"Megalopolis", czyli piękna katastrofa. Nowy film legendarnego Coppoli to cyrk na kółkach [RECENZJA]

Maja Mikołajczyk
28 października 2024, 19:01 • 1 minuta czytania
Poza nielicznymi pozytywnymi recenzjami najnowszy film Francisa Forda Coppoli został absolutnie zjechany na festiwalu filmowym w Cannes. Złej sławie "Megalopolis" nie pomógł też absurdalny trailer, w którym próbowano wypromować je jako dzieło, które zostanie docenione dopiero po czasie. Czy najnowszy film reżysera "Ojca chrzestnego" i "Czasu Apokalipsy" to rzeczywiście aż taka katastrofa?
"Megalopolis" to piękna katastrofa Fot. Kadr z "Megalopolis"

Francis Ford Coppola na pomysł przeniesienia historii upadku Republiki Rzymskiej do realiów współczesnego Nowego Jorku wpadł już pod koniec lat 70., a od końca lat 80. starał się bezskutecznie o jego wyprodukowanie. W końcu reżyser wziął sprawę w swoje ręce i wyprodukował film własnym sumptem (niebagatelne 120 mln dolarów zarobił na przemyśle winiarskim).  


Niektórym projektom dobrze robi powolne dojrzewanie – temu najwyraźniej nie. Na myśl o streszczeniu, o czym właściwie opowiada "Megalopolis" można dostać siódmych potów. 

O czym jest "Megalopolis" Coppoli? Główny bohater grany przez Adama Drivera jest nieznośny...

W teorii historia skupia się na genialnym architekcie i wynalazcy Cesarze Catilinie (Adam Driver), któremu marzy się przekształcenie Nowego Jorku w utopię. Jego oponentem jest burmistrz Franklin Cicero (Giancarlo Esposito), pragnący zachować strukturę władzy służącą najbogatszym i wykpiwający idealistyczne pomysły Catiliny. Pomiędzy nimi staje córka Cicero, Julia (Nathalie Emmanuel), rozdarta pomiędzy lojalnością wobec ojca a rodzącym się zrozumieniem i uczuciem do Cesara.   

Tak wygląda to na papierze, ale w praktyce jakakolwiek angażująca dla widza fabuła nie ma dla Coppoli większego znaczenia. To spóźniony o co najmniej parę lat koturnowy komentarz na temat stanu kultury i polityki w amerykańskim społeczeństwie, wypowiedziany za pomocą najbardziej pokracznych metafor, jakie jesteście sobie w stanie wyobrazić, których nie da się wytłumaczyć satyrą.

Reżyser staje zresztą w rozkroku – z jednej strony kibicuje rewolucjoniście, a z drugiej z nostalgią patrzy wstecz i okazuje jawną pogardę współczesnej kulturze (te dwie postawy uosabia zresztą sam Catilina). 

Sam Cesar jest natomiast postacią absolutnie nieznośną. Modernistyczny archetyp udręczonego artysty udało się z nieco większym dystansem sportretować francuskiemu reżyserowi Leosowi Caraxowi w musicalu "Anette". Te dwa tytuły łączy nie tylko swego rodzaju podobne wizualne rozpasanie (choć mimo wszystko w filmie Francuza panuje większa spójność estetyczna), ale też odtwórca głównej roli. 

Adam Driver niestety z niepokojącą w ostatnich latach częstotliwością wybiera podobne do siebie role megalomanów, które zaczynają być kalką kalki. Zachowanie aktora podczas niektórych wystąpień publicznych każe podejrzewać, że być może od person wykreowanych na ekranie do jego prawdziwego charakteru nie prowadzi aż tak daleka droga. Może to efekt wypalenia zawodowego? 

Reszta obsady zdaje się mieć większy ubaw na planie. Charakterna Aubrey Plaza prezentuje swoje komediowe talenty jak zwykle udanie, choć można by oczekiwać, że zagra w końcu coś na nieco innej nucie.

Shia LaBeouf zdaje się wtapiać we własną postać – z łatwością można sobie wyobrazić, że gdybyśmy nie żyli w czasach po #MeToo rozpasany satyr mógłby być alter ego samego aktora. Nie wspominając o słynnej pretensjonalności i egotyzmie LaBeouf, współgrającymi wyśmienicie z duchem filmem. 

