Kobiety w Polsce boją się dziś zachodzić w ciążę. I słusznie. Bywa, że lekarze ze strachu przed prokuraturą wzbraniają się przed wykonywaniem zabiegów nawet w przypadkach zagrożenia życia i zdrowia kobiet. Tak było w przypadku Magdy, która była w niemożliwej do utrzymania ciąży pozamacicznej. Dziś w Sejmie odbędzie się głosowanie nad projektem Ustawy ratunkowej, która ma zapobiec takim sytuacjom.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Ustawa ratunkowa znosi odpowiedzialność karną lekarzy za wykonanie legalnej aborcji. A także karanie osób trzecich (np. partnerów, rodziny) za pomoc w przerwaniu ciąży.
Zarówno osoby w ciąży, jak i lekarze alarmują, że wyrok TK wywołał tzw. efekt mrożący w stosunku do pozostałych, wciąż legalnych, przesłanek aborcyjnych.
Lekarze z obawy przed odpowiedzialnością karną odmawiają wykonywania aborcji nawet w sytuacji zagrożenia zdrowia lub życia osoby w ciąży.
Inicjatorką działań jest posłanka Magda Biejat, a za projektu Ustawy ratunkowej odpowiadają Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny i Akcja Demokracja
Październik 2020: duma i wściekłość
Teraz: Ból. Ten fizyczny i psychiczny
Przed rokiem Magda była w zupełnie innym miejscu. Szczęśliwe małżeństwo, dwójka wyczekiwanych dzieci, powrót do pracy po urlopie wychowawczym.
Gdy dowiedziała się o wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, nie dowierzała, że to dzieje się naprawdę. Z wypiekami na twarzy oglądała relacje z protestów i była dumna, że tak wiele osób poszło manifestować wściekłość, którą czuła.
Sama na ulice nie wyszła – młodsza córka dopiero co skończyła dwa lata, druga była niewiele starsza. Poza tym do najbliższego miasta wojewódzkiego miała ponad 100 kilometrów. Została w domu.
Dziś, chociaż nie doszła jeszcze do siebie po operacji, podczas której usunięto jej jajowód, pojechałaby wrzeszczeć z tłumem. I pewnie też wyć z bezsilności.
Magda ma 34 lata, ciemne włosy do ramion, wyższe wykształcenie. Pracuje z dziećmi i to uwielbia. Gdy decyzja Trybunału się uprawomocniła, poczuła ulgę, że zdecydowali się z mężem na powiększenie rodziny kilka lat wcześniej.
Nie wykluczali trzeciego dziecka, ale Magda, która urodziła Maję i Lilę rok po roku i miała za sobą poronienie, chciała przede wszystkim wrócić do pracy, tym bardziej że jak na młode małżeństwo z dwójką dzieci przystało, pod koniec miesiąca z pieniędzmi byli na styk.
W sierpniu Magda miała zabieg usunięcia gruczołu Bartholina. Pozabiegowe krwawienie wzięła za wcześniejszy okres, do tej wersji skłaniał się i jej ginekolog.
No a potem zaczęła czuć się dziwnie, podobnie jak wtedy, gdy była w poprzednich ciążach. Hipotetycznie nie było to możliwe, bo się zabezpieczali, ale dla świętego spokoju zrobiła test. Wmurowało ją. Wynik był pozytywny. Pierwsza myśl: a co, jeśli będzie chore.
Mąż był przestraszony perspektywą kolejnego dziecka chyba jeszcze bardziej niż ona. Bał się, że sobie nie poradzą – logistycznie i finansowo. Jednego dnia dochodzili do wniosku, że "jakoś to będzie", drugiego rozglądali się po mieszkaniu i łapali za głowę, bo było ciasno nawet przy dwójce dzieci.
Procedura dręczenia
Nie było jednak czasu na oswojenie się z ciążą, bo po kilku dniach Magda zaczęła obficie krwawić. Jej ginekolog nie mógł jej przyjąć, ale potem krwawienie się nasiliło i doszły do niego bóle brzucha. Pojechała do szpitala.
Lekarz, który ją badał, potwierdził, że jest w ciąży, ale podczas badania USG nie mógł zlokalizować płodu. Powiedział, że opcje są dwie: poroniła albo to ciąża pozamaciczna. I przepisał jej leki podtrzymujące ciążę.
