Polska nie tylko z dostępem do morza, ale także z koloniami – taką wizję mocarstwowej Rzeczypospolitej snuto całkiem poważnie w latach 20 i 30. XX stulecia. Za sprawą Ligi Morskiej i Kolonialnej, organizacji, która w zamorskich posiadłościach widziała szansę na korzyści ekonomiczne oraz wzrost prestiżu. O tym, czy Polacy powinni żałować, że nie wykorzystali szansy na posiadanie kolonii, zastanawia się w wywiadzie dla "Rzeczypospolitej" szef MON Tomasz Siemoniak.
Na pytanie, czy po zamachach w Paryżu Polska powinna ograniczyć imigrację z krajów muzułmańskich, minister odpowiada, że sytuacja obu państw - Polski i Francji - jest diametralnie inna. Jak tłumaczy, miliony obywateli państwa nad Sekwaną pochodzi z byłych kolonii francuskich. – Może powinniśmy żałować, że nigdy nie mieliśmy kolonii. I choć były takie tęsknoty, była Liga Kolonialna, to skończyło się na marzeniach – mówi Siemoniak.
Ma rację - obecnie w Polsce nie mamy problemu z pokłosiem kolonializmu, bo tego, jako takiego, nie było. Ale były aspiracje kolonialne. Te rozwinęła poważnie przywołana przez ministra Liga. Liga Morska i Kolonialna, która oficjalnie powstała w 1930 roku - z przekształcenia Ligi Morskiej i Rzecznej. A u jej początków leżało Stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi "Bandera Polska", powołane do życia na miesiąc przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości, w październiku 1918 roku.
"Żądamy kolonij dla Polski" - to jedno z głównych haseł wysuwanych w międzywojniu przez piewców polskiego kolonializmu. Takie hasła skandowano w wielu polskich miastach, a w manifestacjach zwolenników tej idei, organizowanych podczas tzw. Dni Kolonialnych, szły tysiące osób.
Widok maszerujących zwolenników kolonializmu nie powinien dziwić, skoro w 1939 roku do samej Ligi należało... prawie milion Polaków. Zakup kolonii poważnie rozważał rząd. To, czy Polska mogła stać się mocarstwem, analizował Naukowy Instytut do Badań Emigracji i Kolonizacji. Był też Polski Związek Pionierów Kolonialnych.
W całym sporze o kolonie nie chodziło tylko o prestiż państwa, choć wizerunek Polski na pewno by od zakupu posiadłości zamorskich nie ucierpiał. Istotne były też względy ekonomiczne - podkreślano: kolonie napędzą polską gospodarkę, zwiększą wskaźniki wymiany handlowej, obniżą poziom bezrobocia, będziemy dysponować surowcami, których do tej pory nie mieliśmy.
Eksport kauczuku naturalnego, ropy naftowej, banany na każdym polskim stole, ferie zimowe na "czarnym lądzie" - tego wszystkiego się domagano. A poza tym ponad 30-milionowy naród po prostu powinien mieć kolonie! Tak przynajmniej argumentowano przed wojną na ulicach polskich miast.
Propaganda rozgłaszała, że sama idea polskiego kolonializmu nie była nowa, bo sięgała co najmniej XIX wieku. Podwaliny pod nią położył już dwa stulecia wcześniej książę Kurlandii Jakub Kettler, lennik Rzeczypospolitej, kolonizator Gambii i Tobago. Polakom bliższe były jednak dokonania Maurycego Beniowskiego, bohatera jednego z poematów Juliusza Słowackiego, który w XVIII wieku zrobił karierę na Madagaskarze. Królem wyspy u wybrzeży Afryki okrzyknęli go lokalni kacykowie.
Z innym afrykańskim krajem, Kamerunem, kojarzy się misja badawcza XIX-wiecznego polskiego podróżnika Stefana Szolc-Rogozińskiego. Kupił tam praktycznie za bezcen kawałek ziemi, na którym powstała polska stacja badawcza. Stąd właśnie polski podróżnik eksplorował niezbadane dotąd rejony Kamerunu. Ten jednak ostatecznie, w latach 80. XIX wieku, przypadł Niemcom. Szolc-Rogoziński był załamany. Mimo wsparcia Bolesława Prusa czy Henryka Sienkiewicza. A przecież ten ostatni, autor "W pustyni i w puszczy", równie dobrze mógł pisać... o przygodach polskich dzieci w Kamerunie.
W latach 20 i 30. XX wieku, rządzący niepodległą już Polską żywo nawiązywali do wyprawy Szolc-Rogozińskiego, próbowali też zacieśnić związki z Angolą i Liberią. Były też plany "podboju" Ameryki Południowej, a w ich ramach założono nawet swojsko brzmiącą osadę w brazylijskim stanie Parana - Morską Wolę. Nie cieszyła się jednak większym zainteresowaniem. Podobnie jak wcześniejszy pomysł osadzenia polskich kolonistów w Peru.
Do grona potencjalnych polskich kolonii znowu kandydował Madagaskar. W 1937 roku wysłano tam misję rządową pod przewodnictwem mjr. Mieczysława Lepeckiego, której celem było zbadanie przydatności wyspy pod kątem kolonizacji. Przedwojenna Polska była o krok od pierwszej w dziejach zamorskiej posiadłości.
– Na przekazaniu władzy nad wyspą, które odbyło się z gigantyczną pompą w Tananarywie (przechrzczonej na Nowy Kraków), byli obecni Śmigły i Beck. Mazurka Dąbrowskiego odśpiewały, kalecząc potwornie polszczyznę ku radości zgromadzonych polskich oficjeli, miejscowe dzieci specjalnie na tę okazję przyuczone – to już całkowicie zmyślona wizja polskiego kolonializmu w wykonaniu Ziemowita Szczerka, autora "Rzeczpospolitej Zwycięskiej". Dodajmy: wizja Polski, która zwycięsko wyszła z II wojny światowej.
Choć w 1939 roku Polska była skazana na porażkę, w czasach II RP rzeczywiście mogła wejść w posiadanie Madagaskaru. Tyle tylko, że z tą wyspą łączy się też wstydliwa dziś dla nas idea środowisk narodowych, głoszących hasło "Żydzi na Madagaskar!". Lekarstwem na polski antysemityzm miało być wysłanie wszystkich polskich Żydów na afrykańską wyspę. Co ciekawe, za niemiecką pomoc w emigracji Żydów z Polski nasz ambasador w Berlinie Józef Lipski miał obiecać Hitlerowi "piękny pomnik w Warszawie".
Żądania polskich kolonii były odbiciem pragnień miliona Polaków. Ci, ledwo co odzyskali niepodległą ojczyznę, a już chcieli żyć w kraju o mocarstwowych aspiracjach. To było za wiele dla tak młodej państwowości, a idee kolonialne były zaledwie w fazie planów. Bo i ważniejszym chyba celem Ligi Morskiej i Kolonialnej była rozbudowa rodzimej floty morskiej. Ale marzenia mają to do siebie, że nic nie kosztują. I zawsze można do nich wracać.