"Anioł Śmierci" z Torunia może jest mordercą, ale niekoniecznie seryjnym. Pominięto jeden szczegół
- Maciej B. dawał w swojej firmie pracę osobom z problemem alkoholowym
- Pięciu z sześciu jego pracowników już nie żyje
- Śledczy jak dotąd oskarżyli go o jedno zabójstwo, lecz nie chodzi o żadnego z tych pracowników
- Sąsiadka ofiary zdradziła nam, w jaki sposób zginęła pani Maria
Teraz ma już status oskarżonego i jest oczywiste, że łatka, którą ochrzciły go tabloidy, zostanie przy nim na zawsze. "Anioł śmierci" to przezwisko nadane dawniej Josefowi Mengele, hitlerowskiemu zbrodniarzowi wojennemu, który w Oświęcimiu wybierał, kto ma zostać rozstrzelany, otruty lub skończyć w komorze gazowej.
Anioł, o którego chodzi, najczęściej w starych, żydowskich księgach nosił imię Samael. niektórzy badacze twierdzili, że powinno się je tłumaczyć jako "Ślepy Bóg" lub "Syn Chaosu". Miał być nawet ulubionym aniołem Boga, ale ten wypędził go z niebios.
Bohatera tego artykułu nikt z niebios nie spychał. Sam z nich zszedł. I nie bardzo umiał się połapać w chaosie, który wokół niego powstał.
W weekend nie będziemy się molestować
Gdyby patrzeć tylko na publikacje medialne, to Toruń może się poszczycić posiadaniem w swoich aresztach dwóch największych seryjnych morderców, którzy grasowali w Polsce w ostatnich latach. Obu im przypisuje się ofiary, które nocowały w schroniskach dla bezdomnych i nadużywały alkoholu. Ale na tym podobieństwa się kończą.
Andrzej G. to seksualny dewiant, który przed zabiciem miał gwałcić ludzi, głównie mężczyzn, posiada już na koncie wyroki i przyznał się do wielu zarzucanych mu czynów. Natomiast Maciej B. to biznesmen bez kryminalnej przyszłości, który wciąż utrzymuje, że nikogo nie zabił.
Sprawy "Anioła Śmierci" zapewne w ogóle by nie było, gdyby emerytowany wojskowy Andrzej Koczan wiosną 2021 r. nie zaniepokoił się, że do jego skrzynki co kilka tygodni wpadają listy od towarzystw ubezpieczeniowych. Ich adresatem był jego syn Rafał, który pół roku wcześniej zginął w wypadku.
To determinacja ojca, a później również jego prawnika sprawiła, że śledczy ponownie zaczęli badać sprawę zdarzenia drogowego, które początkowo wydawało się nieskomplikowane. A potem również paru innych zgonów.
Rafał miał 25 lat i mieszkał z ojcem na toruńskim Podgórzu. Uczył się w policealnym technikum, pracował w firmie montującej internet i kablówkę. Znajomy skontaktował go z Maciejem B., który zaproponował mu pracę w jego firmie zajmującej się nieruchomościami. Na początku miał być tylko kierowcą, a potem sam nabywać i sprzedawać domy oraz mieszkania.
Zdjęcie Rafała Koczana (fot. archiwum rodzinne)
O pierwszej okazji dowiedział się, gdy zakładał internet pod Chełmnem. Zadzwonił do nowego szefa i poprosił, by dał mu samochód, żeby mógł tam pojechać następnego dnia.
W sobotę 28 listopada 2020 r. Maciej B. wysłał mu sms-a: "Cześć Stary! Chyba jeszcze śpisz! Zadzwonię po pogrzebie i wtedy podjadę zostawić Tobie auto żebyście mieli do dyspozycji. Plus minus 13.30/14".
Potem dopisał: "Rozliczenie zrobimy w poniedziałek lub wtorek. W weekend nie będziemy się molestować :) Pozdro".
Śmierć Rafała i Sławka
Maciej P. podjechał samochodem pod blok Rafała, a ten wziął kluczyki i podjechał po innego pracownika firmy, 45-letniego Sławka. Obaj ruszyli pod Chełmno, oglądać dom z przyległą ziemią, które były do kupienia. Warunki pogodowe były dobre (na zdjęciu wraku, które zamieszczamy w dalszej części, jest piana gaśnicza, a nie śnieg), temperatura dodatnia, padał tylko lekki deszcz, a większość trasy mieli do pokonania krajówką nr 91, która jest w dobrym stanie.
Do celu nie dotarli, bo ich auto spadło ze skarpy na kilkukilometrowym odcinku lokalnej drogi między krajówką a nieruchomością, którą mieli obejrzeć.
