Zobaczyłem dwie gorące premiery Hyundaia. Te auta są jak ogień i woda, ale oba mnie zachwyciły
Umówmy się: motoryzacja w Europie to ciężki kawałek chleba. Coraz ostrzejsze normy emisji spalin oraz postępująca elektromobilność sprawiają, że wielu producentom z coraz większym trudem przychodzi produkować auta ciekawe. Niebanalne, po prostu wyróżniające się z tłumu. Jako dziennikarz motoryzacyjny sam wiem, że bardzo często nie ma żadnej fundamentalnej różnicy między autem – powiedzmy – niemieckim a francuskim. Inny wygląd, inny znaczek na masce, ale już wrażenia podczas jazdy są bardzo tożsame.
Tymczasem w południowokoreańskim koncernie albo ktoś nie doczytał nowych regulacji, albo zapomniał wpuścić księgowych do działu projektującego nowe modele, albo po prostu wie, co gra w duszy fanom motoryzacji na Starym Kontynencie. I w Polsce też.
Dowód widzicie na zdjęciach (i w relacji wideo) w poniższym tekście. Jako przedstawiciel redakcji naTemat.pl miałem bowiem przyjemność jako jeden z pierwszych w Polsce zobaczyć dwa nowe modele koreańskiego producenta, o których pisałem wyżej, czyli nowego Hyundaia Ioniqa 5 N oraz nowego Santa Fe. Dlaczego jestem taki zachwycony?
W dużej mierze dlatego, że po evencie, na którym zobaczyłem dwa wspomniane auta, pomyślałem sobie: da się. Tak po prostu, że ciągle się da. Zachwycić, zaskoczyć, zachęcić, zainteresować. Wyrwać się ze schematu.
Ale po kolei.
Hyundai Ioniq 5 N – bardziej sportowo i w lepszej cenie już się po prostu nie da
Ioniq 5 N to pierwsza z dwóch premier, o których chcę wam dziś opowiedzieć. Nie będę jednak sztucznie budował napięcia, tylko od razu zrzucę bombę. Ten samochód ma 650 koni mechanicznych i będzie kosztował około 370 tysięcy złotych (sic!).
Tak, to oczywiście bardzo konkretna suma. Ale ważny jest kontekst – nie ma w Polsce tańszego auta o takiej mocy. To w ogóle brzmi jak błąd systemu, ale to prawda.
I tu nawet nie chodzi o to, że to po prostu następny elektryk szybki na prostej. Takich na rynku jest wiele (choć sporo droższych). Zresztą cywilny Ioniq 5 też jest ekstremalnie szybkim autem. Żeby zrozumieć fenomen Ioniqa 5 N, trzeba rozszyfrować sobie znaczenie tej jednej, niepozornej literki.
Hyundai pod tą literką kryje swoje usportowione modele. O linii N zrobiło się głośno przy okazji premiery auta mimo wszystko skromniejszego, bo spalinowego hothatcha, czyli Hyundaia i30 N. Tamten samochód już przed kilku laty zachwycił jednak fanów motoryzacji i dał początek swoistej legendzie linii N.
Ioniq 5 N to kolejny element w tej układance, a właściwie nowe otwarcie, bo od tej pory wszystkie "eNki" będą elektryczne. Ale nie znaczy to, że Koreańczycy postanowili stępić pazurki w swoich autach. Oj, nie. Ioniq 5 N to samochód, który ma przenosić doznania rodem ze spalinowych, wyczynowych aut, w nowoczesny, zelektryfikowany świat.
Sam wygląd zapowiada emocje. 21-calowe aluminiowe felgi o gigantycznym profilu, agresywna stylistyka. Do tego kubełkowe fotele i cała masa stylistycznych elementów wewnątrz. Sam kokpit – bo to dla mnie bardziej kokpit niż zwyczajne wnętrze auta – jest obszyty efektowym, ciemnym flokiem. Całość sprawia totalnie wyścigowe wrażenie.
Ale przecież nie chodzi tylko o wrażenie, ale o fakty. O mocy tego auta już wspomniałem, ale osiągi w ogóle są z najwyższej półki. 260 km/h prędkości maksymalnej w aucie elektrycznym robi wrażenie. Ale jeszcze większe robi przyspieszenie. Pierwsza setka pojawia się na cyfrowym kokpicie po zaledwie 3,4 sekundy.