Magda pamięta nawet, że zapytała, po co podtrzymywać ciążę pozamaciczną, której nie da się utrzymać, ale lekarz stwierdził, że "takie są procedury". Zastosowała się do zaleceń.
Dopiero później dowiedziała się, że na tamtym etapie mogła jeszcze dostać metotreksat – preparat hamujący rozwój jaja płodowego, które w pierwszych tygodniach ciąży pozamacicznej może się jeszcze samoistnie wchłonąć.
Została w szpitalu, żeby monitorować poziom hormonu Beta HCG, który wzrasta u kobiet w ciąży. U niej spadał, więc po dwóch dniach wypisała się do domu i powiedziała, że kolejne badanie zrobi już prywatnie. Zaraz miała zacząć pracę, do tego nie chciała zostawiać dzieci na dłużej.
Tyle że Beta HCG poszybowało w górę. Magda umówiła się do ginekologa i pojechała jeszcze do szpitala po dokumentację medyczną. Gdy na miejscu zbadał ją lekarz, tak jak stała, trafiła na oddział.
Diagnoza: ciąża pozamaciczna, prawdopodobnie krwotok w brzuchu. Personel zaczął szykować Magdę do operacji. Ten sam dzień, kolejne badanie: krwi było mniej, więc nie operujemy. Magda usłyszała, że może to jednak poronienie, może się wchłonie. Miała leżeć i czekać.
Podczas porannego obchodu Magda poznała ordynatora. Wyjeżdżał i miało go nie być cztery dni. Podczas swojej nieobecności zlecił wyłącznie kolejne badań Beta. Poziom hormonu wzrósł nazajutrz, ale ewidentnie przestraszony sytuacją lekarz, zaordynował, żeby teraz robić badania co dwa dni, "no bo po co codziennie".
Może bał się podjąć decyzję o zabiegu pod nieobecność szefa i chciał mieć więcej czasu na decyzję? Może też zlecenie operacji go przerażało? Koniec końców oznaczało to usuniecie płodu z dróg rodnych Magdy. Jak spojrzałby na to prawodawca po zeszłorocznym wyroku Trybunału? Wielu lekarzy tego nie wie.
Wcześniej takie zabiegi były uznawane za standardową procedurę medyczną. Ratowały zdrowie i życie kobiet – w skrajnych przypadkach kobieta w ciąży pozamacicznej może umrzeć na skutek krwotoku wewnętrznego.
Badanie USG wykazało u Magdy "zmianę" w jajowodzie wielkości dwa na trzy centymetry – znów usłyszała, że "może się wchłonie". Kolejne badania krwi – Beta znów wyżej, morfologia za to spadła. Twardych dowodów na ciążę pozamaciczną przybywało. Niska morfologia oznaczała krwotok wewnętrzny.
Kto rozwiąże ręce służbie zdrowia
Z Magdą nikt nie rozmawiał, nic jej nie wyjaśniał. Sama poszła do dyżurki, żeby zapytać, kiedy planują zabieg. Poirytowana lekarka wyjaśniła jej, że przecież skoro płód rośnie, to jasne, że żyje. A skoro żyje, to oni mają związane ręce. Sam musi obumrzeć.
Ile to potrwa? Nie wiadomo. Po co czekać na poronienie, skoro takiej ciąży nie da się donosić? Takie prawo, oni mają związane ręce. Czy Magda się źle czuje? Trochę boli ją brzuch. A, jak trochę, to czekamy.
Wróciła do pokoju i przepłakała resztę dnia. Nie wiedziała, co ma robić. I bała się coraz bardziej. Nazajutrz zadzwoniła do lekarza, który przyjmował ją na oddział. Zdziwił się, że jeszcze jej nie operowano. Kazał jej iść do ordynatora, "ładnie z nim porozmawiać" i "prosić o zabieg". Tyle że ordynator miał być dopiero po weekendzie.
Ani w sobotę, ani w niedzielę nikt do niej nie zajrzał, dostawała tylko posiłki. Chodziła do pielęgniarek, żeby pytać, czy może coś zjeść, bo przed ewentualnym zabiegiem powinna być na czczo. Jedna pielęgniarka powiedziała, żeby nie jadła, a potem inna kazała jej zjeść obiad. Magda chodziła też do położnej i zgłaszała, że brzuch boli ją coraz bardziej. Nikt jej nie zbadał.
