Reklama.
To, że po wydarzeniach grudniowych 1970 roku, Lech Wałęsa jako młody robotnik uwikłał się w jakieś relacje ze Służbą Bezpieczeństwa, wiadomo od dawna. Sam Wałęsa nie krył tego w swojej autobiografii. W kręgu gdańskiej opozycji nie było to tajemnicą i – co trzeba dzisiaj przypomnieć – nie przeszkadzało to Jarosławowi Kaczyńskiemu, by w 1990 roku zostać głównym promotorem prezydentury dla Lecha Wałęsy.
Dla milionów Polaków i dla jakże wielu obserwatorów naszej najnowszej historii spoza Polski, liczy się to, co Wałęsa zrobił dla Polski na przełomie lat 70. i 80 ubiegłego wieku, liczy się jego przywództwo w strajkach sierpniowych, jego niezłomna postawa, gdy w całkowitej izolacji był internowany w Arłamowie, liczy się wreszcie jego wiodąca rola, jaką odegrał w odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1989 roku. W żadnej z tych historycznych ról nie był agentem prowadzonym przez bezpiekę. Był wtedy autentycznym, samodzielnym przywódcą społecznego oporu. To wtedy (a nie dzisiaj), miała miejsce w Polsce dobra zmiana i Lech Wałęsa był jej głównym animatorem.
W 1990 roku, jak 22 latek i ówczesny szef NZS-u, poparłem w wyborach Wałęsę i – mimo iż jego prezydentura nie wszystkie moje oczekiwania spełniła – zawsze uważałem, iż dokonałem wtedy właściwego wyboru. Widziałem w jego wyborze historyczne zwieńczenie naszej drogi do niepodległości – że oto ten, który był przez dziesięciolecie niekwestionowanym przywódcą społecznego oporu wobec komunistycznej władzy, obejmuje najwyższy urząd już w wolnej Polsce.
Tak widzę Lecha Wałęsę. Z błędami młodości i z wielkością, gdy historia działa się na naszych oczach. I tego obrazu ani prezes Kaczyński, ani też zawartość szafy generała Kiszczaka mi nie zmienią.