Skończmy z za*ierdolem, pora wyluzować. Wmówiono nam, że mamy się katować
Kiedy straumatyzowane PRL-em rodziny wychowywały millenialsów pod hasłem "Edukacja, Kariera, Sukces", wydawało się, że tak trzeba. Jest tyle możliwości i przyszłościowych zawodów (prawnik, lekarz, dyrektor), które dadzą nam dobre życie. A dobre życie wtedy oznaczało głównie własne biuro, dom z ogródkiem, samochód, kasę i znajomych "na poziomie".
Nie można było tego zmarnować, więc ja i moi przyjaciele harowaliśmy już jako dzieci. Były korepetycje, zajęcia pozaszkolne, minimum dwa języki obce, olimpiady. Jeśli chciałeś odnieść sukces, myślałeś o edukacji: dobre gimnazjum, prestiżowe liceum, studia.
Szczerze mówiąc, z mojego dzieciństwa i nastoletniości mało pamiętam oprócz nauki. Uczyłam się praktycznie non stop, bo nie chciałam być nikim, a taka byłabym, gdybym sobie odpuściła. Przynajmniej tak powiedziała mi (tonem "to dla twojego dobra") nauczycielka chemii, gdy dostałam dwóję. Byłam najstarszą córką, dobrą dziewczynką, nie chciałam nikogo zawieść i zamierzałam być kimś, więc wkuwałam chemię, mimo że nic nie rozumiałam.
Ja, moi przyjaciele i moje pokolenie w końcu skończyliśmy szkołę i nadeszła pora studiów. Jeśli ktoś nie chciał studiować, był w oczach otoczenia leniem i przegrywem, bo przecież bez studiów nie ma sukcesu. Dopiero później okazało się, że to g*wno prawda.
Nie chciałam być nikim, więc na wszelki wypadek skończyłam dwa kierunki (mało przyszłościowe, bo humanistyczne, więc znajomi z prawa i zarządzania kręcili na mnie nosem), obroniłam dwie magisterki i... utknęłam. Kiedy odeszła nauka, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić i jak ten wymarzony sukces osiągnąć. Odpowiedź otoczenia była prosta: za*ierdalać. Robić karierę. Zarabiać pieniądze, jeździć na all inclusive i kupować drogie AGD.
Haruj, haruj, haruj
Kochałam pisać i chciałam pisać, weszłam do świata dziennikarstwa. Szybko okazało się, że rozmijam się ze społecznymi oczekiwaniami, bo chciałam po prostu robić to, co lubię. Byłam głodna wiedzy, nie sukcesu. Czytałam, oglądałam i pisałam (mam nadzieję) fajne rzeczy, ale w oczach świata byłam za mało ambitna. Dlaczego tak mało chcę od życia? Mogłabym awansować, wygrywać nagrody, być drugą Orianą Fallaci, pisać książki.
Byłam rozbita, bo niby "Edukacja, Kariera, Sukces", tyle że to, co miałam, naprawdę mnie satysfakcjonowało. Owszem, czasami patrzyłam z zazdrością na znajomych, którzy pisali na Facebooku o kolejnych osiągnięciach (doktorat, studia podyplomowe, awans!), pisałam o tym, co mnie interesuje i dostawałam za to pieniądze. To był dla mnie sukces.
Owszem, nie raz wpadałam w sidła za*ierdolu. Siedziałam po godzinach, pisałam po godzinach, ogarniałam zaległości w weekendy, odpisywałam na maile na urlopie. W ten sposób zagłuszałam swoje sumienie, bo skoro jestem za mało ambitna, to trzeba chociaż harować. Nie było (i wciąż dla wielu nadal nie ma) większego komplementu niż "ale jesteś pracowita", a niektórzy uwielbiali się przechwalać, jak bardzo są zmęczeni. Wyczerpanie miało sygnalizować: "dobrze radzę sobie w życiu".
Dopiero z czasem zrozumiałam, że nie muszę nic nikomu udowadniać i nie muszę być nie wiadomo kim, żeby być kimś.
