– Od zawsze mi się wydawało, że pisarze to są trochę tacy nienormalni ludzie. Na pewno nie chodzą do Biedronki po zakupy, nie wożą dzieci do szkoły, nie sprzątają, są jakoś ponadto. Dlatego nigdy mi przez myśl nie przeszło, że sama pisarką zostanę. To tak jakbym miała sobie powiedzieć "No jak kiedyś będziesz chciała polecieć w kosmos, to polecisz" – mówi Magdalena Witkiewicz, jedna z najbardziej poczytnych polskich autorek.
Małgorzata Gołota: Jest pani szczęśliwym człowiekiem?
Magdalena Witkiewicz: Do niedawna bałabym się odpowiedzieć twierdząco. Wydawałoby mi się, że nie mogę tak po prostu stwierdzić – jestem szczęśliwa tu i teraz – bo zaraz coś mi spadnie na głowę.
Bo...?
Bo tak jesteśmy nauczeni – żeby się zbyt mocno nie cieszyć z tego że jest dobrze, w końcu zaraz może być źle. Jak mnie ktoś o to pyta, zaraz przypomina mi się powiedzonko mojej babci, że ranne ptaszki koty zjadają, mojej mamy – nie chwal dnia przed zachodem słońca.
Kiedyś mogłam znaleźć chwile w przeszłości o których myślałam, że byłam naprawdę szczęśliwa i potrafiłam znaleźć chwile w przyszłości, o których z kolei myślałam, że będę szczęśliwa jeśli coś się wydarzy.
A teraz?
A teraz już jest jakoś inaczej, żyję tym co jest. I jest łatwiej. To szczęście to jest naprawdę fajny temat. Choć do mnie takie myślenie przyszło dopiero niedawno – w tym roku byłam na bardzo ciekawych warsztatach psychologicznych i prowadząca świetnie mi je odkręciła. Dlatego dziś, owszem, mogę powiedzieć, że tak, jestem szczęśliwa. Robię to co lubię, mam fajną rodzinę.
Czyli to trwa zaledwie kilka miesięcy? A jednak od lat znana jest pani jako "specjalistka od szczęśliwych zakończeń".
Ja po prostu sama lubię czytać takie książki. Często przy nowej lekturze zaglądam na koniec i jak widzę, że ona się źle kończy to jej nie czytam. Z założenia. Życie często, albo przynajmniej czasami, przynosi nam dużo mniej lub bardziej poważnych problemów i wtedy ten realizm w książkach jest taki przykry i taki trudny, że naprawdę nie mam ochoty czytać o kolejnych niefajnych rzeczach. Ja chcę żeby moje książki były jak przyjemna rozmowa z przyjaciółką a nie jak dołujące zderzenie z rzeczywistością.
Nie miała pani nigdy ochoty napisać czegoś, co nie wpisuje się w nurt literatury kobiecej?
Myślałam i nawet napisałam, całkiem niedawno. Chciałam też tę historię źle zakończyć, ale mi redakcja nie pozwoliła.
Dlaczego?
Widocznie uznali, że coś takiego do mnie nie pasuje (śmiech). A naprawdę miałam taką ochotę...
To opowiadanie dla Janusza L. Wiśniewskiego do tomiku "Kulminacje". I ono jest zupełnie inne od moich książek. Bo jest... to jest chyba najtrudniejsza rzecz, jaką w życiu pisałam. Zaciskałam zęby i myślałam sobie "no kurczę, jaka ja jestem zła, że nie piszę opowiadania do jakiegoś kobiecego pisma, bo ono ma zawsze taki fajny schemat – pół godziny, godzina, wymyślam i piszę". A to jednak wymagało ode mnie bardzo dużego napięcia. Ale napisałam, podoba się, będzie, więc zobaczymy...
O czym jest?
