny aspekt – nagle zostaliśmy zmuszeni do tego, żeby mieć trochę czasu dla siebie nawzajem, na przemyślenie pewnych spraw, na przeczytanie pewnych rzeczy. Poza śmiercią ludzi, których znałem i z którymi się przyjaźniłem, poza własnymi, mocnymi dosyć doświadczeniami chorobowymi, staram się zobaczyć to, co było dobrego i myślę, że nie tylko ja.
To stało się czymś na kształt szokowej terapii dla pracoholików – w szczycie pandemii mój sąsiad zapytał mnie przez maseczkę na ulicy: "No, ileż razy można sprzątać garaż od nowa?". Człowiek tak strasznie rozpaczliwie szukał dla siebie jakiegoś zajęcia, a i tak nie dało się chyba wypełnić tego życia. Ja zdążyłem już o tym zapomnieć, ale to też nie jest tak, że wciąż nadrabiam czas po pandemii. Jak wielu ludzi z tej branży, oczywiście z radością wróciłem na scenę. To w końcu nasze życie i emocjonalna potrzeba mówienia do ludzi.
Z impetem pan wrócił?
Ja już niewiele rzeczy robię z impetem (śmiech). Staram się rozważnie rozkładać siły na swoje pasje, zajęcia i inne okupacje zawodowe.
Wielu artystów, w tym również pan, zarzucało, że w pandemii łatwiejszy był dostęp do kościoła niż do teatru, kina czy opery. Nie wiem, czy to odpowiednie określenie, ale nie czujecie się chyba ulubieńcami obecnej władzy?
Ulubieńcami władzy… (śmiech). A myśli pan, że twórcy filmowi czy teatralni są ulubieńcami jakiejkolwiek władzy? I w ogóle artyści? Polityka z założenia jest czymś nieczystym. Politycy nie są tym gatunkiem ludzi, których ja znam, cenię czy którym czegoś zazdroszczę, broń Boże.
Najchętniej trzymałbym się z dala od polityki, ale niestety strasznie ona zaingerowała w nasze życie. Nie mówię już o ingerencji głupio-cenzuralnej w teatr, film czy w ogóle różne formy sztuki, formy wypowiedzi artystów.
Od kilku lat polityka włazi wszędzie gdzie tylko może, weszła z dużymi impetem do Kościoła – tyle że Kościół chętnie ją przyhołubił, to znaczy w takiej postaci, jaką proponuje polski katolicyzm. I to jest rzecz bez precedensu, w pewien sposób, w moim przekonaniu, rzecz okropna, żeby nie powiedzieć ohydna. Politycy rządzący traktują Kościół jak swój komitet wyborczy, bo trudno niestety uwierzyć w chrześcijańskie intencje przy tym, jak oni wypowiadają się o drugim człowieku.
Homofobia – w porządku. Wolność – najlepiej w kontekście stref wolnych od LGBT. I tak dalej.
Już nie będę definiował, jak dalekie są poglądy obecnego rządu od chrześcijańskich przykazań, bo każdy może się rozejrzeć i to dostrzec, a ludzie, którzy im przyklaskują, nie chcą tego widzieć. Ja nie zamierzam przecież nikogo przekonywać – każdy ma swój rozum, a jak go nie ma, to już trudno.
Po drugie, proszę zobaczyć, jak Kościół chętnie przytulił tych ludzi i wykorzystuje ten alians. I teraz właściwie wszystko, co mnie, byłemu katolikowi, wciąż chrześcijaninowi, kojarzy się z proponowanym w Polsce Kościołem, budzi tylko mój wstyd i zażenowanie. Czuję, że taki sam wstyd i zażenowanie odczuwa w tym kraju wielu porządnych ludzi w sutannach, bo przecież i tacy wciąż jeszcze są.
Dla mnie całe zło tkwi tam gdzieś wysoko wśród purpuratów, tych, którzy tą "firmą" zarządzają, którzy starają się czerpać jak największe korzyści z tego układu. I już w tym samym tkwi ohyda, że związek wyznaniowy wchodzi w układ z jakimiś partiami, partią czy z grupą ludzi.
Mówi pan o sobie "były katolik". Dokonał pan apostazji?
Nie, ja staram się żyć w zgodzie z chrześcijańskimi wartościami, natomiast nie potrafię, nie chcę i nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę do praktykowania katolicyzmu, do Kościoła, w którym się wychowałem.
Pochodzę z bardzo wierzącej, katolickiej rodziny i Kościół miał dla mnie ogromne znaczenie przez wszystkie lata mojego życia. Aż do momentu, kiedy zaczęły wychodzić na światło dzienne zakłamanie, okropieństwa związane z rozmiarem pedofili i politycznym aliansem, o którym wspominałem, a który jest dla mnie nie do przyjęcia.