Skarpa, z której spadł samochód, fot. Mikołaj Podolski
Poniżej przytaczamy treść policyjnego komunikatu na temat tego zdarzenia: "Dyżurny chełmińskiej jednostki w dniu (28.11) około godz. 18.00, otrzymał zgłoszenie o zdarzeniu drogowym. Z wstępnych ustaleń wynika, że pojazdem Daewoo Lanos podróżowały dwie osoby. W miejscowości Starogród Dolny na drodze gminnej z nieustalonych przyczyn pojazd zjechał z drogi do przydrożnego rowu, a następnie zsunął się ze skarpy i uległ spaleniu. Podróżujące nim dwie osoby poniosły śmierć na miejscu".
W powyższym komunikacie mundurowych są dwa błędy, być może wynikające z dużych zniszczeń samochodu i braku dostatecznej wiedzy na tamten moment: w rzeczywistości mężczyźni podróżowali matizem i nie zginęli od razu.
Najważniejsza w tym przekazie jest godzina powiadomienia policji, bo Rafał ze Sławkiem przypuszczalnie dotarli do Starogrodu po godz. 16., natomiast drogówka dostała informację dopiero dwie godziny później. Możliwe, że ich samochód przez cały ten czas leżał na boku i stopniowo zajmował go ogień.
Auto wylądowało w miejscu, którego kierowcy mają prawo nie widzieć z drogi, ponieważ znajduje się kilka metrów niżej od niej. Poza tym szybko zapadł zmrok, pojazdy przejeżdżają tamtędy rzadko. To mogą być powody, przez które zgłoszenie nastąpiło tak późno od zdarzenia.
Miejscowy 36-latek, który zadzwonił na nr 112, początkowo myślał, że płonie tam las. Dopiero potem ujrzał samochód w płomieniach. Wolał zaczekać na straż niż próbować kogoś ratować, poza tym nie miał nawet pewności, że ktoś jest w środku.
Ciała były już zwęglone, a ogień zniszczył m.in. przednią szybę, elektrykę, poduszki powietrzne i pasy bezpieczeństwa, więc nie wiadomo do końca, co się tam stało. Zwłoki były tak ułożone, że policja nie ma pewności, kto prowadził.
Wiadomo jednak, że na łuku na niewielkim zboczu auto nagle spadło w bok, być może się zsunęło, nie uderzywszy uprzednio w drzewo. Rafał miał wybite przednie zęby, prawdopodobnie od uderzenia w kierownicę, więc to najpewniej on prowadził. Poza tym Sławek nie posiadał prawa jazdy i był kompletnie pijany, w jego ciele było 3,6 promila alkoholu. Pierwszy miał też poważne uszkodzenie głowy, zaś drugi złamaną kość udową.
Zmarli dopiero po wypadku, ponieważ eksperci wykryli sadzę w ich oskrzelach oraz układzie pokarmowym. Dusili się dymem przed śmiercią. Nie wiadomo, jaka lub jakie były bezpośrednie przyczyny ich zgonów. Śledczy stwierdzili, że ich zwłoki były tak zwęglone, że nie da się tego ustalić. Zresztą, żeby nie było wątpliwości, który z nich był którym, trzeba było przeprowadzić specjalistyczne badania.
Zdaniem biegłych matiza nikt nie podpalił, ogień wydostał się z silnika i rozprzestrzenił się na resztę pojazdu. Co więcej, według wersji przyjętej przez technika kryminalistyki istniała możliwość, żeby bez ingerencji innych osób lub pojazdów auto odbiło w prawo i bez uderzenia w drzewo zsunęło się w dół, by wylądować na boku.
Wrak matiza po wypadku, fot. policja
To nie oznacza rzecz jasna, że kierowca musiał popełnić błąd, ponieważ jest bardzo dużo niewiadomych. Nie wiadomo np. czy w momencie wypadku nie było tam innego auta, roweru, pieszego, zwierzęcia, czy nie doszło do jakiejkolwiek usterki technicznej ani jak kompletnie pijany Sławek zachowywał się w samochodzie.
Matiz należał do Macieja B., ale kupił go na krótko przed wypadkiem i nie zdążył jeszcze przerejestrować. Dlatego policja dotarła do niego dopiero po weekendzie. Przez telefon oznajmił, że może mieć koronawirusa i nie da rady się teraz spotkać. Mimo to śledczy pojechali do niego i wtedy, po obejrzeniu zdjęć potwierdził, że w środku byli jego pracownicy.
Śmierć Darka i Leszka
Andrzej Koczan odkrył w pismach, które przychodziły od ubezpieczycieli, że jego syn miał wykupioną polisę w kilku renomowanych firmach. Co więcej, gdyby stało mu się coś złego, zgodnie z zapisami tych polis, pieniądze miały trafić do Macieja B. Dlatego były wojskowy stał się coraz bardziej podejrzliwy i postawił tezę, że jego syn został zabity, jego ciało włożono do matiza, który potem został potem zepchnięty z drogi i podpalony.