Wspomniałem wcześniej, że szybkie na prostej jest prawie każde auto elektryczne? Tak, ale tutaj wracamy do literki N. Ten Ioniq 5 został zaprojektowany tak, żeby dać ci wrażenia nie spod świateł w centrum (choć tam mało kto dotrzyma mu kroku), ale przede wszystkim – na torze wyścigowym.
To prawdziwe auto na track day. Dzięki nisko osadzonemu środkowi ciężkości oraz wyrafinowanemu zawieszeniu ten samochód nie tylko pędzi przed siebie, ale i łamie prawa fizyki w zakrętach. Zresztą – profesjonalni sportowi kierowcy, którzy już mieli okazję prowadzić ten samochód, zgodnie twierdzą, że Ioniq 5 N jeździ tak, jakby był autem lżejszym niż jest i to o kilkaset kilogramów. A przecież to elektryk.
Hyundai zadbał o to, aby te wrażenia z jazdy były jak najbardziej analogowe, choć mamy do czynienia z autem rodem z przyszłości. System N e-shift symuluje pracę dwusprzęgłowej skrzyni biegów z samochód spalinowych. Czy znasz to uczucie, kiedy spalinowe, sportowe auto przyspiesza? Redukcja biegu, brutalne szarpnięcie całym nadwoziem w wyniku sił działających na auto, kiedy gwałtownie rosną obroty silnika, i wreszcie bardzo zdecydowane nabieranie prędkości.
Ioniq 5 N robi to samo. Ten motorsportowy feeling z najlepszych spalinowych czasów jest tu obecny. A do tego połączony z nowoczesną przyszłością. Zresztą: ten samochód też brzmi jak prawdziwe sportowe auto dzięki systemowi N Active Sound+.
I jeszcze system N Torque Distribution – dzięki niemu kierowca może regulować poziom momentu obrotowego przenoszonego na przednią i tylną oś. Tym autem możesz więc… driftować, jeśli dorzucisz na tył.
Ogółem: da się. Tak po prostu. Hyundai Ioniq 5 N nie jest kolejnym elektrykiem nie tylko ze swoimi zaletami, ale i wadami. Koreańczycy wykorzystali nowoczesną technologię do swoich celów i pokazali nam przyszłość. Ona też jest ekscytująca, zupełnie tak jak motoryzacja spalinowa sprzed lat. Jestem zupełnie przekonany, że za pięćdziesiąt lat to będzie auto, które będziemy wspominać jako jedno z tych przełomowych.
Hyundai Santa Fe – dla dużej rodziny, dla której ważny jest i komfort, i styl
Ioniq 5 (także cywilny, nie tylko w wersji N) dał w pewnym sensie początek nowej stylistycznej linii koreańskiej marki. Ostre przetłoczenia, kanciaste kształty, pikselowe, digitalowe światła. Ten samochód już od ponad dwóch lat zachwyca swoim futurystycznym designem.
Do tej pory mówiliśmy jednak o elektrycznym modelu, o pewnym wietrze zmian w motoryzacji. W tym świecie już przyjęło się, że można więcej. Ale co powiecie na to, że Hyundai poszedł za ciosem i tę samą koncepcję projektowania aut wykorzystał przy produkcji modelu… skrajnie rodzinnego?
Tak, nowy Santa Fe, ten samochód, o którego wyglądzie można pisać naprawdę długo, a i tak zdjęcia oddają tylko jego fantastyczną formę, którego designu jestem absolutnym fanem i do czego nikt nie musi mnie przekonywać, jest dużym, nawet siedmioosobowym autem rodzinnym. Ze zwykłym (choć hybrydowym!) silnikiem spalinowym.
I znowu Hyundai pokazuje, że się da.
Tylko co innego niż w przypadku Ioniqa 5 N. Dzięki nowemu Santa Fe Koreańczycy dowodzą, że auto rodzinne nie musi być nudne. A efekt wow można osiągnąć czymś innym niż zawrotnymi osiągami. Powtórzę się, ale jeszcze raz: spójrzcie na ten szalony design z efektownymi światłami w kształcie litery H na czele. Przecież to samochód z innej bajki.
