Obejrzałem "Napoleona" i mam mieszane uczucia. Mają rozmach, ale niemal nic tu się nie klei
"Napoleon" zaczyna się (spoiler?) od egzekucji Marii Antoniny – ostatniej królowej Francji sprzed rewolucji. Widzimy ścięcie głowy bez cenzury i widzi to też młody Napoleon Bonaparte (ponoć wcale nie był obecny na tym "pokazie", ale Scott ma prosty przekaz do historyków: "Byliście tam? Nie? No to się k*rwa zamknijcie"). Czuję, że nadeszło jego 5 minut.
To 5 minut rozciągnęło się na niemal trzy dekady. To właśnie ten okres możemy oglądać na ekranie. Od bezwzględnego dojścia do władzy Napoleona, po kampanie wojenne, które inspirowały wielu późniejszych władców, aż po upadek i zesłanie na Wyspę Św. Heleny.
Pomiędzy wizytami na polach walki zaglądamy też do jego pałacu (i sypialni), by poznać jego burzliwy i do dziś rozpalający wyobraźnię (nie tylko historyków) związek z Józefiną. Jest to zatem film dla widzów lubujących się w sztuce wojennej, ale i romansach. Niestety tylko ci pierwsi wyjdą z kina usatysfakcjonowani, ale też nie do końca.
"Napoleon" jest komiczny i okrutny. Nie wiadomo, co artysta miał na myśli
Największą bolączką "Napoleona" jest brak spójności i mnóstwo niedopowiedzeń. Najbardziej dotknęło to właśnie tytułowego bohatera granego przez Joaquina Phoenixa. Aktor jak zwykle stworzył hipnotyzującą i zniuansowaną kreację, ale sama postać została napisana dość dziwnie.
Z jednej strony przypomina parodię Napoleona w stylu "Asterixa i Obelixa" (tak wiem, inna epoka) - prywatnie jest humorzasty, dziecinny, płaczliwy, chamski. Obserwujemy cringe'owe sceny seksu lub to, jak próbuje pocałować mumię. Z drugiej strony podziwiamy go jako charyzmatycznego, genialnego, zawziętego i przeambitnego dowódcę, brutala, tyrana.
Jest trochę połączeniem innych kreacji Phoenixa – tytułowego "Jokera" i Kommodusa z "Gladiatora". Tak, to miało pokazać, jak skomplikowany był to człowiek, ale wyszło tak, jakby Ridley Scott i scenarzysta David Scarpa nie wiedzieli, czy robić komedię, czy dramat. Czy mamy szanować Napoleona, czy nim gardzić? I przez to stajemy się wobec niego obojętni, a to najgorsze rozwiązanie w odbiorze filmu.
Nie dowiadujemy się, co tak naprawdę pchało go do osiągnięcia władzy absolutnej za wszelką cenę, czy dlaczego był tak uwielbiany i niepokonany w walce - w zasadzie padło tylko zdanie, że wiedział, że to kwestia geometrii i dobrego ustawienia armaty.
Romans Napoleona i Józefiny się nie klei. Miłość jest trudna,
Drugi fundament filmu to jego wielka miłość do Józefiny. Kiedy patrzymy na grającą ją Vanessę Kirby totalnie rozumiemy, dlaczego Napoleon tak za nią szalał. Aktorka również stworzyła intrygującą kreację, ale znów nie do końca jestem w stanie ją ogarnąć.
Napoleon bardzo się stara, ale jego ukochana nie wykazuje nim zainteresowania, przyprawia mu rogi, twierdzi, że jest "nikim bez niej", by nagle robić maślane oczy, pisać z nim czułe listy i potem znów olewać. Kiedy ich widzimy we dwoje, zwykle milczą i tylko co jakiś czas zamienią słowo. Wieje od nich chłodem i nudą.
Ok, jesteśmy w stanie zrozumieć jej działania, bo mąż często źle ją traktuje, ciągle go nie ma w domu i jest wściekła, bo każe jej rodzić syna, ale coś nie wychodzi i jest za to obwiniana. Jednak po chwili daje do zrozumienia, że go kocha i jest nim zafascynowana. No nie kupuję tego.
Tak, miłość też jest skomplikowana, ale ja tutaj nie widzę nawet toksycznego związku, bo chemia pomiędzy aktorami jest praktycznie niezauwazalna - nie zdołali jej wydobyć, bo nie mieli z czego.
Do tego mamy historyczno-fabularny zgrzyt. Kirby ma 35 lat, a Phoenix 49. Tymczasem to Józefina była starsza od Napoleona o sześć lat. Jest to słabe jeśli chodzi o fakty, ale i samą opowieść w filmie. Z czasem dowiadujemy się, że Józefina nie może już dać potomka swojemu mężowi. W domyśle: prawdopodobnie przeszła menopauzę, ale mamy dysonans, bo patrzymy na piękną aktorkę, która nie ma na twarzy nawet zmarszczki.
"Napoleona" warto obejrzeć w kinie dla scen wojennych. W streamingu obejrzymy go dla fabuły
Na szczęście film nadrabia w widowiskach scenach wojennych. Na tym zna się nie tylko Ridley Scott ("Gladiator", "Helikopter w ogniu", "Królestwo niebieskie"), ale i polski operator Dawid Wolski (seria "Piraci z Karaibów" czy ich wspólny film: "Exodus: Bogowie i królowie"). Są zrealizowane z rozmachem i wyglądają bardzo realistycznie - CGI nie rzuca się w oczy, tylko krew, pot i... flaki mnóstwa statystów.
Tak, film jest brutalny, ale to nie powinno nikogo dziwić - wszak jesteśmy na ścieżce wojennej. Największe wrażenie robi z pewnością bitwa pod Austerlitz. Jest ekscytująca, odświeżająca po filmach o II WŚ, gdzie inaczej się walczyło, doskonale nakręcona, zmontowana i przez to klarowna.
Piszę to dlatego, że często właśnie sceny wojenne są monotonne, powtarzalne i chaotyczne, tutaj to jedna z najlepszych tego typu sekwencji w historii kina. Takich batalii jest więcej i zdecydowanie lepiej obejrzeć to na wielkim ekranie. "Napoleon" trwa ok. 2,5 godziny. Pomimo niedociągnięć, ogląda się go z zainteresowaniem - nawet jeśli nie jesteśmy fanami tego okresu historii.
Warto jednak poczekać też wersję reżyserską, która ma trwać aż 4 godziny i pojawi się na platformie Apple TV+ (wiele widzów zrezygnowałoby z seansu w kinie przy takim metrażu). Możliwe, że właśnie w tym wydaniu "Napoleon" będzie bardziej spójny i logiczny i dorównani "Gladiatorowi". Na razie dostaliśmy choć efektowne, to okrojone "demo", stąd ocena jest średnia.