Pierwszy raz jadłem burgera, za którym szaleją Polacy i... fanatycy Drwala pewnie mnie znienawidzą

Bartosz Godziński
08 listopada 2023, 17:06 • 1 minuta czytania
Środa, godzina 14:00, a do McDonald's kolejka. Obok co chwilę przychodzą i odchodzą z pełnymi plecakami pracownicy dowożący jedzenie na wynos. Czy to jakaś promocja? Wręcz przeciwnie! Premiera Burgera Drwala – najbardziej przereklamowanej kanapki ever.
W dniu premiery większość klientów zamawia Burger Drwala Fot. naTemat

Nigdy nie miałem przyjemności spróbowania tego kultowego (nie przesadzam) burgera, bo od zawsze uważałem, że jego cena to przesada. Od kilku lat nie jadam też mięsa, ale nie jestem też radykałem, więc kiedy sytuacja tego wymaga, to nie wybrzydzam. A okazja właśnie ku temu była – chciałem w końcu zjeść słynny przysmak, który co roku wywołuje niezdrowe poruszenie w narodzie.


Burger Drwala do Polski wkroczył w 2014 roku i od tamtego czasu co roku jest wręcz rozchwytywany przez smakoszy fast-foodów. W zeszłych latach w dniu debiutu sznur samochodów czekających do okienek drive-through potrafił sparaliżować ruch w miastach. Nie wiem, czy tak będzie w tym roku, ale na pewno utarg sieć McDonald's będzie miała niezły, bo dziś większość osób odwiedzi punkty sieci w jednym celu.

Jak smakuje Drwal? Gdyby nie ten boczek, to byłaby papka o "smaku Maka"

Po swojego Drwala pojechałem do centrum handlowego położonego nieopodal śródmieścia Łodzi. Kiedy wszedłem do środka, nie było jeszcze kolejek, ale już widziałem ludzi zajadającymi się właśnie tymi burgerami (mają charakterystyczne pudełka z niebieskim napisem, więc łatwo je rozpoznać), a zadebiutował niedługo wcześniej, bo o 10:30. Po chwili też zaczęło się zagęszczać przy kasie i ekranach z zamówieniami (co widać na fotce głównej).

Nie lubię zaglądać innym do talerza, ale autentycznie większość zamówień dotyczyła właśnie Drwala. Pełen przekrój – od paczek nastolatków, które podbiły do Maka po szkole, po dorosłych, którzy zajechali tam po pracy lub w pracy (jak ja) na obiad czy randkę (nie wiem). Nie jest to więc hit tylko wśród określonej grupy społecznej, tylko zajadają się nim wszyscy (no, może z wyjątkiem seniorów i niemowląt, ale też nie dam sobie ręki uciąć).

I choć w teorii fenomen Drwala jest wytłumaczalny (Mak jest niezmiennie szalenie popularny i dostępny, a burger jest sezonowy i wypasiony oraz dla wielu osób w międzyczasie stał się pierwszym zwiastunem okresu świątecznego), to w praktyce trudno jednak to zrozumieć (są przecież inne wypasione burgery w podobnej cenie, jak np. WieśMac czy McCrispy).

Zamówiłem samego Drwala, bo chyba każdy wie, jak smakują frytki i cola. Kanapka nawet przypominała tę ze zdjęć promocyjnych (prócz sałaty) i pierwsze wrażenie jest takie, że nie ma biedy – czuć w ręce ciężar 915 kalorii.

W smaku też nie ma totalnej katastrofy – jednak tak naprawdę całą robotę robi poczciwy i mocno aromatyczny boczek. Kamufluje to uczucie gryzienia zmielonych chrząstek i kości, których kawałki wchodzą między zęby oraz topionego sera i sosu, od których aż mdli.

Cena w tym akurat Maku wynosiła 23,90 zł (różni się w zależności od miejsca i miasta, a na dowóz wychodzi drożej). Z jednej strony sieć fast-foodów nie zrobiła giga podwyżki, jak niektórzy przewidywali, ale z drugiej strony to wciąż o wiele za dużo. Za tę samą cenę kupimy sobie trzy równie kultowe "czisy" czy dwa McDouble, najemy się podobnie (oczywiście po godzinie zgłodniejemy, bo tak to jedzenie "działa"), a w smaku aż takiej różnicy nie będzie.

Burger Drwala to ciekawa przedświąteczna tradycja, ale poza tym się nie opłaca

Jeżeli weźmiemy pod uwagę cenę w zestawie powiększonym (czyli w moim wypadku 34,40 zł), który na upartego można potraktować jak obiad, to być może lepiej wybrać się do zwykłej burgerowni. Nawet takiej kraftowej jak w memach, gdzie kucharz ma brodę i koszulę w kratę, ściany są z gołej cegły, a buła przebita jest długą wykałaczką. Może wyjdzie to z dychę drożej, ale na pewno będzie smaczniej, zdrowiej i wesprzemy lokalny biznes.

Podsumowując: rozumiem i nie rozumiem szał na Burgera Drwala. Dla niektórych to po prostu mała tradycja, jak oglądanie "Znachora" czy "Kevina" w święta i całkowicie to szanuję, bo każdy ma swoje fanaberie – w tym ja. Na pewno nie dołączy do nich coroczne oczekiwanie na jesienno-zimowy przebój Maka. Zjadłem go pierwszy raz i od razu ostatni, bo (tak, wiem, że nie napiszę nic odkrywczego) zupełnie to się nie opłaca – ani pod względem smaku, ani napełnienia brzucha.