Lilach Dekel-Avneri ma polskie korzenie i izraelski paszport. Od kilku tygodni mieszka w Pałacu Kultury. We współpracy z Sylwią Chutnik pracuje nad spektaklem dla Teatru Dramatycznego. “Muranooo” to dość historia Muranowa i jego byłych żydowskich mieszkańców, których obecność wyczuwają też dzisiejsi lokatorzy. Lilach mówi o sobie, że lubi być upiorem z opery, ale to nieprawda – to żywy, pogodny umysł, choć zajmują ją przede wszystkim historie jak najczarniejsze. W 69. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim z izrealską reżyserką teatralną rozmawiamy o duchach, polskich siostrach i przedwojennym życiu kulturalnym stolicy.
Jak doszło do twojej współpracy z Teatrem Dramatycznym?
Zaczęło się tak, że przyjechałam do Dramatycznego z “Adamem Duchem” w 2010 r. To było świetne doświadczenie – zarówno dla nas, jak i dla teatru. Złapaliśmy dobry kontakt z widownią i pomyśleliśmy, że chętnie popracowalibyśmy jeszcze nad czymś wspólnie. Ja coś zaproponowałam, teatr coś zaproponował, a na koniec Dorota Sajewska (dramaturżka teatru – przypis red.) zasugerowała, żebym zapoznała się z tekstem Sylwii Chutnik o Muranowie. Dostałam sporo materiału do czytania o samej dzielnicy. Dziwne – moja rodzina pochodzi z Warszawy, a ja nigdy nie natrafiłam na inne informacje na temat tego miasta niż te, które pochodziły od dziadków i rodziców. Znałam opowieści mojej babci i oczywiście to, co czego dowiedziałam się z literatury wydawanej w Izraelu. A musisz wiedzieć, że okazało się wtedy, że to zgoła co innego niż to, co wy wiecie i czytacie tutaj! Ta lektura pozwoliła mi zwizualizować sobie to, jak Warszawa wyglądała przed wojną. Zaczęliśmy risercz dotyczący Muranowa, potem dostaliśmy pierwszy szkic tekstu – pokochałam go od pierwszego wejrzenia, bo Sylwia ma niesamowity sposób traktowania tego tematu. Zupełnie odbiega od tego, do czego przywykliśmy w Izraelu.
Małgośka Szumowska – kawiorowa lewica?
Co to znaczy?
Jej tekst był pełen humoru, ale też zawierał elementy jak z horroru dla dzieci. Są w nim niesamowite postaci żydowskich duchów, a także harmonijny z resztą tekstu happy end. To było dla mnie dość nowe, bo zazwyczaj mam do czynienia z materią tragiczną – przy niej to zakończenie wydaje się niemal hollywoodzkim kiczem! Ale w pewnym sensie, ponieważ ten temat jest jak wielka rana pomiędzy naszymi narodami, szczęśliwe zakończenie jest unikatowe. Myślę też, że wiąże się symbolicznie z nami-autorami – “trzecim pokoleniem Holocaustu” – którzy szukamy sposobów porozumienia bez względu na wszystko, co wydarzyło się między naszymi narodami. Tu wkracza poważne pytanie, jak radzić sobie z tym tematem dzisiaj, po 60 latach refleksji, tworzenia literatury na ten temat etc. Coś musi się w końcu zmienić – jesteśmy nowym pokoleniem, które chce się mierzyć z tym problemem, ale jesteśmy inni. Nie doświadczyliśmy życia w obozie, mamy tylko opowieści i stereotypy, którymi nas karmiono przez lata. Czas na naszą perspektywę. Spektakl powstaje ze współpracy trzeciopokoleniowej pisarki z trzeciopokoleniową reżyserką i w większości trzeciopokoleniową ekipą aktorską, chociaż akurat aktorzy są w różnym wieku.