Cała koncepcja tego tomiku opiera się na tym, że kiedyś Wiśniewski napisał taki zbiorek opowiadań pod tytułem "Zespoły napięć", o kobietach, o kobiecości. I teraz polskie autorki napisały odpowiedź na to jego opowiadanie. Mi się dostała akurat historia o chorobie, Klątwie Ondyny. O czym ona jest to bardzo trudno powiedzieć, trzeba ja po prostu przeczytać.
Na pewno jest o miłości, ale opisanej w inny sposób niż ten typowy dla mnie. Bo ja zawsze jestem w moich książkach taka trochę cukierkowa a tutaj wszystko jest takie brudne, dosłowne, naturalistyczne. Jest temat menstruacji, defloracji...
A co wspólnego jest w "Szkole żon" i w "Zamku z piasku"?
(chwila ciszy) To są zupełnie inne teksty, traktujące o zupełnie innych rzeczach. Choć wydaje mi się, że w każdej mojej książce pokazana jest ta niezwykła siła kobiet...
Pytam, bo to są te dwie publikacje, które można przeczytać też w Wietnamie. Jedna już sie ukazała, druga ukaże się wkrótce, 8 marca.
Tak, tak. Choć faktycznie, jest jeszcze jedna rzecz, która je łączy a o której rzadko piszą w gazetach (śmiech). Otóż, kiedy dostałam propozycje napisania "Szkoły żon", miałam sporo wątpliwości. Bo to jest erotyk.
To problem?
W żadnym kinie tego nie grali, ja jestem grzeczna dziewczynka, córeczka mamusi, gdzie ja erotyki będę pisać?! Naprawdę długo się nad tym zastanawiałam no i w końcu zdecydowałam, że jak mam pisać to tylko pod pseudonimem. Wybrałam sobie taki: Weronika Snarska. Założyłam też konto na gmailu, w razie jakby czytelniczki do mnie pisały...
I pisały?
Koniec końców napisałam te książkę pod własnym nazwiskiem, ale Weronika Snarska tak mi się podobała, że została główną bohaterką "Zamku z piasku".... Więc jednak jest tutaj jakaś konotacja (śmiech). Weronika Snarska co prawda książek pisać nie potrafi, ale w życie sobie nieźle radzi.
Wracając jednak do pytania – jak pani myśli dlaczego tylko te dwie i dlaczego właśnie te dwie powieści ukazały się także w Azji?
Z tą Azją w ogóle to jest śmieszna sprawa, bo ja nigdy nie zabiegałam o żadne tłumaczenia. Może powinnam, ale nie mam czasu. Pewnego dnia napisała do mnie po prostu jakaś osoba, o dziwnie brzmiącym nazwisku, że przeczytała moją książkę "Szkoła żon" i że chciałaby, żeby wietnamskie czytelniczki też ją poznały. Byłam przekonana, że ktoś z moich znajomych po prostu robi mi kawał. Ale ona była bardzo cierpliwa, jeszcze raz wysłała mi tego maila. Okazało się, że to jest tłumaczka, która tłumaczyła na potrzeby azjatyckiego rynku m.in. "Samotność w sieci". Dostała nawet za to jakąś nagrodę. Zaczęłam z nią korespondować, tamto wydawnictwo odezwało się do mojego wydawcy, podpisano umowę.
No i nie minęło więcej niż dwa miesiące, kiedy się dowiedziałam, że "Szkoła żon", która w Polsce jest utożsamiana z taką literaturą dla kucharek, będzie reprezentowała Polskę na Festiwalu Literatury Europejskiej w Hanoi.
Niemożliwe!
Byłam bardzo zaskoczona. Pojechałam tam oczywiście, i czułam się jak Kopciuszek, który pojechał na bal. Coś niesamowitego z jakim przepychem oni mnie przyjmowali.