- To niemożliwe, żeby samochód sam zjechał w tym miejscu - podkreślał, kiedy spotkaliśmy się w jego mieszkaniu.
Zapewniał też, że Rafał był dobrym kierowcą i jeździł codziennie, nie powodując żadnego zagrożenia na drodze.
Starszy z Koczanów naciskał na śledczych i prowadził swoje śledztwo. Firma Macieja B. wydawała mu się podejrzana od początku, kiedy Rafał jeszcze żył. Ale dopiero po jego śmierci wyszło na jaw, że poza jego synem było też w niej zatrudnionych kilku innych mężczyzn. Wszyscy byli dużo starsi od Rafała i wszyscy poza nim mieli problemy z nadużywaniem alkoholu, a niektórzy nawet czasami spędzali noce w przytułkach dla bezdomnych.
Co więcej, okazało się, że dwóch z nich także niedawno straciło życie i osobą upoważnioną do odbioru ich polis również był szef firmy Maciej B.
Wtedy pierwszy materiał o tej sprawie zrobił Polsat. Dziennikarzom tej stacji udało się nawet złapać biznesmena przed jego domem, ale – jak potem opowiadał - zdawkowo odpowiedział na parę pytań i nie chciał wdawać się w dyskusję. Mówił, że czuł się napadnięty.
Kilka mediów w swoich materiałach wskazywało następnie na niego, że jest seryjnym mordercą, który zabija bezdomnych dla ich ubezpieczeń. Jego sprawa trafiła do czołowych toruńskich śledczych, a ci zdecydowali się na ekshumację ciał, które mogli jeszcze sprawdzić (szczątki Rafała poddano kremacji).
Wtedy udało mi się namówić Macieja B. na długą i trudną rozmowę, podczas której starał się odpowiedzieć na wszystkie pytania (pracowałem jeszcze wówczas w Onecie i tam publikowałem pierwsze swoje artykuły o tej sprawie).
Jego wersja na temat zgonów była spójna z materiałem, którym wówczas dysponowała policja. Na tamtym etapie nie miał wglądu w materiały śledczych, więc nie mógł jej ułożyć na podstawie ich ustaleń. Natomiast to, co opowiadał o ubezpieczeniach, nie było już całkiem spójne.
Według wersji, którą mi przedstawił, kilka lat temu zaczął się przebranżawiać ze stolarki okiennej na handel nieruchomościami. Jego know-how na prowadzenie tego biznesu miał polegać na tym, że jego kilku zaufanych pracowników miało mu szukać mieszkań m.in. wśród osób z problemami alkoholowymi, zadłużonych czy z komornikiem na karku.
Mieli chociażby spożywać alkohol wspólnie z osobami, które chciały sprzedać nieruchomość. Mój rozmówca zarzekał się, że nie byli bezdomnymi i w schronisku mogli spać najwyżej po kłótniach z żonami lub kiedy wpadli w ciąg alkoholowy.
Choć na pierwszy rzut oka ta wersja może wydawać się idiotyczna i nie ma nic dziwnego w tym, że śledczy traktują ją z dystansem, to trzeba jednocześnie pamiętać, że Toruń był jeszcze wśród miast, w których ceny nieruchomości drożały najszybciej w kraju. W mieście działało wtedy co najmniej kilku flipperów, którzy również wyłapywali zadłużone mieszkania, przeważnie od osób ściganych przez komorników. Nabywali je po niskiej cenie, mocno odbiegającej od rynkowej, a później, już po remoncie, sprzedawali je z niezłym zyskiem.
Polskie prawo co prawda wymaga, aby handel nieruchomości odbywał się przy udziale notariusza, ale zawieranie umów przedwstępnych i branie zaliczek już takich wymogów nie ma. Udowodnienie, że ktoś zawarł taką umowę, bo ktoś go upił lub przez to, że był w ciągu alkoholowym, jest trudne, ale jeśli się to uda, to może stanowić przesłankę do unieważnienia takiej umowy, dlatego cała ta materia jest bardzo śliska. Nikt nie obnosi się publicznie, że to jego sposób na biznes. Prawnicy z wielu miast znają jednak takie przypadki.
Maciej B. działał trochę jak wspomniani flipperzy, a przynajmniej tak to przedstawiał. Zapewniał, że wystarczy mu kilka takich transakcji rocznie, żeby interes dobrze prosperował. I wcale nie był krezusem. Jak mówił, dał zatrudnionym po ćwierć etatu na umowie o pracę. Obiecał też niezły procent od sprzedaży.