W międzyczasie zadzwoniła do szefowej i powiedziała, że nie wie, ile nie będzie jej w pracy. Wyjaśniła dlaczego. Szefowa postanowiła interweniować – zastępczyni ordynatora prowadziła jej własne ciąże, lubiły się.
Magda dostała też kontakt do Kamili Ferenc, prawniczki z Federy – Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Do rozmowy z nią do końca nie zdawała sobie sprawy, że szpital naraża jej zdrowie, życie i postępuje niezgodnie z prawem. Zeszłoroczna odmiana określenia "życie poczęte" przez wszystkie przypadki w wielu szpitalach położyła się cieniem na podejmowanych decyzjach.
Kobieta na stole
W poniedziałek Magda i wspomniana lekarka poszły do ordynatora. Ginekolożka pokazywał mu kolejne wyniki, zdjęcia z USG, wreszcie zbadała Magdę przy nim. Ordynator pokiwał głową i wyraził zgodę na zabieg. Operacja miała być nazajutrz.
Tej samej nocy Magdę obudził koszmarny ból, dostała krwotoku. Nie miała jak przywołać pielęgniarki, musiała znów iść do dyżurki. Trzymała się ściany, bo bała się, że zemdleje. Zawieźli ją na kolejne badanie.
Magda opowiada, że lekarz, który je wykonywał, pobladł, zaczął przeklinać i kazał natychmiast szykować salę operacyjną, mimo że była 4 w nocy. Najpierw zapytał "dlaczego nie zgłosiła się wcześniej". Nie wierzył, że Magda leży w szpitalu od tygodnia. Potem upewnił się, czy ma już dzieci.
Wszystko działo się szybko, Magda pamięta słowa: "pękło", "usuwamy" i jeszcze "bardzo dużo krwi w otrzewnej". Potem zasnęła.
Gdy obudziła się po zabiegu, dowiedziała się, że usunięto jej jajowód. Płód miał ponad sześć centymetrów, a zwykle do przerwania jajowodu dochodzi już przy czterech. Z brzucha sterczał dren odprowadzający wciąż zbierającą się w środku krew.
Na porannym obchodzie jeden z lekarzy zażartował "że mogła już poczekać do wyznaczonego terminu zabiegu". Magdzie nie było do śmiechu. Bo ona na polecenie lekarzy już czekała. Tak długo, aż pękł jej jajowód.
Po obchodzie przyszła do niej lekarka, która wcześniej nakłaniała ordynatora do wyznaczenia terminu operacji. Zaczęła zapewniać Magdę, że nawet z jednym jajowodem może jeszcze mieć dzieci.
Dla Magdy to było jak kolejny niesmaczny żart. Kilka godzin wcześniej słaniała się na nogach z bólu, lała się z niej krew. Teraz nie miała jajowodu, nie mogła chodzić, opuchnięty brzuch mimo leków wciąż bolał. Nie pamiętała innego tak silnego bólu, porody się nie umywały. Kolejna ciąża to było ostatnie, o czym myślała. Nigdy więcej, nie w tym szpitalu, nie w tym kraju.
Hydroksyzynka dobra na wszystko
Sekretarka, która widziała kilka dni wcześniej jak Magda rozpłakała się, nie mogąc wejść do gabinetu ordynatora, poprosiła szpitalnego psychologa, żeby z nią porozmawiał. Ten wysłuchał, pokiwał głową i powiedział, że "tak to już jest" i że zaraz dostanie "hydroksyzynkę".
Przyszedł następnego dnia, nawet nie usiadł, tylko stanął nad Magdą i zapytał przy sali pełnej pacjentek "czy dobrze się już czuje". Nie była zbyt rozmowna. Za to gdy psycholog wyszedł, inne kobiety w sali nie żałowały epitetów pod jego adresem.
Pytam Magdy, co było najgorsze. Mówi, że brak jakiegokolwiek wpływu na to, co się z nią dzieje, brak informacji, bezsilność. A to wszystko przy narastającym z dnia na dzień bólu i lęku.
Do tego dochodziły wideo rozmowy z dziećmi, które płakały i codziennie pytały, "czy jeszcze kiedyś wróci" i dlaczego jej nie ma. W końcu Magda nie miała siły na połączenia wideo, nie chciała rozklejać się przy córkach.