Tam zresztą wszyscy bardzo poważnie ją traktowali. Jako taki kobiecy manifest. Choć wiem, że "Szkoła żon" może ze trzy lata temu jeszcze by się w ogóle w Wietnamie nie ukazała. Oni wtedy byli jeszcze przed swoistą rewolucją obyczajową. Rozmawiałam nawet z tamtejszą panią ambasador i ona mi powiedziała coś takiego: Pani Magdo, oni tutaj są tacy grzeczni, że ta tłumaczka ostro musiała pozmieniać tekst, skoro to się tak dobrze sprzedaje. A potem mi napisała w mailu, że jakaś jej koleżanka czytała i polską i wietnamską wersję i stwierdziła, że tłumaczka jednak nie pozmieniała za bardzo (śmiech). Więc w sumie nawet ta ambasador była zaskoczona takim przyjęciem.
Pierwszy i pewnie nie ostatni raz?
Pewnie tak. Od tamtej pory mam stały kontakt z tą moją tłumaczką, ona czyta wszystkie książki. Jak powiedziano, 8 marca w Wietnamie ukaże się "Zamek na piasku". Wietnamski wydawca prawdopodobnie za chwilę będzie się zgłaszał także po prawa do "Pierwszej na liście". Taka to przygoda.
W Polsce też się Pani spotyka z takim przyjęciem à la Kopciuszek?
Może nie z tak ekskluzywnym, ale za to z bardzo ciepłym i ludzkim. Raz wróciłam ze spotkania w Katowicach, gdzie dostałam bransoletkę, uplecioną własnoręcznie przez jednego z moich czytelników. Mam też słonika, którego mi podarowała chyba najmłodsza moja czytelniczka, bo zaledwie osiemnastoletnia. Mam breloczek do kluczy z napisem Magda. No a już w ogóle hitem było jak kiedyś mi czytelniczka chleb upiekła na spotkanie autorskie.
Chleb?
No tak, bo ja cały czas o tym odchudzaniu gadam i ona mówi tak: chciałam upiec ciasto, ale wiem, że pani się odchudza, a tu jest sama pełnoziarnista mąka, pełny przemiał, bardzo zdrowe.
Takie rzeczy mnie bardzo wzruszają. Są bardzo fajne. Naprawdę.
Nie żałowała pani nigdy tego, że zostawiła karierę businesswoman?
Nigdy w życiu. Ja się chyba nie nadaję do biznesowania. Owszem, czasami miałabym ochotę tak się ubrać i postukać tymi obcasami po korytarzach korporacji. Ale zaraz sobie przypominam moment, kiedy pracowałam w banku – jako analityk marketingowy – i założyłam sukienkę w takie drobne kwiatuszki. Wtedy moja koleżanka, urodzona do szpilek i biznesu, stwierdziła, że jednak takiej sukienki do takiej pracy nie powinno się ubierać.
Uroki pracy w biurze.
Tak, ale ja jednak wtedy stwierdziłam, że wolę w tej sukience w łączkę siedzieć w fotelu i coś tam robić.
I wymyśliła pani – będę pisać książki?
Ja nigdy w życiu nie myślałam, że będę pisać książki.
A jednak zaczęła pani pisać.
Ze mną było tak, że zaczęłam pisać tę pierwszą książkę, kiedy byłam na urlopie macierzyńskim. Jako taki przerywnik, ale to jakoś trafiło. I bardzo szybko poszło.
Napisałam ze dwa rozdziały tego mojego "Milaczka", co mi zajęło może dwa albo trzy wieczory i wysłałam to do znajomych, im się to bardzo podobało. Potem wysłałam to samo mojej mamie i ona to już w ogóle była zachwycona. Stwierdziłam zatem, że mogę to wysłać do wydawcy...
Przypadkowego?
Jakiegoś takiego pierwszego z brzega, o którym pomyślałam, że mógłby coś takiego chcieć. No i ten wydawca bardzo szybko odpowiedział, że bardzo mu się podoba i że czeka na resztę. A ja mu na to, że nie mam reszty. Więc on pyta na kiedy będę w stanie napisać resztę i że na to wszystko czekają.
Ostatecznie nic z tym wydawcą nie wyszło, ale wyszło inaczej.
Jak?