Twierdził, że jego pracownicy sami woleli, żeby to on był osobą upoważnioną do odbioru pieniędzy z ubezpieczeń, bo bali się, że im je zabiorą ich żony albo komornicy. Mówił mi też, że z tych polis wypłacił tylko kilkanaście tysięcy złotych, choć mógł wziąć kilka milionów.
Rafał różnił się od tego grona, ale Maciej B. tłumaczył, że potrzebował kogoś z prawem jazdy, kto jeździ po terenie. A Rafał jeździł, bo podłączał kablówkę i internet nie tylko w Toruniu, ale też wokół niego, co było jego atutem. Jako jedyny nie dostał nawet części etatu, tylko śmieciówkę, ponieważ miał już umowę o pracę w innej firmie.
– Moi pracownicy nie działali w sektorze apartamentów, tylko na drugim końcu branży, w niskim standardzie, w kamienicach i blokowiskach. Tam by sobie nie poradziła agentka nieruchomości w szpilkach i garsonce - nie miał wątpliwości B.
Toruń, fot. Mikołaj Podolski
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, "Anioł Śmierci" może mieć problem z uwiarygodnieniem tej wersji, ponieważ pracownicy, których posyłał na niziny społeczne, nie zapewnili mu żadnej transakcji. Utrzymywał jednak, że trzy razy im się prawie udało i wszystkiemu była winna pandemia.
Zamiast tego zaczęli umierać.
31 marca 2020 r. z powodu sepsy żywota dokonał 54-letni Darek, natomiast 22 listopada 2020 r. odszedł 64-letni Leszek, który wcześniej przez trzy tygodnie walczył z covidem. Obaj zmarli w szpitalu.
Maciej B. nie brał udziału w stypie po pogrzebie Leszka, bo musiał dać kluczyki do matiza Rafałowi Koczanowi. To wtedy ten ostatni wybrał się w podróż pod Chełmno, z której już nie wrócił, zabierając po drodze Sławka (który też kilka godzin wcześniej był na pogrzebie Leszka, byli dobrymi kolegami i być może dlatego się tak upił).
W ten sposób w ciągu ośmiu miesięcy firma Macieja B. straciła czterech swoich pracowników.
Ale to nie był koniec zgonów.
Śmierć piątego pracownika
Żeby połapać się w dalszej części zdarzeń i zrozumieć, jak bardzo były niezwykłe, trzeba zwrócić szczególną uwagę na daty, bo kolejne kluczowe fakty miały miejsce przed Bożym Narodzeniem 2021 r. Było to zatem ponad rok po wypadku Sławka i Rafała, a jednocześnie pół roku po tym, jak ojciec tego ostatniego nagłośnił sprawę w mediach.
23 grudnia 2021 r. policjanci na wniosek prokuratora zatrzymali "Anioła Śmierci". Wtedy usłyszał pierwsze poważne zarzuty (przedtem był tylko podejrzanym o podrabianie podpisów). Były poważne, ale żaden z nich nie dotyczył przyczynienia się w jakikolwiek sposób do śmierci któregokolwiek z pracowników.
Chodziło o pieniądze z ubezpieczeń. Według danych, którymi dysponowali wtedy śledczy, Maciej B. ubezpieczył łącznie sześciu zatrudnionych panów (prokuratura nazwała ich "rzekomymi pracownikami") w dziesięciu towarzystwach ubezpieczeniowych łącznie na 3,5 mln zł, z czego miał wypłacić sobie 260 tys. zł.
Jak wynikało z komunikatu, który opublikowała wówczas prokuratura na swojej stronie, kilka miesięcy wcześniej zmarł też piąty z zatrudnionych pracowników biznesmena. Tyle że on jeszcze mniej niż Rafał pasował do schematu naszkicowanego przez media.
Mieszkał z żoną w domu, jego życie nie budziło większych kontrowersji. Miał wykupioną polisę na życie, ale upoważnioną do odbioru pieniędzy była jego małżonka, a nie "Anioł Śmierci". Odszedł śmiercią naturalną, już po wygaśnięciu umowy o pracę, nic w tym zgonie nie budziło podejrzeń, ale śledczy na wszelki wypadek i tak dokonali ekshumacji jego zwłok.
Maciej B. złożył wyjaśnienia, ale nie przyznał się do oszukiwania towarzystw ubezpieczeniowych ani do fałszowania dokumentów. Śledczy chcieli go aresztować, jednak sąd się na to nie zgodził i wypuścił go na wolność.
Nasza ostatnia rozmowa
Z Maciejem B. rozmawiałem kilkakrotnie. Przekonywał mnie, że nie jest zabójcą, a przez całą tę aferę biznes mu padł, ma finansowe kłopoty, pani z warzywniaka jest dla niego niemiła, a kierowcy innych aut wytykają go palcami na skrzyżowaniach. Mówił tak, mimo że żadne medium nie podało jego nazwiska ani nie pokazało jego twarzy. Momentami zahaczał o paranoję. Skarżył się na medialną nagonkę i wieczne zainteresowanie policji. Rozważał pozwanie dziennikarzy.
