Nie widzisz horroru Auschwitz, ale go... słyszysz. "Strefa interesów" to wstrząsające arcydzieło

Ola Gersz
10 lutego 2024, 20:02 • 1 minuta czytania
"Strefa interesów" to film, który cię przemieli i nie wyjdzie z głowy. Przedstawia Holokaust skrajnie inaczej niż większość twórców filmowych: Jonathana Glazera interesują oprawcy, a nie ofiary. Film jest chłodny i bez emocji. Te są za to u widza, bo oglądanie (a przede wszystkim słuchanie) "Strefy interesów", to wstrząsające doświadczenie. Polska koprodukcja zasługuje na Oscary i wszelkie możliwe laury. To nieoczywiste arcydzieło, chociaż nie wszystkich zachwyci.
"Strefa interesów" pokazuje codzienne życie rodziny komendanta Auschwitz. W domu tuż za murem obozu. Fot. materiały prasowe

Już początek filmu przeraża. Oto wita nas zupełna ciemność, której towarzyszą kakofoniczne, złowrogie dźwięki. To trwa i trwa, a my – widzowie – jesteśmy zdezorientowani, wybici z komfortu. W końcu przez apokaliptyczną muzykę Mici Levi przebijają się odgłosy milsze dla ucha: śpiewy ptaków, śmiechy dzieci. Ciemność znika.

Jesteśmy na łące, nad jeziorem. Lato jest w rozkwicie, a na trawie odpoczywa rodzina. Jest matka z niemowlęciem na rękach, ojciec, czworo starszych dzieci, dwie dorosłe osoby. Jest idyllicznie i spokojnie, chłopcy bawią się w wodzie, dziewczynki zbierają owoce. W końcu wszyscy idą przez las do samochodów, wracają do domu.

Dom jest całkiem zwyczajny, piętrowy, jasny. Z ogrodem. Rodzina też jest całkiem zwyczajna. W nocy trzeba zgasić światło, zamknąć drzwi, poczytać dzieciom do snu. Absolutnie nic nadzwyczajnego. Ot, codzienność.

Ale wystarczy kontekst, który zburzy nam tę zwyczajność. Ojciec to Rudolf Höss, SS-Obersturmbannführer, komendant Auschwitz-Birkenau w latach 1940–1943 i 1944-1945, zbrodniarz wojenny. Matka to jego żona, Hedwig Höss. A dom jest tuż za murem obozu koncentracyjnego, w którym podczas II wojny światowej zginęło ponad milion ludzi: Żydów, Polaków, Romów, Rosjan, Serbów…

To zresztą historyczna prawda: Hössowie faktycznie tam mieszkali. Ich dawny dom to prywatna nieruchomość od końca wojny, dlatego scenograf Chris Oddy spędził kilka miesięcy, aby przekształcić opuszczony budynek za murem Muzeum Auschwitz-Birkenau w jego replikę. Posadził również ogród, tak aby był w pełnym rozkwicie podczas rozpoczęcia zdjęć.

O czym jest "Strefa interesów"? Jest oparta na faktach i opowiada o codziennym życiu Rudolfa Hössa w Auschwitz

Jonathana Glazera, brytyjskiego reżysera, którego każdy film poraża oryginalnością i pomysłem, nie interesują ofiary. Zresztą podobnie jak wcześniej Martina Amisa w jego powieści, która posłużyła za luźną kanwę scenariusza. Nie interesuje ich również sam obóz, on jest za ogrodzeniem, nie zaglądamy tam. Interesują ich kaci, ale nie w momentach ich złowrogiego "triumfu", nie w "akcji", ale na co dzień.

W "Strefie interesów" dom Hössów jest ich idyllą, szczęśliwym miejscem. Rudolf pływa z dziećmi kajakiem, Hedwig dogląda bujnego ogrodu, który jest jej dumą. Często spotyka się z koleżankami, odwiedza ją matka. Dzieciaki pluskają się w basenie, pies biega po ogrodzie, a wieczorami wszyscy siadają do wspólnej kolacji. Służba każdego dnia wykonuje te same rutynowe czynności, posłaniec przynosi zakupy.

Glazer pokazuje zwyczajność w sposób surowy, chłodny i zdystansowany. Bez żadnych emocji. Kamera Łukasza Żala ogląda życie Hössów z daleka, unika zbliżeń, woli szerokie kadry. Ale Glazer co i rusz wplątuje w tę kronikę życia Hössów makabryczne elementy. Nie komentuje ich, ufa widzowi i daje mu przestrzeń do zrozumienia, interpretacji i reakcji.

Oto Hedwig mierzy futro, które przyniesiono z obozu, przegląda się w lustrze, w kieszeni znajduje szminkę. Jej matka zastanawia się, czy w Auschwitz jest kobieta, u którejś kiedyś służyła. Miała w domu piękne zasłony, nie zdołała ich wylicytować, szkoda.

