Nolan to genialny reżyser, ale kiepski scenarzysta. Patosu u niego więcej niż u Mickiewicza

Maja Mikołajczyk
19 lipca 2023, 19:21 • 1 minuta czytania
Światowa premiera nowego filmu Christophera Nolana przypada na 19 lipca (w polskich kinach produkcja zadebiutuje w piątek 21 lipca). Wraz z połową kinomanów czekam na "Oppenheimera" jak na Boże Narodzenie, ale jedna myśl nie daje mi spokoju – czy znów poziom patosu w filmie Nolana wybije tak poza skalę, że aż niektórym przypomni się lektura Mickiewicza w liceum?
W filmach Christophera Nolana jest więcej patosu niż u Adama Mickiewicza. Fot. VALERIE MACON/ AFP/ East News/ Wydawnictwo Greg/ kadr z filmu "Oppenheimer"

Przełomowy "Batman"

Pierwsze trzy filmy Christophera Nolana nie przypominały tytułów, z których jest obecnie znany. Debiutanckie "Śledząc", późniejsze "Memento" oraz "Bezsenność" były kameralnymi kryminałami, bardziej stawiającymi na opowiadaną historię niż rozbuchaną warstwę wizualną.


I chociaż dwa pierwsze spotkały się z zarzutami, że nie w każdym momencie były scenariuszowo dopracowane ("Bezsenność" to remake szwedzkiego filmu, "Śledząc" i "Memento" napisał sam Nolan), to generalnie ich krytycy byli w mniejszości.

W 2005 roku na ekranach kin pojawiła się jednak pierwsza część trylogii o Mrocznym Rycerzu, czyli "Batman – Początek". Nolan zaprezentował w nim zupełnie inny styl – zdecydowanie bardziej nastawiony na widowiskowość i efekty specjalne, z których dziś jest znany.

Czy ta metamorfoza była zła? Niekoniecznie, gdyż to właśnie dzięki niej reżyser dziś uznawany jest za twórcę jednych z lepszych współczesnych blockbusterów, określanych nawet mianem "artystycznych" i "intelektualnych".

W sposobie, w jaki Nolan kręci swoje produkcje zdecydowanie można dopatrzyć się niepowtarzalnego autorskiego sznytu i nazwiska reżysera nie powinno stawiać się w szeregu z innymi hollywoodzkimi wyrobnikami kinowych hitów. Co więc jest z jego filmami nie tak?

Christopher Nolan uwielbia patos niczym Adam Mickiewicz

Przyznam, że przez jakiś czas broniłam się przed większością filmów Nolana – kiedy wychodziły jego największe tytuły, byłam na etapie ekscytacji kinem niezależnym, poza nielicznymi wyjątkami mainstreamowe amerykańskie produkcje interesowały mnie wtedy najmniej, a wyjście do multipleksu zamiast do kina studyjnego było niemal jak zdrada ideałów.

Na szczęście snobizm to choroba wieku dziecięcego, więc w końcu dałam szansę Nolanowi... i srogo się zawiodłam – przynajmniej jeśli chodzi o ten przypisywany jego filmom "intelektualizm". Najlepiej w tym kontekście zapamiętałam "Mrocznego rycerza" – prawdopodobnie również ze względu na kult, jakim ten właśnie film jest otaczany.

Dzieje się tak w znacznej mierze za sprawą Jokera, za którego rolę Heath Ledger został odznaczony Oscarem (czy faktycznie zasłużenie, to już inna kwestia). Zgodnie z internetowym mitem (przemycanym często za pomocą memów) ten bohater odznacza się psychologiczną i filozoficzną głębią (a dla nieco bardziej rozchwianych jednostek stanowi wzór do pośredniego naśladowania).

Czego się spodziewałam? Jokera-ideologa. Co dostałam? Czarny charakter, rzucający frazesami rodem z pamiętnika zbuntowanego licealisty. Takie nadęte linijki padały zresztą nie tylko z ust Księcia Zbrodni, ale też innych bohaterów. Ekran rozsadzały więc nie tylko liczne efekty specjalne (jak najbardziej udane), ale też patos, patos i jeszcze raz patos. Mickiewicz (gdyby żył) pewnie by przyklasnął.

Nie urwałam się z choinki i zdaję sobie sprawę, że Nolan realizował swoje filmy zgodnie z kluczem tzw. realizmu superbohaterskiego. Da się jednak być poważnym, a nie nadętym, co pokazał ubiegłoroczny "Batman" Matta Reevesa – można zrobić film na serio (nawet o facetach w lateksie), ale bez żenującej pompy.