Wystawiliście już ten tekst – w zeszłym roku Teatr Dramatyczny pokazał go podczas festiwalu “Walka Czarnucha z Europą”. Czy spektakl “Muranooo”, który ma premierę 12. maja, będzie znacząco różnił się od tamtej wersji?
Tak! Po prezentacji “Muranooo” latem zaczęliśmy z Sylwią i Pawłem (Miśkiewiczem – dyrektorem Teatru Dramatycznego) dyskutować o tym, co chcielibyśmy zmienić, poszerzyć. Postanowiłyśmy, że każda z nas zachowa swoje unikalne spojrzenie. Ja chciałam zgłębić samą istotę bólu i po długim riserczu postanowiłam skupić się na tekstach Ka-Tzetnika – to najbardziej popularny pisarz zajmujący się Holocaustem w Izrealu. Jedno z jego dzieł – “Dom lalek” – ukazało się nawet w Polsce. To hardkorowe historie z Auschwitz. Napisał sześć książek; każda jest bardzo inna od poprzedniej. Język i sposób myślenia Ka-Tzetnika bardzo ewoluuje z biegiem czasu – wyzbywa się on np. swojej początkowej wściekłości. W pierwszych tekstach “wymiotował informacjami”, które się z niego aż wylewały. Natomiast jego ostatnia książka szokuje uwewnętrznieniem idei, że Holocaust nie został stworzony przez diabła, lecz przez ludzi. Czyli przeze mnie i przez ciebie. To do dzisiaj dość sensacyjne spojrzenie. Wysłałam Sylwii Chutnik trochę linków na jego temat, piosenkę, którą napisał. Jakieś cztery miesiące później dostałam od niej kolejny draft dramatu. Byłam zszokowana. Nie wiem, na ile miało to związek z twórczością Ka-Tzetnika, ale ten szkic był już dużo mocniejszy, bardziej mroczny. Dodała mnóstwo historii mających więcej bezpośrednich związków z holocaustowymi historiami – np. ten dziwaczny mit, którym karmił się antysemityzm, o Żydach pijących krew i żywiących się ciałem chrześcijańskich dzieci, a potem robiących z nich macę... Ta wersja była znacznie bardziej obszerna, ale że ja też przeprowadziłam swoje poszukiwania, skończyło się na tym, że do finalnej wersji trafi tylko odrobina Ka-Tzetnika. Wybierałam, jak pensetą, pojedyncze motywy z jego tekstów.
Czy coś cię zdziwiło w kontaktach z Polakami?
Tak, np. to, że nie wszyscy mówią po angielsku! Ale jest też jedna rzecz, która wydała mi się nowa i trochę niepokojąca. To to, że Polacy, a zwłaszcza warszawiacy, wydają się bardziej zajmować się tym, co w trakcie wojny spotkało Polaków. Głównym tematem tego dyskursu jest Powstanie Warszawskie. Wiedzą, że w polskich miastach byli Żydzi, którzy trafili do gett, ale ta świadomość nie jest reprezentowana np. w Muzeum Powstania Warszawskiego. Tam praktycznie nie wspomina się o Żydach. Z drugiej strony, w Izrealu jest tak samo – odwiedzając instytut Yad Vashem w Jerozolimie, też zyskujemy wiedzę tylko o doświadczenia Żydów. Większość ludzi pewnie nie wie nawet, że w Warszawie wybuchło powstanie przeciwko Niemcom. Nasz teatralny projekt pozwolił mi skonstatować, jak wielka jest informacyjna przepaść między oboma narodami, jak bardzo rywalizują między sobą o to, kto bardziej ucierpiał i jak wiele trzeba się jeszcze nauczyć o naszych wspólnych stosunkach. Powinniśmy przestać porównywać, a zacząć się uczyć o tej drugiej stronie, chociaż oczywiście II wojna światowa dotknęła też wiele innych nacji i mniejszości. Najwyższy czas, żebyśmy zobaczyli cały obraz, nauczyli się rozmawiać o stereotypach. Z zaskoczeniem dowiedziałam się też, że wasze pierwsze pokolenie – dzisiejsi dziadkowie i babcie – bardzo niechętnie mówią o swoich wojennych doświadczeniach. A jeśli już to robią, to znów uwzględniają tylko polską stronę, jak gdyby nie mieli żydowskich sąsiadów, przyjaciół...