Gdy wyciągali jej pooperacyjny dren z brzucha, krzyknęła z bólu. Ordynator, ewidentnie poinformowany o sytuacji, zapytał ją na obchodzie, co może dla niej zrobić. Odpowiedziała, że chce już tylko wrócić do domu. Skrzywił się i wyszedł, ale dał jej wcześniejszy wypis.
Magda dowiedziała się od pielęgniarek, że w tym roku mieli już na oddziale dziewczynę w ciąży pozamacicznej. Leżała w szpitalu ponad dwa tygodnie czekając.
- Dla mnie ciąża była zaskoczeniem. Nie zdążyłam się oswoić z tą perspektywą. Nie wyobrażam sobie cierpienia kobiety, która marzy o dziecku, a potem zmusza się ją, żeby leżała w szpitalu tylko po to, żeby czekać, aż płód sam obumrze.
W domu Magda długo leżała, po operacji nie była w stanie normalnie chodzić, nawet wyjście do łazienki było wyzwaniem.
Gdyby zabieg wykonano laparoskopowo, wróciłaby do siebie po kilku dniach. A tak, nie mogła podpisać nowej umowy w pracy, bo nie mogła do niej wrócić. Nie wie, co by było, gdyby szefowa nie ubezpieczyła jej mimo to.
Dzidziusia nie będzie
Na bliźnie po operacji wciąż są ogromne zgrubienia, a brzuch jest napęczniały. Dzieci w szkole, do której wróciła kilka dni temu pytają, czy "będzie miała dzidziusia". To efekty krwawienia wewnętrznego. Lekarz powiedział Magdzie, żeby się nie przejmowała. Będzie miała szczęście, jeśli nadmiar krwi w otrzewnej nie zlepi jej narządów wewnętrznych.
Jeszcze gorzej jest z jej stanem psychicznym. Gdy przed okresem źle się czuła, zaczęła panikować, bo na myśl o szpitalu nie mogła złapać tchu ze stresu.
Próbowała opowiadać o tym, co przeszła, ale zaczynała płakać. Jest jeszcze jedna kwestia. Na razie Magda nie może uprawiać seksu, ale myśl o zbliżeniu z mężem ją przeraża. Ostatnio przecież się zabezpieczali.
– Zdaję sobie sprawę, że potrzebuję pomocy psychologicznej. Mam już nawet wybraną panią terapeutkę, ale powstrzymują mnie finanse. Przez ostatnie dwa miesiące żyliśmy we czwórkę tylko z pensji męża, moja – i to tylko za dwa tygodnie pracy – przyjdzie dopiero w listopadzie. Miesięczny koszt terapii to około 600 złotych, w tym momencie absolutnie nie stać nas na taki wydatek.
Magda złapała się na tym, że na wiadomość, że koleżanka jest w ciąży, pomyślała "żeby tylko urodziła chłopca". Bo w tym kraju lepiej być mężczyzną.
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut
Czytaj także:
Reklama.
Fragment listu napisanego przez Magdę
"Dziś mija miesiąc od mojej operacji. Operacji ratującej życie. Żyję, więc powinnam być wdzięczna lekarzom za ratunek. Szpital w Wielkopolsce, oddział ginekologiczny, tutaj zaczął się największy – jak do tej pory – koszmar, jakiego doświadczyłam w życiu. (...)"
Fragment listu napisanego przez Magdę
"Słyszę: taki mamy teraz klimat, aborcji się nie robi. Ale przecież chodzi o usunięcie ciąży pozamacicznej, z której nigdy nie urodzi się dziecko, a która dla mnie jest szalenie niebezpieczna".
Fragment listu napisanego przez Magdę
"Jadąc na blok operacyjny, czułam się bardzo źle, ale było mi już wszystko jedno. Zwyczajnie cieszyłam się, że to początek końca tego psychicznego horroru".
Fragment listu napisanego przez Magdę
"Pisząc te słowa płaczę. Ilekroć o tym myślę, czuję, jak mnie to wewnętrznie zgniotło. Po dwóch tygodniach hospitalizacji mogę na palcach jednej ręki policzyć osoby, które znały znaczenie słowa empatia. (...) Byłam numerkiem. Zupełnie nieistotnym".