W tym momencie skreśliłem Kościół katolicki i znajduję Boga w lesie, w domu, w ogrodzie – wszędzie, ale na pewno nie w miejscach, w których wcześniej znajdowałem.
Ma pan poczucie, że kultura jest uznawana za zbędną?
Nastąpiło rozgraniczenie – stworzone przez rządzących tym krajem – na to, co jest kulturą właściwą, a nawet na to, co kulturą nie jest, więc zbędną dla kogo? Jeśli mówimy o grupie niektórych polityków, których nazwisk staram się nie zapamiętywać, to dla nich na pewno kultura jest zbędna, natomiast kultura ma to do siebie, że istnieje bez względu na to, czy rządzącym ona się podoba, czy nie.
Powiem więcej: w historii ludzkości zawsze było tak, że ta najwspanialsza kultura powstawała często wbrew ludziom, którzy wydawali autorytarne opinie i czuli się w obowiązku określać, co jest słuszne ideowo, a co nie jest. Znamy to. Oczywiście, że kultura jest potrzebna, proszę pana. Nie ma społeczeństwa bez kultury.
Mówi pan jak typowy "gorszy sort".
Gdybym miał się tym przejmować, to ci ludzie osiągnęliby swój cel. Przeżyłem 60 lat na tym świecie, przeczytałem wiele książek o historii Polski i nie wiem, czy kiedykolwiek była w tym narodzie tak silna polaryzacja.
Ona znikąd się przecież nie narodziła tak nagle, na pstryk. Ten destrukcyjny dla społeczeństwa mechanizm napędzany jest świadomie i celowo. Dla osiągnięcia politycznych korzyści. Ale na pewno nie dla dobra ludzi, dla dobra tego kraju. Rządzący doskonale zdają sobie sprawę, że judzenie jednych ludzi na drugich daje im ten bodaj najgorszy rodzaj politycznej siły w ramach swojego elektoratu. I to jest ohydne. Wyciąga mnie pan na polityczne tematy, a później będzie musiał się mierzyć z hejtem...
Właśnie, ludzie coraz częściej boją się mówić, bo zaraz inni rzucają się na nich jak sępy na padlinę.
Raz udzieliłem wywiadu "Gazecie Wyborczej", gdzie mocniej politycznie się wypowiedziałem. I już chyba sam fakt, że rozmawiałem z tą gazetą, sprawił, że wylał się na mnie ogromny hejt. Ja naprawdę współczuję wielu znanym ludziom, którzy śmiało i dobitnie formułują swoje poglądy. Tyle złej energii spływa...
Staram się koncentrować na swojej pracy. Naprawdę nie jest moim zamiarem prowokowanie typowego polskiego katolika, który idzie się modlić, wychodzi z kościoła i patrzy ze złością i nienawiścią na sąsiada, który ma inne poglądy. Nie da się nie nosić w sercu ogromnego żalu do ludzi, którzy do tego doprowadzili.
Moim zdaniem dobrze, że ludzie kultury mówią głośno o tych sprawach.
Tylko widzi pan, ta polaryzacja jest oparta na złości i nienawiści. A ten mechanizm jest tak skonstruowany, że im więcej ktoś się wypowiada na te tematy, tym większe daje paliwo dla tego hejtu.
Straciłem wiarę w to, że ludzie znani i cenieni mają jakiś wpływ na społeczeństwo.
Wypowiedzmy się przy urnach, głosując na ludzi, którym naprawdę możemy zaufać. To jest najistotniejsze w tej chwili, bo przekonywanie kogoś, kto ma inne poglądy, przestało mieć sens.
Obawiam się, że znowu nie odejdziemy od polityki, choć chcę zapytać w kontekście kultury – co dzieje się z filmem "Klecha" o działalności ks. Romana Kotlarza, którego produkcją zajęła się TVP?
(Śmiech).
Zagrał pan w nim główną i ważną rolę.
Reaguję śmiechem, kiedy słyszę to pytanie. Ten film, wydawać by się mogło, jest "po linii", ponieważ opowiada o Kościele, jednak okazało się, że jest zupełnie inaczej. Ten film to nie jest laurka stworzona dla księdza Kotlarza – pokazuje też jego bardzo ludzkie, najzwyczajniejsze słabości, z którymi walczył. Ponadto twórcy byli uczciwi i pokazali również tych księży, którzy współpracowali z SB.
To było dosyć zabawne, kiedy powiedziano mi, że ten film – mimo tych złych księży – cenzuralnie został zaakceptowany przez przedstawicieli Episkopatu, ale nie został zaakceptowany przez Telewizję Polską.