Dobrze bawi się także Jon Voight w roli lubieżnego krezusa, choć śmiałość części scen zmusza do zastanowienia, czy stateczny i przecież jawnie konserwatywny aktor był w pełni świadomy tego (wybaczcie ten ageizm), co dzieje się na planie.  

"Megalopolis", czyli Marek Aureliusz (nie) na poważnie

Jakkolwiek absolutnego braku koherencji "Megalopolis" nie można wytłumaczyć konwencją, tak kiczowate i absurdalne momenty nie są przypadkowym wytworem stetryczałego umysłu reżysera, jak mogą podejrzewać niektórzy.

Coppola zawsze miewał skłonności do barokowych szaleństw (chociażby w "Drakuli" z 1992 roku), ale jego najnowszy film to cyrk na kółkach, który wypadł z szyn. W momentach, kiedy "Megalopolis" chce być współczesnym "Kaligulą" wypada zresztą najlepiej. 

Niestety jawnie kampowe urywki przerywają napuszone sceny całkowicie na serio. Tak jak bohaterowie poprzebierani są w inspirowane starożytną modą kostiumy, tak mądrości licealisty ubrano w szaty objawień na miarę greckich filozofów. Reżyser zresztą zdecydował się co jakiś czas zajmować cały kinowy ekran planszami z wyrytymi w kamieniu cytatami z Marka Aureliusza, co akurat tym razem dało niezamierzenie komiczny efekt.     

Scenografią film bez większych zaskoczeń nawiązuje do klasycznego niemego "Metropolis" Fritza Langa, od którego Coppola zapożyczył tytuł. Łatwo rozpoznawalna estetyka legendarnego filmu science fiction była już jednak tyle razy cytowana i przerabiana, że nie ma mowy o żadnej oryginalności czy świeżości pomysłu.  

Na ekranie dużo się dzieje i właściwie cały czas jesteśmy bombardowani jakimiś wizualnymi ekscesami. Pod tym kątem film przypomina nieco musicale Baza Luhrmanna ("Moulin Rouge!", "Wielki Gatsby") czy z nowszych tytułów "Babilon", czyli ostatnią produkcję Damiena Chazelle’a. 

Nie zakłamując jednak rzeczywistości, "Megalopolis" to przy nich uboga krewna, niemająca zbyt wiele pojęcia o zachowaniu sztuki decorum. Trzeba też zgadywać, na co poszedł niebagatelny budżet produkcji, bo na pewno nie na efekty specjalne – nawet ostatnie filmy i seriale Marvela mają CGI na wyższym poziomie. 

Francis Ford Coppola nie kończy kariery?

Zgodnie z doniesieniami "The Guardian" Coppola na planie "Megalopolis" miał regularnie popalać sporo trawki. Tak jak jednak można czasem z fascynacją słuchać nieskładnych ćpuńskich wynurzeń, podobnie od "Megalopolis" trudno odwrócić wzrok – choć będąc całkowicie szczerym, tak jak po marihuanie, niejednego podczas seansu może też zmorzyć sen. 

Dalsza część artykułu poniżej.

Dobrych pomysłów reżyserowi nie brakowało i choć momentami (no dobra, cały czas) film rozjeżdża się w szwach i tak jego seans stanowi ciekawsze doświadczenie niż tegoroczny "Joker: Folie à Deux". Choć również zaskakiwał oryginalnym połączeniem gatunków (m.in. dramatu sądowego z musicalem), wydawał się dryfować jeszcze bardziej bezcelowo niż "Megalopolis". 

Brak dystansu i ewidentne ambicje, by stworzyć arcydzieło (pierwsze minuty filmu nie pozostawiają wątpliwości, że Coppola zakładał, iż tworzy własną "2001: Odyseję kosmiczną") sprawiły, że "Megalopolis" zostanie zapamiętane raczej jako reżyserska porażka niż artystyczna swawola. Szkoda, ale na pocieszenie film na pewno trafi do panteonu produkcji "tak złych, że aż dobrych"

W rozmowie z magazynem "Rolling Stone" Coppola zaprzeczył, jakoby "Megalopolis" miało być jego łabędzim śpiewem. Reżyser "Ojca chrzestnego" i "Czasu Apokalipsy" potwierdził, że pracuje obecnie nad dwoma kolejnymi projektami.

Cieszyć się, że ta piękna katastrofa nie zakończy jego legendarnej kariery? Czy strach się bać, co pokaże następnym razem? Trudno powiedzieć...