Jest życie po pracy
Nie muszę za*ierdalać: pracować milion godzin w tygodniu, zapisywać się na kursy, które mnie w ogóle nie interesują, iść na podyplomówkę. Wystarczy mi praca, którą lubię, w której się spełniam, w której jestem dobra. I życie po pracy, bo naprawdę jest życie po pracy. Obejrzę serial, pójdę do kina, spotkam się z przyjaciółmi, poczytam książkę albo nie będę robić absolutnie nic, jeśli tak mi się podoba: obejrzę śmieszne filmiki z kotami albo pójdę spać.
Czasem odzywa się we mnie głos: "jesteś za mało ambitna", ale wtedy myślę, czy to jest moje? Czy serio tak myślę, czy wydaje mi się, że tak nam wmówiła kultura i społeczeństwo? Potem dochodzę do wniosku, że to drugie i powtarzam sobie "odniosłam sukces", nawet jeśli nie jest to sukces, który wyobrażano sobie dla naszego pokolenia.
Zresztą kiedy rozmawiam z przyjaciółkami, znajomymi, wchodzę na Instagrama czy TikToka, widzę, że my, dzieciaki z lat 90., zaczynamy już się buntować. Nie chcemy harować, robić nadgodzin, zakładać własnych biznesów i czytać kolejnych motywacyjnych książek. Chcemy żyć, co wcześniej chyba nikomu nie wpadło do głowy, bo nie było czasu na życie na drodze "Edukacja, Kariera, Sukces".
Widzę, że coraz więcej z nas chce po prostu robić zawodowo fajne rzeczy i dostawać za to takie pieniądze, żeby w tych dziwnych czasach nie tyle przeżyć, ile żyć właśnie. Wysypiać się, jeść dobre jedzenie, chodzić po lasach i spotykać się z przyjaciółmi częściej niż raz na trzy miesiące. Bawić się ze swoim dzieckiem, psem czy kotem, chodzić na randki z partnerem czy partnerką, zabrać rodziców na wakacje. Rozwijać zainteresowania, odpoczywać i mieć idealny, jak to się mówi, work-life balance.
Nie być zaharowanym i wypalonym, co wśród innych millenialsów widziałam i widzę nie raz. Mamy dość, bo ile można?
Niby mamy pretensje do Zetek, że nie za*ierdalają, ale może po prostu im zazdrościmy? Bo to, co wyżej, to wciąż dla większości z nas marzenia, trudniej to zrealizować. Szczególnie dziś, gdy niektórzy muszą dorabiać, żeby spłacić kredyt hipotetyczny albo zwyczajnie kupić jedzenie i papier toaletowy. A nawet jeśli mamy szczęście, mamy niezłą pracę i dobrze zarabiamy, to i tak w naszej głowie co raz pojawia się głos: "nic nie osiągnąłeś, jesteś nikim, leń". Ciężko z nim walczyć, czasami bez terapii ani rusz.
Skończmy z za*ierdolem, pora na od*ierdol
Kult za*ierdolu już był, pora na kult od*pierdolu. Wrzucenie do kosza tych wizji sukcesu, które w ogóle nas nie interesują i wypracowanie własnych. Pora zapomnieć o harowaniu jak wół dla mitycznego prestiżu, który kosztuje nas stres, depresję i chory kręgosłup.
Millenialsi są naprawdę sponiewierani harówą i ciągłym udowodnianiem sobie, że dajemy radę i jesteśmy w porządku. Wcale mnie więc nie dziwią ani oblegane gabinety terapeutów, ani coraz więcej ludzi, którzy rzucają pracę w korpo i zaczynają organizować jogę ze szczeniaczkami. Ci, którzy wyprowadzają się z miast na prowincję i zaczynają uprawiać własne warzywa, też mnie nie zaskakują (szczególnie przy dzisiejszych warszawskich cenach mieszkań).
Trend na życie naprawdę cieszy, mimo że nie jest najłatwiejszy, bo przecież trzeba zmienić cały swój mindset. Całe swoje wewnętrzne oprogramowanie. Ale może warto zacząć od myśli: "nie muszę za*ierdalać, żeby być kimś, bo jestem kimś". Goń się, pani od chemii.