Ostatni raz zadzwonił do mnie 7 marca 2022 r. Narzekał, że śledczy podejrzewają, że podrobił dwa podpisy i że dostał niedawno dozór policyjny trzy razy w tygodniu. Twierdził, że nie wie czemu. Dopytywał, czy wiem coś o opinii biegłych oraz o ekshumacjach osób, które ubezpieczył. Próbował mnie zachęcić, żebym dowiedział się czegoś nowego o postępach śledczych.
– Moja sprawa dotyczy ubezpieczeń, ale oczywiście pan prokurator próbował się do mnie dobrać od strony naturalnych zgonów – tak o tych zdarzeniach wyraził się wówczas Maciej B. – Te ekshumacje były już cztery miesiące temu (w rzeczywistości odbyły się wcześniej – przyp. red.). Nie chce mi się wierzyć, że już od dawna nie mają ekspertyz na biurkach. Tylko że skoro też tam nic takiego nie ma, to siedzą cicho, nic nie mówią i tylko ryją, chyba żeby tylko cokolwiek było z tej sprawy, mam takie wrażenie.
Maciej B. powiedział także, że jest chłopcem do bicia, że Koczan się na niego uwziął oraz że towarzystwa ubezpieczeniowe wysłały w teren swoich detektywów, którzy zbierają na jego temat informacje. Proponował dłuższy wywiad, w którym chciał przedstawić swoją sytuację.
– Mam zaufanie tylko do pana, jeśli chodzi o sferę medialną, bo z nikim innym nie rozmawiałem na ten temat. Ktoś musiałby i panu Koczanowi zwrócić uwagę, i tym towarzystwom ubezpieczeniowym, żeby może oni też pomyśleli, że popełnili parę błędów – podpowiadał torunianin. – Kiedy to wszystko się zakończy, z panem Koczanem też bym się bardzo chętnie skonfrontował. Nawet twarzą w twarz może być.
Powiedziałem, że przez jakiś czas nie będę mógł zajmować się innymi tematami niż wojna rosyjsko-ukraińska, która wybuchła dwa tygodnie wcześniej.
W naszej rozmowie z tamtego dnia najważniejsze nie było jednak to, co "Anioł Śmierci" mi powiedział czy o co mnie próbował wypytać, lecz to, o czym nie zająknął się ani słowem.
A nie zająknął się o pożarze, który wywrócił całą tę historię do góry nogami.
Pani Maria nie krzyczała
Kilkanaście godzin po zakończeniu przez nas rozmowy telefonicznej Maciej B. został zatrzymany pod zarzutem zabójstwa, o które media go wcześniej nie oskarżały. Nie chodziło o żadnego pracownika, tylko o starszą kobietę, która zaczadziła się w mieszkaniu. Dotychczas nikt nawet nie wiedział, że doszło tam do podpalenia, policjanci działali po cichu.
Równie zaskakująca była data mordu, którego miał dokonać: 20 grudnia 2021 r. Było to zatem trzy dni przed jego pierwszym zatrzymaniem. Można więc sobie wyobrazić, jak krótko po pożarze siedział naprzeciwko śledczych na krześle, patrząc na nich i słuchając, jak stawiają mu zarzuty za ubezpieczenia i ani jeden zarzut nie dotyczył tego pożaru. Następnie musieli puścić go wolno, bo sąd nie zgodził się na areszt.
Tym razem nie było jednak takiej możliwości. Podejrzani o zabójstwo trafiają w Polsce do aresztu prawie zawsze, więc od tego czasu "Anioł Śmierci" przebywa za kratami, bo zdaniem prokuratury to on podłożył ogień pod drzwi 68-latki.
Chodzi o lokal w wieżowcu na toruńskim osiedlu Skarpa, przy ul. Szosa Lubicka, która jest wylotówką prowadzącą do węzła autostradowego. Codziennie przejeżdżają tamtędy dziesiątki tysięcy samochodów, ale wejścia do klatki nie widać bezpośrednio z jezdni, ponieważ między nimi są jeszcze drzewa oraz spory parking.
Blok, w którym doszło do tragedii, fot. Mikołaj Podolski
Mieszkanie znajduje się na parterze. Było zadłużone. W sieci można jeszcze znaleźć jego zdjęcia wykonane prawdopodobnie kilka tygodni przed pożarem, gdy komornik wystawił je na sprzedaż, określając cenę wywoławczą na 121 tys. zł (tzw. suma oszacowana to 161 tys. zł). To mało, biorąc pod uwagę, że chodzi o miasto wojewódzkie, wieżowiec powstał w 1983 r., a w środku są dwa pokoje i oddzielna kuchnia. Na fotografiach widać stare meble, mały telewizor, skromne wyposażenie, poniszczone drzwi i nieład, jaki tam wtedy panował.
