Siedzę właśnie w kawiarni dla obcokrajowców w portowym mieście Tacloban i zaczynam podsumowywać swoje wydatki na Filipinach. Jest godzina 14:25, a o 19.00 mam samolot z Taclobanu do Cebu. Stamtąd odlecę do Manili – stolicy Filipin, później do Xiamen, Pekinu, Amsterdamu i wreszcie do Warszawy. Czas podróży? "Zaledwie" 50 godzin. Czy właśnie tyle trwa "powrót z raju", w którym według Damiana i Mariusza da się przeżyć za 1600 zł? Policzmy.
Mrożona kawa z orzechami i bitą śmietaną, którą właśnie piję, to w Taclobanie prawdziwy luksus. Powiększona kosztowała mnie 170 peso, czyli niecałe 13 zł. Można powiedzieć – polska cena. Masaż, na którym byłem godzinę temu kosztował 350 peso, czyli jakieś 26 zł (dość dużo jak na Filipiny, bo za poprzedni w Dumaguette zapłaciłem 200 peso). Cena godzinnej przyjemności w obu wariantach jest zdecydowanie niepolska, a przyjemność nieziemska. Grzechem byłoby nie skorzystać.
Przez ostatnie trzy tygodnie nie odmawiałem sobie właściwie niczego i nie patrzyłem ze szczególną uwagą na koszty. Po prostu żyłem tak, jak miałem w danej chwili ochotę. No może poza hotelami, których cena bywała wyraźnie nastawiona na Amerykanów i Europejczyków. Starałem się więc wybierać noclegi za 550-1100 peso, a nie te za 1700-3000. Ale jeśli ktoś szuka wysokiego standardu, to ceny tych droższych nie zwalają z nóg i są o wiele niższe od europejskich.
Chłopaki z "Ucieczki do raju" twierdzili, że na Filipinach do życia przez miesiąc wystarczy 1600 zł. Koszty mojego wyjazdu to: 2600 za bilety, 300 zł za ubezpieczenie, 400 dolarów które zabrałem w gotówce (z tego 70 dolarów wydałem na trzy doby w dwuosobowym pokoju hotelowym w Manili), 10000 peso (750 zł) wyciągnąłem z bankomatu na wyspie Siquijur, bilety lotnicze między wyspami kosztowały ok. 1000 zł. Razem? Około 5850 zł na trzy tygodnie, z czego ponad 4 tys. peso mam wciąż w kieszeni (ok. 300 zł).
Co kryje się za kwotą 5850 zł? Wyjazd na drugi koniec świata planowany w ostatniej chwili, opłata za hotele (dla mnie i mojego przewodnika), bilety lotnicze między wyspami kupowane tak, jak wszystko inne, niemal dzień przed odlotem (część z nich dla dwóch osób bez żadnych promocji), liczne opłaty lotniskowe, promy, taksówki i wiele innych. Ale gdybym miał podać kwotę, jaką wydałem "na życie" na Filipinach, a nie turystyczno-dziennikarskie extra dodatki, sprawa zaczęłaby wyglądać zupełnie inaczej.
Po odjęciu kosztów dojazdu, przewodnika, biletów do miejsc, w których realizowałem materiały dla naTemat oraz dość drogie ubezpieczenie (wystarczyłoby Euro26 za kilkadziesiąt złotych), wyjazd na Filipiny byłby zdecydowanie "odchudzony". Gdyby ktoś zdecydował się na dłuższy pobyt, który można by uznać za "życie na Filipinach", koszty jego utrzymania byłyby bardzo niskie. A gdyby jeszcze się targować i zwracać uwagę na ceny, zrobiłoby się wręcz śmiesznie tanio. Na jedzenie dla dwóch osób (przez kilka dni był ze mną mój przewodnik), opłaty lotniskowe, taksówki oraz imprezy, wydałem 1425 zł, a więc mniej więcej taką kwotę, o jakiej była mowa w wywiadzie.
Pokój na cały miesiąc (w regularniej, a nie turystycznej cenie) można tu wynająć za około 400 zł. Dzienne wyżywienie (3 posiłki) w moim przypadku kosztowało na ogół około 13-16 zł, przy czym właściwie nie patrzyłem na ceny i oczywiście nie oszczędzałem (wybierałem to, co najlepiej wyglądało). Jadłem kiedy chciałem i co chciałem. Wynajęcie skutera (co w zasadzie nie jest niezbędne do przeżycia) kosztuje 250 peso, czyli jakieś 19 zł dziennie. Mieszkanie i jedzenie na Filipinach to zatem koszt około 800 zł. Z drugą połową obiecanych 1600 zł robisz już właściwie co chcesz. Ceny na Filipinach opisałem we wcześniejszym artykule.