Ponoć ówczesny prezes TVP Jacek Kurski maczał w tym palce.
Wygląda na to, że ludzie, którzy decydują w takich sprawach, czyli nieobecny już na stanowisku pan K. czy inni ówcześni redaktorzy chcieli być bardziej święci od Episkopatu. Pusty śmiech mnie ogarnia... Cóż, film nie został zaakceptowany, były jakieś uwagi, część twórców i duża część aktorów nie dostała pieniędzy za pracę. Są sprawy sądowe.
Pan również poszedł z tą sprawą do sądu.
Tak, bo nie było innego wyjścia.
Wyjaśnijmy, że o filmie "Klecha" niesłusznie mówiono, że miał być odpowiedzią na "Kler", ale zdjęcia ruszyły wcześniej niż do filmu Smarzowskiego.
Traktowanie filmu "Klecha" jako odpowiedź na film "Kler" jest niedorzeczne. To tak, jakby powiedzieć, że film "Cztery wesela i pogrzeb" był odpowiedzią Zachodu na "Czterech pancernych i psa".
"Kler" i "Klecha" to dwa zupełnie różne filmy, opowiadające o klerze zupełnie inny sposób, z innej perspektywy czasowej. A to, że oba zaczynają się na literę "k" i oba tytuły są krótkie? Naprawdę trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby stawiać te filmy obok siebie i je porównywać.
Film "Klecha", zamiast w kinie, można było niedawno obejrzeć w drugim obiegu, na przykład w parafiach. Opinie widzów są zupełnie inne od tego, co mówi TVP. Poza tym była kolaudacja, znany był scenariusz, PISF przyznał dofinansowanie, były umowy sponsorskie. Ale minister kultury powiedział niedawno, że "dzięki interwencji podjętej trzy lata temu obraz został uratowany".
Uratowany? A premiery jak nie było, tak nie ma.
Chciałby pan, żeby ten film trafił do kin?
Po to człowiek coś robi, żeby zobaczyli to ludzie.
Nawet w tej "uratowanej" wersji?
Oczywiście, że nie! Jaki aktor czy twórca chciałby pokazywać swój film w wersji ocenzurowanej? Podpisałem umowę na scenariusz, który otrzymałem od reżysera.
To, co się dzieje, stwierdzenia, jakie padają na temat tego filmu, przeszły wszystkie granice absurdu.
Nie wracam do tego. Nie mówmy już o tym...
Po prostu szkoda, bo zagrał pan tam główną rolę.
Dobrze, zagram jeszcze inną, mam nadzieję.
Zagrał pan również w filmie "Miłość do kwadratu", a konkretnie ojca głównej bohaterki. W jednym z wywiadów powiedział pan, że to była pańska pierwsza rola w filmie romantycznym w karierze. Czytał pan może recenzję Karoliny Korwin-Piotrowskiej?
Nie.
Stwierdziła: "I tak bardzo mi wstyd i żal za tych, którzy wzięli w tym udział... Aż mi gorączka skoczyła. Nie oglądajcie tego".
Przede wszystkim staram się nie czytać recenzji, bo one mogą tylko podnieść człowiekowi... "gorączkę". I nie czytam ich dlatego, że są złe, tylko dlatego, że czasami ludzie po prostu – mówiąc kolokwialnie – pierdoły opowiadają na temat tego czy innego filmu.
Żałuje pan, że w nim zagrał?
Trzeba zacząć od tego, że ja niczego nie żałuję. Mogę żałować czegoś, co zrobiłem jako Mirosław Baka, a nie aktor Mirosław Baka.
Był taki okres w moim życiu, kiedy mówiono o mnie "jeden z twardzieli polskiego kina". Grałem gangsterów, morderców, złych ludzi, jakichś twardych policjantów. Ja to już przerobiłem w zawodowym życiu. I kiedy dostałem propozycję zagrania spluszowiałego safanduły, ojca głównej bohaterki, to pomyślałem sobie: dlaczego nie?
Tym bardziej że z reżyserem Filipem Zylberem świetnie się rozumiemy. Stwierdziłem, że skoro już tylu moich znakomitych kolegów wzięło udział w komediach romantycznych, to dlaczego ja nie mógłbym spróbować.
A jeśli już mowa o "Miłości do kwadratu", to zagrałem i w drugiej części, i w trzeciej – zapewne potęgując wstyd, żal i gorączkę pani Korwin-Piotrowskiej. I zagrałem z przyjemnością. Opowiedzieliśmy pewną historię, która jednym może się podobać, innym nie. Powiem panu, że druga część była przez pewien czas najchętniej oglądanym na świecie filmem nieanglojęzycznym na Netfliksie. O czymś to mówi.