Po pożarze mieszkanie zostało sprzedane i wyremontowane. Zamieszkuje tam teraz mężczyzna, który zapewnia, że nigdy nie miał do czynienia ani z "Aniołem Śmierci", ani z panią Marią, która tam zginęła.
– To było jakoś przed godziną trzecią. Pani, która mieszkała nad nią, zorientowała się, że coś się pali – wspomina tamtą noc jedna z sąsiadek. – Obudziła nas i od razu zadzwoniła na straż pożarną. Z tego, co słyszałam, znaleźli ją na wersalce. Straż przyjechała szybko, wyciągnęli ją na zewnątrz, próbowali ją reanimować, ale i tak nie było już szans, żeby ją uratować. Nie krzyczała. Może wtedy się nie obudziła. Nawet ja, jako laik, widziałam, że to podpalenie, ponieważ drzwi były nadpalone z zewnątrz. Próg też. Ten ogień poszedł od dołu. Jak na moje oko to typowe podpalenie.
Pani Maria zamieszkała w wieżowcu od razu po jego wybudowaniu, miała wtedy 28 lat i spędziła w nim resztę swojego życia. Mieszkańcy pamiętają, że kiedyś sporo wychodziła na zewnątrz, a potem już prawie w ogóle. Ich zdaniem musiała mocno podupaść na zdrowiu.
– Była bardzo dziwnym człowiekiem, zamkniętym w sobie, skrytym – nie ma wątpliwości jej znajoma. – Bała się otwierać obcym. Nie miała dzieci, męża, przez całe życie była wolna. To, że miała z tym panem B. podpisać jakąś umowę, wiemy tylko z plotek i prasy. Nikomu się tym nie chwaliła. Wiem natomiast, że miała długi. Kilka lat temu nie otworzyła dwóm młodym paniom, które przyszły do niej z teczką. One rozmawiały potem ze mną i mówiły, że chcą z nią rozmawiać o jej długach. Twierdziły, że są prawnikami i chcą jej pomóc.
– Zastanawiam się, gdzie oni mogli się poznać z panem B. On miał kontakt z osobami z nizin społecznych. Czy ona może jadała w jakichś stołówkach dla biednych ludzi? – dopytuję.
– O, to może być to. Faktycznie jeździła jeść do takich miejsc. Jeżeli już gdzieś wychodziła, to przeważnie jeździła taksówką. Z reguły tą samą.
Samospełniająca się przepowiednia o mordercy?
Znajomość Macieja B. z panią Marią nie jest do końca jasna. W doniesieniach medialnych można znaleźć informacje, jakoby ofiara była chora psychicznie i znalazła ogłoszenie z numerem do niego, bo szukał nieruchomości. Zadzwoniła, ponieważ chciała sprzedać mu swoje mieszkanie, by spłacić długi i zamieszkać w domu opieki.
Niektóre media twierdziły, że do transakcji doszło, ale potem doszło do nieporozumienia i się o nią sądzili, co znaczyłoby, że wśród możliwych motywów mogłaby być również zemsta, chęć "opróżnienia" nabytego mieszkania czy też chęć spalenia samego lokalu (bez lokatorki), żeby dostać pieniądze z ubezpieczenia nieruchomości. Ostateczne wnioski śledczych są jednak inne.
Kilka tygodni temu Prokuratura Okręgowa w Toruniu poinformowała o skierowaniu do sądu aktu oskarżenia przeciwko Maciejowi B. Główny zarzut dotyczy zabójstwa pani Marii.
Nie chodzi jednak o "zwykłe" zabójstwo, tylko tzw. typ kwalifikowany, który przewiduje wyższą karę, bowiem widełki zaczynają się tutaj od 12 lat (wkrótce dolna granica wzrośnie do 15 lat, ale to przestępstwo jeszcze pod tę zmianę nie podlega). Zdaniem śledczych przypadek ten łapie się pod kodeksową "motywację zasługującą na szczególne potępienie", ponieważ według nich "Anioł Śmierci" chciał zabić emerytkę, żeby zarobić na jej ubezpieczeniu.
Co równie istotne, z ustaleń policji i prokuratury wynika, że działał z tzw. zamiarem bezpośrednim (a nie ewentualnym), czyli że przyjechał do jej wieżowca w jednym, konkretnym celu: żeby pozbawić ją życia. Nie chodziło więc ich zdaniem o postraszenie, doprowadzenie do jej ucieczki lub spowodowanie, by się tylko podtruła dymem lub oparzyła ogniem.