Pokolenie naszych rodziców też nie szafuje wspomnieniami o żydowskiej obecności.
W swoim tekście mimochodem uwzględniła to Sylwia – w tej rozbudowanej wersji dramatu jedyna grupa, która jest niedoreprezentowana, to właśnie drugie pokolenie Polaków. Rodzice są nieobecni – jak gdyby nie istniało połączenie między najmłodszymi i najstarszymi. Pamiętam, jak po pierwszym przedstawieniu w Warszawie podeszła do mnie dziewczyna. Powiedziała, że dla niej “Muranooo” było niezwykle silnym przeżyciem, bo zarówno ona, jak i wiekszości jej znajomych, starali się unikać tych ponurych historii w rozmowach z dziadkami. Kiedy zrozumieli, że ich to interesuje, było już za późno. Właściwie teraz rozbrzmiewa ostatni dzwonek – przedstawiciele tego pokolenia coraz szybciej znikają, to my musimy z nimi rozmawiać, pytać, upewniać się, że zdobędziemy tak dużo informacji, jak to tylko możliwe.
Mnie się wydaje, że nasze pokolenie jest dużo bardziej ciekawe tych opowieści. Obserwuję wśród rówieśników nie tylko wzrost zainteresowania własnymi żydowskimi korzeniami, ale i wszystkimi korzeniami, swoją tożsamością. Wydaje mi się, że pokolenia naszych rodziców ta tendencja nie dotyczy w równym stopniu.
Jest takie uogólnienie dotyczące drugiego pokolenia, z którego wynika, że oni też zostali skrzywdzeni przez Holocaust; ta fala dotknęła ich do żywego. Dlatego odpowiedzialność spoczywa na nas – tak jakbyśmy my nie zostali dotknięci, w co nie wierzę, bo ta fala zmieniła także naszą teraźniejszość. Ale nie zmienia to faktu, że nam, za sprawą dystansu, łatwiej jest zadawać pewne pytania. Szczególnie, gdy sami zostajemy rodzicami, dochodzimy do wniosku, że to bardzo istotne, skąd przychodzimy.
A ty skąd przychodzisz? Czytałam wywiad z tobą, z którego wynikało, że pracując nad tą sztuką ponownie otworzyłaś stare pudełko ze zdjęciami twojej babci.
Byłam bardzo związana z moją babcią. Zajrzałam do tego pudełka raz, jako nastolatka. Bardzo długi, nawet zbyt długi czas poświęciłam na zgłębianie przeszłości. Chciałam lepiej zrozumieć, jak to możliwe, że Holocaust się wydarzył. Chciałam pojąć niemiecki sposób myślenia. Dlatego zaczęłam poznawać niemiecką literaturę, dramaty, filozofię, by zrozumieć, skąd wzięli się ludzie, którzy zrobili to, co zrobili. I wydarzyło się coś nieoczekiwanego – zakochałam się w tej kulturze! Znalazłam tam dużo rzeczy, które były mi bliskie. Z czasem pozostawiłam jednak tematykę Holocaustu na boku, bo pochodzę z kultury, w której jest ona stale obecna. Ponownie w moją przeszłość wciągnął mnie Teatr Dramatyczny własnie tekstem Sylwii Chutnik (śmiech). Moja mama zawsze pytała, czy nie pojadę z nią do Polski, żeby zobaczyć miejsce, skąd pochodzi – nigdy nie chciałam, nie rozumiałam po co. Nie czułam potrzeby, za dużo się tym zajmowałam w młodości, chciałam, żeby przestano mnie zadręczać tymi opowieściami jak z horroru. A kiedy w końcu przyjechałam z “Adamem Duchem” do Warszawy, nie miałam nawet ochoty zwiedzić Cmentarza Żydowskiego.