Trzy tygodnie okazały się być zbyt krótkie, aby zrealizować wszystkie tematy, o których myślałem przed wyjazdem. Nie udało mi się dotrzeć na północ kraju, gdzie miałem zobaczyć trumny zawieszone na skałach. Nie spotkałem się również z byłym szefem mafii, który przez większość zawodowego życia zajmował się porywaniem białych dla okupu. Po przyjeździe na Filipiny okazało się, że mężczyzna nie żyje.
Czy, mimo to, Filipiny okazały się dla mnie rajem? Pod wieloma względami tak. Przede wszystkim dlatego, że jest to przepiękny kraj i dokładnie trafia w europejskie rozumienie "raju". Palmy, błękitna woda, piękne plaże i rafa koralowa – czego chcieć więcej? Na szczególną uwagę zasługują oczywiście małe wyspy (oraz te polecane w przewodnikach), a nie duże miasta. Te polecałbym raczej omijać, bo ani ceny, ani widoki nie są rewelacyjne (choć z pewnością ciekawe).
Jest to również bez wątpienia raj dla osób, które mogą pracować zdalnie. Nawet przy polskich stawkach, zarabianie w złotówkach gwarantuje tu dostatnie życie. Informatycy, graficy, szkoleniowcy – przedstawiciele wszystkich tych zawodów mogliby czuć się na Filipinach jak królowie. Tak naprawdę mogą oni popracować kilka godzin miesięcznie, aby tu żyć. Spotkałem tu kilka osób, które były na dłuższych wakacjach i pracowały przez internet.
Oczywiście raje istnieją jedynie na poziomie idei, dlatego też i Filipiny mają swoje ciemne oblicze. Jeśli ktoś będzie go szukał, tak jak ja to robiłem, aby poznać różne odcienie tego kraju, to je znajdzie. Ale jeśli ktoś będzie chciał wypocząć, przeżyć przygodę życia lub po prostu zamieszkać w raju - znajdzie to, czego szuka (i nie zmieni tego nawet nie najlepsze jedzenie). Właściwie ani przez chwilę (poza krótkim szokiem zaraz po wylądowaniu) nie czułem najmniejszego powodu do niepokoju. Filipińczycy okazali się być zdecydowanie bardziej przyjaznymi i pomocnymi ludźmi niż Polacy. Nawet idąc samemu w nocy przez nieznane sobie miasta czułem się tu dobrze, co nawet w Warszawie nie jest przecież regułą.
Filipiny to również raj dla osób, które chciałyby "odnaleźć siebie". 12 tysięcy kilometrów to wystarczająco daleko, aby spojrzeć z boku na swoje życie, cele i wartości, którymi się na co dzień kierujemy. Okazuje się, że ludzie potrafią być szczęśliwi mieszkając w bambusowym domku, mając w kieszeni pieniądze wystarczające na najbliższe parę dni. Nie mają samochodów, iPhone'a ani NewBalance'ów. Nie chodzą do Charlotte'y, nie pracują w TVN-ie i nie wiedzą, czy są uczuleni na gluten. Filipiny to miejsce, gdzie możemy zdać sobie sprawę, że droga do raju to przede wszystkim wyzbycie się potrzeb, które tak naprawdę nimi nie są.
Gdy czekaliśmy na nadejście tajfunu Queenie, schowaliśmy się w bambusowym domku Remke'go. To artysta, muzyk, człowiek żyjący przede wszystkim wartościami duchowymi, które stawia ponad te materialne. Jego dom ma może 10 metrów kwadratowych powierzchni, gromadzi w nim jedynie instrumenty i książki o sensie życia. Niczego więcej nie potrzebuje. – To nie przypadek, że jesteśmy tu teraz razem. Nic w życiu nie dzieje się przypadkowo – powiedział mi, gdy wraz z Bobbym z Kalifornii, Mariuszem i pewnym młodym Filipińczykiem graliśmy na bębnach, czekając na "Queenie".
Wielu z nas dało się złapać w pułapkę konsumpcjonizmu, która narzuca nam określony sposób myślenia i działania. Efekt jest taki, że w dużej mierze nasza codzienność polega na spełnianiu cudzych potrzeb i oczekiwań, a nie naszych własnych. Robimy wiele rzeczy, bo "wszyscy tak robią" i przez cały proces dorastania wpajano nam, jak trzeba żyć.
Filipiny mogą być rajem, ale w moim przypadku, tylko przez tych kilka tygodni. Nie wyobrażam sobie mieszkania w tym kraju, bo zwyczajnie tęskniłem już za domem. Brakowało mi miasta - tramwajów, kina i oczywiście przyjaciół. Raj, który staje się codziennością, według mnie przestaje nim być. Ale dla mnie był nim przez trzy tygodnie.
Na Filipinach zdecydowanie można odnaleźć raj na ziemi. A jeśli czas tu spędzony odpowiednio dobrze wykorzystamy na refleksję nad swoim życiem, być może kawałek napotkanego tu raju uda nam się zabrać ze sobą do domu.