"Wywołał pożar, czym doprowadził u Marii D. do wystąpienia obrażeń ciała w postaci oparzeń i innych, a dalej śmierci w wyniku zatrucia tlenkiem węgla oraz sprowadził zdarzenie zagrażające zdrowiu lub życiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach mające postać pożaru na szkodę Spółdzielni Mieszkaniowej Na Skarpie oraz kilkudziesięciu właścicieli lokali i mieszkańców tego budynku" - czytamy w komunikacie prokuratury.
Klatka, na którą wyniesiono ciało pani Marii po pożarze, fot. Mikołaj Podolski
Śledczy do aktu oskarżenia dorzucili jeszcze Maciejowi B. zawiezienie do lekarza swoich dwóch partnerek, by dokonały tam aborcji (miał też opłacić te zabiegi), wyłudzenie poświadczenia nieprawdy w dokumentach, posiadanie niewielkiej ilości marihuany oraz oszustwa ubezpieczeniowe.
Ostatecznie stanęło na tym, że zawarł 12 umów grupowych ubezpieczeń z dziesięcioma towarzystwami na sześciu pracowników. Ponieważ pięciu z nich straciło życie, teoretycznie mógł wypłacić 4,98 mln zł, jednak po pierwsze nie wszystko próbował pobrać, po drugie, część firm nie chciała mu wypłacać środków, czekając na rozwój śledztwa. Wypłacił więc z tej sumy jedynie 326 tys. zł.
Śledczy zlecili badania psychiatryczne i psychologiczne "Anioła Śmierci". Wynika z nich, że był w pełni poczytalny. Przyznał się tylko do posiadania narkotyków.
Dopytałem prokuraturę o kilka szczegółów i wynika z nich, że Maciej B. miał rację, twierdząc, że śledczy dokładnie badają jego życiorys. Aborcje, które mu zarzucono, odbyły się w latach 2016 i 2018.
-– Maria D. nie była spokrewniona ani spowinowacona z Maciejem B. – wyjaśnia Andrzej Kukawski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Toruniu, odpowiadając na jedno z moich pytań – Ten ostatni nabył od niej mieszkanie (w którym doszło do zabójstwa) w dniu 5 kwietnia 2018 r. Maria D. wskazała we wniosku o ubezpieczenie na życie jako osobę uposażoną Macieja B.
Na dziś, biorąc pod uwagę dotychczasowe ustalenia śledczych, sprawa wygląda więc trochę jak samospełniająca się przepowiednia: Maciej B., który według aktu oskarżenia był po prostu oszustem ubezpieczeniowym, został publicznie, bez dowodów oskarżony o seryjne mordowanie ludzi dla pieniędzy, całe biznesowe plany mu się zawaliły, zaczął popadać w paranoję i – być może ze względów finansowych, a być może z jakichś innych – faktycznie stał się mordercą, ale dopiero wtedy, kiedy udał się do pani Marii.
Pół roku przed pożarem, kiedy ta afera dopiero raczkowała, udało mi się skontaktować z dobrym kolegą Sławka, który był wtajemniczony w jego interesy i wciąż otrząsał się po jego śmierci. Nie użył określenia "morderca" wobec Macieja B., nie oskarżał go o zabicie żadnego człowieka, nie miał jednak wątpliwości, że to oszust.
Ale czy i jak było faktycznie – rozstrzygnie wkrótce sąd.
Wciąż trwają dwa postępowania dotyczące śmierci jego pracowników. Wypadkiem Sławka i Rafała zajmuje się prokuratura w Chełmnie, która czeka na ostatnią opinię biegłych, natomiast sprawa zgonów pozostałej trójki została wyłączona do odrębnego śledztwa i dostała nową sygnaturę. Nie wiadomo, kiedy się zakończy.
Jeśli nie skończy się jednak zarzutami (i potem wyrokiem) o przyczynienie się do śmierci zatrudnionych, to świat mediów będzie musiał mocno uderzyć się w pierś.
Rozwiązanie tej sprawy może być o wiele prostsze
Jak stanowi dawna sentencja łacińska, którą lubią powtarzać prawnicy i autorzy kryminałów, "Is fecit, cui prodest", a więc "Ten jest sprawcą przestępstwa, komu przyniosło korzyść". Tyle że łacińskie sentencje mają to do siebie, że nie umieszcza ich się wprost we współczesnych kodeksach, bo wielu zupełnie niewinnych ludzi miałoby przez nie problemy, ponieważ komuś kiedyś zabrakło wyobraźni przy wymyślaniu sentencji.
Nie wiemy, jakimi dowodami na Macieja B. dysponują obecnie śledczy w sprawie pani Marii, ale są to na tyle dobrzy specjaliści, że można spodziewać się, że będą chcieli doprowadzić tę sprawę do końca. Jeśli okaże się, że "Anioł Śmierci" celowo podpalił mieszkanie, żeby ją zabić, to może usłyszeć nawet wyrok dożywocia.