Starszy syn przegląda w łóżku zęby, a w jeziorze, w której pluskają się maluchy, Rudolf znajduje kości. Dzieciaki szoruje się potem w wannie ostrymi szczotkami, aż zaczynają płakać. Ogrodnik nawozi ziemię prochami więźniów, a buty Rudolfa codziennie czyści się z błota i krwi. Są też telefony, rozmowy Hössa o pracy. Nowy piec się sprawdza, jest bardzo wydajny. Mieści więcej ludzi, działa bez przerwy.

U Glazera obóz widzimy tylko z daleka: kominy, strażnicę, budynki, dym i ogień. Ale go słyszymy i to właśnie przestrzeń dźwięku (jak w początkowej scenie) jest w "Strefie interesów" najważniejsza. Słyszymy przytłumione krzyki więźniów i wystrzały, pracujący piec.

Ta tragedia ludzi i ludobójstwo dziejące się za murem są doświadczalne właśnie w dźwiękach. To one (montażysta dźwięku Johnnie Burns zasługuje na worek nagród) w połączeniu z muzyką Levi, która nagle, nie wiadomo skąd, uderza w widza, robią absolutnie wstrząsające wrażenie. To głos horroru.

W dzień mieszkańcy w ogóle nie zwracają na to uwagi. Hedwig ogląda kwiaty z niemowlęciem, dzieciaki bawią się na ogrodowym przyjęciu, zupełnie nie reagują. Ale w nocy, w ciszy, która zalega w domu, ten dźwięk zła jest tak głośny, że opiekunka dzieci uspokaja się alkoholem. Hössów nic jednak nie rusza, pogadają przed snem, pośmieją się. Są szczęściarzami, taki dom! Wymarzony, wychuchany. Są obojętni na to, co dzieje się tuż za murem. Im jest dobrze.

"Strefa interesów" to nietypowy film o Holokauście. To chłodne studium banalności zła

Chłód "Strefy interesów" nie wszystkim przypadnie do gustu. Przyzwyczailiśmy się do innej narracji o nazistowskich zbrodniach i Holokauście: łzy w "Liście Schindlera", makabra w "Synu Szawła", walka o przetrwanie w "Pianiście". Nawet aktorzy, Christian Friedel i Sandra Hüller, są chłodni, celowo balansują na granicy obojętności i groteski.

Glazera interesuje jednak obserwacja zła, oglądanie go z ukrycia, a bombardowanie widza kontrastami (rodzinna sielanka i horror, dzieci w basenie i dym z pieców Auschwitz, spokój Hössa i pyły lecące mu na twarz) paradoksalnie robi większe wrażenie niż epatowanie emocjami. Wręcz piorunujące.

"Strefa interesów" to studium banalności zła, o której pisała filozofka Hannah Arendt w "Eichmannie w Jerozolimie" z 1963 roku, w którym opisała kulisy nazisty Adolfa Eichmanna. "[Zło] urąga myśli (...) gdyż myśl próbuje dotrzeć na pewną głębokość, sięgnąć do korzeni, w momencie zaś, gdy zajmie się złem, jałowieje, bo dotyka nicości. Na tym polega 'banalność zła'. Jedynie dobro posiada głębię i może być radykalne" – pisała.

Podejście Jonathana Glazera jest nowatorskie i odważne, ryzykowne, ale genialne. Oglądając te codzienne czynności, rozmowy, śmiechy Hössów, nie sposób nie myśleć o tym, co dzieje się w obozie, tuż za murem.

Myślimy o przerażonych, wychudzonych więźniach stłoczonych w komorach, o kolejnych transportach w wagonach dla bydła. Patrzymy na Rudolfa, miłego mężczyznę, który czyta swoim dzieciom bajki na dobranoc i kocha psy, ale nie potrafimy zapomnieć, że to człowiek, który zrobił z Auschwitz maszynę do zabijania, odznaczony hitlerowskim Krzyżem Zasługi Wojennej II i I klasy.

Podczas seansu nie oglądamy więźniów, nie oglądamy zbrodni, ale nie musimy, żeby czuć się absolutnie przemieleni. Łączymy kropki, wyobraźnia działa, robi nam się niedobrze. Szczęście Hössów (chociaż później zaczyna się kruszyć) jest wręcz obrzydliwe. Może stąd kamera z daleka? Tak jakby nie chciała się do tego zła zbliżyć.

Arendt pisała, że "jedynie dobro posiada głębię i może być radykalne", co też widzimy u Glazera: w nocnych scenach-negatywach. Dziewczynka z warkoczykami chowa w ziemi owoce dla więźniów, potem szybko ucieka na rowerze. Reżyser i tego nie komentuje. Wcale nie musi.

Czytaj także: https://natemat.pl/538031,oscary-2024-apolonia-apolonia-bez-nominacji-5-dla-strefy-interesow