Nie chciałaś zobaczyć pozostałości największego getta w Europie?
Zgodziłam się tylko zobaczyć, jak wygląda getto, bo chciałam znaleźć miejsce, w którym rodzina mojej babci miała sklep z futrami, a mój dziadek praktykę adwokacką. Sklep mieścił się przy placu Krasińskich, niedaleko ulicy Długiej. Kiedy przyjechałam tu za drugim razem, po przeczytaniu całej tej literatury, zajrzałam ponownie do zdjęć babci. Zrobiłam to dlatego, że chodzenie po tych ulicach okazało się dla mnie niezwykle naturalne: patrzyłam na ludzi, szczególnie na kobiety, i czułam się jak w domu. Wszystko tutaj bardziej do mnie pasuje niż w Izrealu. Izrael to kraj imigrantów, splata się tam mnóstwo różnych kultur, a tutaj jednak większość ludzi to Polacy, a ja w gruncie rzeczy też przecież jestem Polką! Patrzę na tutejsze dziewczyny i kobiety i widzę, że mam w Polsce wiele sióstr – więcej niż w moim własnym kraju. Kiedy się tu pojawiłam, zaczęłam czuć, jak życie tutaj mogło wyglądać z perspektywy mojej babci, kiedy była w moim wieku. Wróciły te historie o jej wyprawach do teatru, do opery, o przedwojennym życiu towarzyskim. Warszawa bardzo się zmieniła – była niesamowicie piękna przed wojną, teraz tego nie widać. Byłam bardzo zła na moją babcię, że chciała wrócić do Warszawy po tym, co spotkało tu Żydów w czasie wojny, nie rozumiałam jej. Kiedy tu przyjechałam, poczułam – to był jej dom! Niezależnie, od tego, co się tu zdarzyło – dokąd niby miała pójść? Na pustynię, do tej całej Palestyny? Zaczynałam rozumieć tych rozdartych, którzy nie wyjechali – mieli tu wszystko, kochali tu żyć. Patrzyłam na te zdjęcia i dostrzegałam piękno egzystencji tutaj przed wojną, myślałam, co by było, gdyby... Nasza teatralna produkcja jest jak z wieży Babel, we mnie jest za to wieża Babel uczuć: mam poczucie bycia na miejscu, tu są moje korzenie! Bycie w Warszawie tłumaczy mi, skąd sama pochodzę. Nie tylko ten moment traumy i przełomu, ale coś większego, czego nie mam w Izraelu, bo moja rodzina pochodzi stąd.
Dlaczego byłaś na nich taka zła za powrót? Dlatego, że za dużo ryzykowali?
Dlatego, że nie wyobrażałam sobie, jak można wrócić po tym wszystkim! Niemcy zabili całą rodzinę mojej babci. Połowa jej rodzeństwa i rodzice prawdopodobnie trafili do Auschwitz, ale wcześniej przeszli przez getto. Teraz chodzę tymi samymi ulicami i zaczynam rozumieć, że babcia mogła kochać to miejsce – była przecież Polką, nigdy nie stała się Izraelitką. Zawsze pozostała tą arystokratyczną Europejką w sposobie ubierania, w upodobaniach muzycznych. Kiedy dzieciaki w moim wieku bawiły się na podwórku, ja byłam zabierana do teatru i opery, tańczyłam w balecie. Babcia niemalże starała się odtworzyć dla mnie środowisko, w którym sama wyrosła.
Wychowywała cię?