To nie oznacza jednak, że na tym jego sprawa się skończy. W Toruniu może pozostać zagadka śmierci jego pracowników. Oczywiście, dopóki toczą się postępowania, nie można wykluczyć żadnej wersji. Jest jednak taka, o której żadne medium wcześniej nie pisało.
W rozmowach ze mną Maciej B. nigdy wprost nie potwierdził, że znalazł mężczyzn z problemami alkoholowymi, o wątłym zdrowiu, nocujących niekiedy w melinach lub schronisku, a następnie ubezpieczył ich, zatajając ich faktyczny stan, bo mógł spodziewać się, że od ciągłego picia to zdrowie się jeszcze pogorszy. Delikatnie dawał tylko do zrozumienia, że poza Rafałem byli to ludzie z marginesu i że za kołnierz nie wylewali.
Gdyby oficjalnie jednak przyznał, choćby w rozmowie z dziennikarzem, że wiedział o ich lichym zdrowiu, to raczej nie miałby szans na pieniądze z polis (choć to zależy od zapisów w umowach) i naraziłby się na ewentualne zarzuty, np. za oszustwo.
Pytałem go o to co najmniej dwukrotnie. Bronił się przed takimi podejrzeniami. To, czy dałem mu wtedy wiarę, zostawię dla siebie.
Mówił: – Prokurator forsuje tezę, że wprowadziłem w błąd towarzystwa ubezpieczeniowe co do stanu zdrowia tych pracowników, ale nie ma takiego prawa na ziemi, żebym po pierwsze mógł ich wypytywać (o zdrowie - przyp. red.), po drugie ja nie mam wiedzy medycznej. To, co pracownik oświadcza, to oświadcza. Podpisuje i to idzie do ubezpieczyciela. Ubezpieczyciel określa ryzyko i nikt tego ryzyka tam nie dostrzegł. Pan prokurator próbuje też forsować tezę o fikcyjności zatrudnienia, czyli jak tacy ludzie mogli u mnie pracować, co robili i że nie było efektów tej pracy. A przecież była pandemia. Gdybym ja miał oszukać cały system i mieć korzyść z utraty przez nich życia, to musiałbym być Nostrodamusem, żeby przewidzieć ich śmierć.
Maciej B. nie jest Nostrodamusem, lecz z pewnością jest osobą inteligentną, która śledzi bieżące wydarzenia w kraju i na świecie. Ma 46 lat, od ponad 20 lat prowadzi firmy. W naszych rozmowach często mówił o pandemii i lockdownie. Nieraz podkreślał, jaki to był ciężki i niepewny czas.
Raz tylko, jakby zupełnie niewinnie wspomniał, że rozprzestrzeniający się wirus był jednym z dwóch głównych powodów wykupywania polis (drugim miała być troska o zatrudnionych). Zresztą dużo skojarzeń narzuca już sam fakt, że powoływał się na pandemię, kiedy śledczy pierwszy raz się z nim skontaktowali, by powiadomić go o wypadku Rafała i Sławka.
Polisy, które wykupywał, nie obejmowały wyłącznie śmierci. Były różne. Niektóre dotyczyły też chorób, powikłań po nich lub wypadków. Do zdobycia obiecanych przez ubezpieczycieli środków nie trzeba być Nostrodamusem przewidującym zgony, niekiedy wystarczy znaleźć słabe punkty takich polis i dobrać do nich odpowiednich ludzi w odpowiednich czasach.
Fragment polisy wykupionej na nazwisko Rafała Koczana
Jak wspominałem wyżej, daty w tej sprawie są niezwykle ważne, więc na koniec przedstawię jeszcze trzy.
Nikt nigdy wcześniej w mediach nie zwrócił na to uwagi, ale bardzo interesująco przedstawia się okres, w którym zawierano te ubezpieczenia, zważywszy na to, że pierwszy przypadek koronawirusa w Polsce potwierdzono 4 marca 2020 r., zaś pierwszy krajowy zgon wydarzył się osiem dni później (12 marca).
Otóż objęte zarzutami polisy pracowników Macieja B. były zawierane od 17 marca 2020 r.
Zaczął je więc zawierać od razu po nadejściu pandemii do kraju.
O koronawirusie wiedziano wówczas niewiele, nie było jednak tajemnicą, że najbardziej narażone są na niego osoby o wątłym zdrowiu. Zwłaszcza jeżeli notorycznie szwendają się z miejsca na miejsce i upijają się w melinach.
Czytaj także: https://natemat.pl/494075,pis-wybudowal-rydzykowi-koscielne-las-vegas-skoncza-do-wyborow