Tym bardziej zadziwia, co koreański koncern ukrył pod tym płaszczykiem. A ukrył zaskakującą mieszankę komfortu i technologii.
Efektowna forma mogłaby sugerować, że projektanci nowego Santa Fe, jakże różnego od swojego poprzednika, postawili na formę. Że skorupa jest istotniejsza od utylitarnej funkcji tego modelu. Tymczasem pozory mylą. Nowy Santa Fe to ostateczne auto rodzinne. Odważne wejście na rynek w czasach, kiedy takie auta rzekomo nie mają już racji bytu przez swój spalinowy rodowód.
Santa Fe jest oferowany w trzech wersjach – pięcio, sześcio i siedmiomiejscowej. W przypadku wersji pięcioosobowej mamy do czynienia oczywiście z dwoma fotelami z przodu oraz obszerną kanapą w drugim rzędzie. Wersja siedmioosobowa (specjalnie opowiadam w tej kolejności) ze swoim trzecim rzędem siedzeń jest z kolei dedykowana dla tych, którzy mają naprawdę duże rodziny.
Dla mnie majstersztykiem jest jednak wersja sześcioosobowa. Tylko w niej bowiem możemy zdecydować się na najwyższy poziom wyposażenia. Dlaczego tylko w tej wersji? Bo możliwe jest w niej dokupienie do auta foteli kapitańskich. A wtedy podróż Santa Fe zamienia się w podróż w klasie biznes. Fotele te są oczywiście elektrycznie składane i z pełną elektryczną regulacją kąta pochylenia oparć. Ten system tworzy pierwszy na świecie w takim aucie tryb relaksacyjny.
Pewnie już tego domyślacie się, ale generalnie w Santa Fe wyposażenie jest – powiedziałbym – skrajnie bogate. Miałem okazję siąść w trzecim rzędzie w tym samochodzie. Nie należę do najniższych osób, a mimo to zmieściłem się tam i było mi wygodnie. Miałem własny cupholder. Miałem własny panel do klimatyzacji. Własne gniazdo USB, ba! Znajdziecie tam nawet regularne gniazdo elektryczne.
A jeśli chcesz tam posadzić dzieci, to w trzecim rzędzie też są gniazda ISOFIX. Rzecz wcale nie taka oczywista w przypadku aut z trzecim rzędem siedzeń. Aha – kierowca ma do swojej dyspozycji relaksacyjny fotel z regulowanym… podnóżkiem. Ogólnie wygoda i rozmiary tego auta przypominają najbardziej szalone standardy motoryzacji zza oceanu. A przecież często wzdychamy do tych amerykańskich aut, prawda? Santa Fe pewnie będzie tam hitem.
Nie doszedłem jeszcze do technologii. Samochód napędza nowoczesny, hybrydowy silnik, który zapewnia odpowiednie osiągi oraz niskie zużycie paliwa. Kierowcy w Polsce będą mieli do wyboru wersję hybrydową zwykłą oraz plug-in.
Technologia to nie tylko silnik. Bajerów w Santa Fe jest co nie miara. Cyfrowe lusterko pozwala kierowcy wygodnie obserwować to, co dzieje się za autem. Bazą do obsługi całego auta jest zakrzywiony, panoramiczny ekran. W tunelu środkowym znalazło się miejsce dla aż dwóch tacek do bezprzewodowego ładowania telefonów. Mają one możliwość bakteriobójczej sterylizacji UV-C.
I tego wszystkiego możemy doświadczać w aucie naturalne bardzo bezpiecznym. Santa Fe jest wyposażony we wszystkie systemy bezpieczeństwa, które można sobie wyobrazić. Wreszcie napęd AWD nie tylko poprawia komfort jazdy i bezpieczeństwo, ale jest też jasnym wskazaniem, że ten samochód jest skierowany do osób mających duże rodziny z jednej strony, ale i też lubiących pozamiejskie aktywności z drugiej.
Podsumowując jeszcze raz: da się. A oba auta zobaczymy na polskich drogach już w tym roku.