Seans kolejnych jego filmów udowodnił mi, że to nie była jednorazowa akcja, a Nolan po prostu uwielbia dodawać wzniosłości scenom, które tego nie potrzebują, czego efekty bywają kuriozalne. Pomimo tego za sprawą machiny promocyjnej wyczekiwałam jak na szpilkach jego dwóch ostatnich tytułów, czyli "Dunkierki" i "Tenet".

Nie tylko zresztą marketing sprawił, że odliczałam dni do premiery wspomnianych tytułów. Jak zasygnalizowałam już wcześniej (i w tytule) Nolan to niezwykle sprawny reżyser, który (zaryzykowałabym stwierdzenie) momentami ociera się o geniusz.

I pod względem wizualnym żaden z tych dwóch filmów mnie nie zawiódł, a wręcz przeciwnie – wielokrotnie siedziałam urzeczona dzięki zmysłowi inscenizatorskiemu Nolana. W obu przypadkach jednak poziom bombastyczności osiągnął poziom krytyczny.

"Dunkierka" jeszcze daje radę (w filmie wojennym patos wszak jest wskazany i jak najbardziej na miejscu), ale końcowa scena z Tomem Hardym to mokry sen polskiego wieszcza narodowego, gdyby tylko dożył naszych czasów.

W przypadku "Tenet" tej egzaltacji materiałem nie można wytłumaczyć niczym – może jedynie tym, że reżyser nie chciał przyznać nawet sam przed sobą, że robi widowiskowy, ale jednak prosty (gdy już zrozumie się, o co tam do cholery chodziło) thriller science fiction.

Scenariusze Nolana nie cierpią bowiem jedynie na pretensjonalności. Zdaniem wielu krytyków reżyser tworzy zbyt zagmatwane fabuły, po których odsupłaniu niewiele pozostaje (najlepszym tego przykładem jest właśnie "Tenet", czy "Interstellar", czyli dwa najgorzej oceniane filmy reżysera).

Co więcej, kompilując swoje historie, Nolan sam czasami się w nich gubi. Ta tendencja w jego filmach jest zresztą tak widoczna, że aż doczekała się mema. "Bravo Nolan" to ironiczne wyrażenie, używane do wyśmiewania dziur fabularnych oraz nieścisłości w filmach Brytyjczyka.

Reżyser podpadł też feministkom, gdyż jak do tej pory, pomimo jednak sporej liczby filmów na swoim koncie, jeszcze w żadnym nie pokusił się o uczynienie kobiety główną bohaterką. Ponadto zarzuca się mu, że często korzysta z archaicznych tropów, m.in. "kobiety w lodówce", który opiera się na tym, że śmierć (lub poważne skrzywdzenie) ważnej dla protagonisty postaci kobiecej stanowi motywację do jego dalszych działań i popycha fabułę do przodu.

"Oppenheimer" będzie inny?

Po "Tenet" obiecałam sobie, że to już ostatni raz i nie, nie będę więcej grzać się na nowy film Nolana, żeby znów się nie rozczarować. A później cały na biało (czy może raczej na czarno) wszedł "Oppenheimer". Wraz z kolejnymi informacjami na temat produkcji, coraz trudno było się oprzeć, żeby nie dołączyć do zbiorowej odliczanki.

Najpierw pokazano imponującą obsadę, później przekazano, że w filmie nie korzystano zupełnie z CGI (jestem fanką praktycznych efektów specjalnych), a na koniec reklamowaną generalnie jako dramat historyczny produkcję porównano do horroru (mojego ulubionego gatunku).

Optymistycznie brzmią też pierwsze opinie na temat "Oppenheimera". Paul Schrader (scenarzysta "Wściekłego byka" i "Ostatniego kuszenia Chrystusa") okrzyknął go "najważniejszym filmem tego wieku". "Nie jestem najwierniejszym fanem Nolana, ale ten film urywa szczękę" – dodał.

Ponadto krytycy wskazują, że choć sporo się w nim dzieje, film jest dużo łatwiejszy w odbiorze niż "Tenet". Może więc w końcu Nolan zrozumiał, że to właśnie w prostocie potrafi tkwić siła?

Więc tak, przyznaję: poddałam się i znów czekam na nowy film Nolana, licząc (po raz kolejny zresztą), że tym razem będzie inaczej. I po cichu mam nadzieję, że po seansie moją pierwszą myślą nie będzie "bravo Nolan"...