Tak, mój kontakt z nią był bardzo intensywny. Mama ciężko pracowała, więc praktycznie żyłam tymi wszystkimi opowieściami o premierach, imprezach tanecznych, tanich biletach do teatru, które kupowała, chociaż trzeba było stać przez cały spektakl! Te historie były znacznie wyraźniejsze w jej pamięci niż wszystkie przerażające opowieści wojenne. Kiedy zaczęłam o nie pytać, gdy podrosłam, nie potrafiła odpowiedzieć – nie było jej tutaj. Zawsze przepłakiwała Dzień Pamięci o Holocauście; wiedziała, co się działo, ale nie była tego świadkiem. Nie znała tych prawdziwie wstrząsających historii. Więc ostatecznie miałam w głowie mnóstwo pięknych opowieści i wiele znaków zapytania. Np. zastanawiałam się długo, dlaczego dziadkowie zmienili nazwisko z
Rosenberg na Rożkowski. Dziadek wrócił po wojnie do armii jako sędzia, ale jego oryginalne nazwisko było dla Polaków zbyt żydowskie! Ktoś im mówi, że to zbyt żydowskie, a oni nadal chcą wracać w to samo miejsce? Tego nie mogłam pojąć. Ale wiem, że babcia zawsze tęskniła za Warszawą. Nie było w niej nic z tych Żydów, którzy nie kupują żadnych produktów pochodzenia niemieckiego czy, dajmy na to, nigdy nie jeżdżą do Polski. Są w Izraelu tacy ludzie – np. syn Ka-Tzetnika. Chciałam zaprosić go na premierę. Jego ojciec opuścił Polskę po tym, co wydarzyło się w Auschwitz i już nigdy nie wrócił, co stało się tradycją rodzinną. Ale znowu – on jest drugim pokoleniem, ja trzecim, a moja babcia była inna! Dlatego koniec końców opowiadam o tych operach i Wagnerach, jak można się w tym nie zakochać? (śmiech) Ostatecznie miłość zwycięża – jak w zakończeniu tekstu Sylwii. Może kiedy dotkniesz bardzo mrocznej strony, na samym końcu musi być miłość. Nie może być już ani trochę gorzej, więc pojawia się światło.
Ale ostatecznie twoi dziadkowie wyjechali do Izraela, prawda? Dlaczego?
Był rok 1951, moja mama miała trzy lata, mój wujek – jej brat – siedem albo osiem. Chodził już do szkoły i wrócił z niej któregoś dnia z pytaniem, co znaczy słowo “Żyd”.
Mhm.
No właśnie: moja babcia, a jego mama, też powiedziała “Mhm”. A potem zawołała do swojego męża: “Robert, Robert, przeprowadzamy się, to koniec! Nie chcę znowu słyszeć tego słowa”.
Przykro mi to słyszeć.
Oczywiście to nie twoja wina. To polsko-żydowskie spotkanie jest skomplikowane, ale myślę, że żadnej stronie nie musi być przykro; ważne, żebyśmy rozmawiali. Chodzi o to, żebym ja mogła powiedzieć: “To się wydarzyło” i żebym nie bała się twojej reakcji, żebyśmy rozmawiali o tym i wiedzieli, co czujemy i próbowali to zmieniać. I dlatego, że do dzisiaj Polacy bywają antysemitami, sądzę, że to jest takie ważne, by mieć odwagę, by działać, by współpracować, chociaż to trudne, nie uciekać, nie odpuszczać! Nawet jeśli wywołuje to silne emocje, to jest to część powrotu do zdrowia!
Lilach Dekel-Avneri – rocznik '70, izraelska reżyserka teatralna związana z Tmuna Theater w Tel Awiwie. Pisze własne teksty na scenę ("Tristan i Izolda w Warszawie", "Under Blazing Roofs"), wystawia też cudze – m.in. Sarah Kane, Dei Loher czy Efrat Danon. 12. maja w Teatrze Dramatycznym zobaczymy "Muranooo", czyli efekt jej współpracy z Sylwią Chutnik i aktorami Dramatycznego.