A poza wszystkim lubię takie projekty i nie biorę w nich udziału po to, by pretendować do Oscara, ale by zrobić coś dla widzów, którzy chcą wieczorem usiąść przed telewizorem i najzwyczajniej odstresować się. Wydaje mi się, że temu mają główne służyć romantyczne komedie.
A jest jakaś rola, której by pan nie przyjął?
Tak, i jest ich całkiem sporo. Kieruję się wieloma czynnikami, ale też wiadomo, że nie jestem Bradem Pittem, na którego biurku leży 50 scenariuszy i wybieram, w czym zagram. Dostaję jednak tyle propozycji, że to mi w zupełności wystarcza i też muszę dokonywać wyborów. To są moje decyzje, kogo chcę zagrać i z kim chcę pracować.
A jeśli pyta mnie pan, czy jest postać, której bym nie zagrał, odpowiadam: nie.
Nie ma czegoś takiego, bo jeśli jest dobrze napisany scenariusz i reżyser, który potrafi prawdziwie opowiedzieć historię pedofila, to dlaczego ja nie mam go nie zagrać, żeby pokazać ludziom ohydę takiego człowieka?
Nie mam konta na Instagramie i Facebooku i nie chcę być strasznie sympatyczny dla wszystkich czy mieć tysiące followersów. Ja chcę rzetelnie wykonywać ten zawód.
Kiedyś na pytanie w wywiadzie, czy zagrałbym kolejny raz mordercę, odpowiedziałem, że ja mógłbym grać morderców do końca życia – pod warunkiem, że każda z tych ról byłaby dobrze napisana w scenariuszu i byłoby coś ciekawego do zagrania.
Wie pan, jaki film w marcu tego roku obchodził 35-lecie swojej premiery?
To chyba będzie "Dekalog, pięć", czyli "Krótki film o zabijaniu" Kieślowskiego.
Był to pana pierwszy poważny debiut filmowy.
Na szczęście dziennikarze dali mi już spokój z tym filmem (śmiech). To było wspaniałe doświadczenie, jestem dumny, że mogłem w nim zagrać, że film osiągnął taką popularność na całym świecie.
Wraca pan myślami do swoich ról?
Tak samo, jak wspominamy osoby czy miejsca, które odwiedziliśmy. Ja już jestem w wieku seniorskim i fajne są rozmowy z przyjaciółmi, kiedy można powspominać, jak się to było młodym, jakie było fajne życie bez bolących stawów, kręgosłupa (śmiech). Ale to nie jest też tak, żebym jakoś specjalnie zanurzał się w przeszłość, wolę patrzeć do przodu.
A ostatnio o "Krótkim filmie…" pomyślałem jakiś rok temu. Poszedłem na spacer po zdjęciach w Warszawie. Mój szlak powiódł mnie na rynek Nowego Miasta i tam stała ta gablota kinowa, przy której jest jedna z pierwszych scen filmu. Nawet zrobiłem sobie selfie z hasłem "tu się cała heca zaczęła". Tam był mój też pierwszy dzień zdjęciowy.
Ostatnio oglądałem film "Ojciec" z 2020 roku z 83-letnim wówczas Anthonym Hopkinsem. Pomyślałem sobie: Dlaczego u nas tak mało się robi filmów z aktorkami i aktorami starszego pokolenia?
Ja myślę, że jest po prostu większe zapotrzebowanie na opowieści o młodych ludziach, bo to właśnie młodzi stanowią dla kinematografii główną widownię. Dzisiaj wszystko się opiera na statystyce: angażuje się aktora, który ma najwięcej lajków, jest popularny i zapewni większą oglądalność. Scenariusze muszą dotyczyć bieżących spraw i problemów najlepiej właśnie młodych ludzi.
Wydaje mi się, że wszyscy chętnie patrzymy na to kino właśnie dlatego, że jest wysmuklone, odmłodzone. Zresztą nigdy chyba nie było jakiegoś szczególnego okresu w kinematografii, żeby uwaga twórców koncentrowała się jakoś szczególnie na starszych ludziach.
Myślę też, że nie ma co demonizować w tej kwestii. Czasami zdarza się film o młodych ludziach, gdzie starszy kolega czy starsza koleżanka zagra drugoplanową rolę, czy nawet epizod i to wychodzi na pierwszy plan przez jakość, jaką proponuje.
Kilka lat temu został pan dziadkiem.
Każdy, kto ma wnuka albo wnuczkę, wie, jak cudowna może być ta relacja. Tak jak mówiłem: doceniam to, co ważne, by pięknie przeżyć życie!