Wyszło tak, że wysłałam maila z tym, co już mi się wydawało całością, do pani Moniki Szwai. Pamiętam jeszcze ten moment, kiedy stałyśmy z moją mamą w księgarni i się zastanawiałyśmy kto wydaje takie śmieszne książki no i jak to kto – Szwaja. I ona do mnie po dwóch godzinach odpisała: "Pani Magdo, tak bardzo się śmieję, że nie jestem w stanie pani nic mądrego napisać, odezwę się jak tylko ochłonę". Zostawiła mnie z tym zdaniem na całą noc. Rano już miałam maila w skrzynce, że ktoś się do mnie odezwie z wydawnictwa w sprawie publikacji tej książki.
Ja strasznie nie lubię robić czegoś, co nie przynosi efektów. Więc gdyby mi wydawcy odrzucali te książki to nie pisałabym do szuflady. Stwierdziłabym chyba, że szkoda czasu i trzeba się zająć czymś innym.
A mężowi powiedziała pani od razu jak okazało się, że książka zostanie wydana?
Mężowi akurat chyba nic nie mówiłam (śmiech). To dla niego straszne, no żona artystka, pisarka, nie może być chyba nic gorszego na świecie.
A ja potem, jak na złość, dla tego pisania zrezygnowałam nie tylko z pracy w korporacji, ale też z własnej firmy marketingowej.
Nie bała się pani? To dość duże ryzyko.
Pewnie, że się bałam. Zwłaszcza, że mój mąż jest właśnie takim twardo stojącym na ziemi typem. On musi mieć pewną pensję, odłożoną określoną liczbę pieniędzy, bo inaczej się nie czuje bezpiecznie. I tak naprawdę to on do dziś nie jest do końca zadowolony, że ja nie mam takiego stałego zajęcia. A to już półtora roku. Półtora roku już jestem tylko pisarką
I czuję się pani pisarką? Taką pełnokrwistą?
Nie (śmiech). Pisarz to był Hemingway, King jest pisarzem. Ja piszę tak jakby bardziej hobbystycznie.
Ale o to hobby musi pani ostro walczyć. Mąż nieprzekonany, rodzina i przyjaciele traktują to pani pisanie ponoć z przymrużeniem oka...
Nie, nie. Bliscy traktowali to poważnie, tylko oni chyba nie do końca zdawali sobie sprawę z tego na jaką skalę to się dzieje. Na przykład moi przyjaciele się pytali i dziwili – jak to wydałaś książkę? Taką prawdziwą? I ona jest wszędzie dostępna, w Krakowie też? No i ja im odpowiadałam, że tak, że też, dlaczego nie? Skoro jestem pisarką...
Może też – jak pani – myśleli, że pisarze to nadludzie?
No może, może. Choć jak rozmawiam ze starymi znajomymi, takimi na przykład z liceum, którzy znali mnie jeszcze sprzed czasów pisania, to zdarza się, że mówią "wiedziałem, że Ty kimś będziesz, że coś wykombinujesz". Więc może to ja tylko musiałam do tego dojrzeć.
Moi rodzicie dziś się już do tego nowego zawodu przyzwyczaili. Chociaż mój tata pewności nabrał chyba dopiero niedawno, jak mu się zwierzyłam ile przyszło za rozliczenie za książki.
Zdziwił się?
Zdziwił i uspokoił, że jednak da się z pisarstwa żyć. Ale gdybym była samotną matką to pewnie byłoby trudno.
Czyli mąż jednak pomaga?
No na coś się przydaje (śmiech). Nie no oczywiście, że pomaga. To nawet nie chodzi o ilość tylko o pewność tej pracy. Bo to jest przecież zawód niepewny a jak się cokolwiek zdarzy to wiem, że on jest.
A gdyby pani była sama z dziećmi to w ogóle by pani nie pisała?
A gdybym była sama z dziećmi to najlepsza byłaby dla mnie posada stróża – żebym mogła siedzieć w jakiejś kanciapce i pisać (śmiech).
Kaja Malanowska kiedyś wywołała niezłą burzę publikując na swoim Facebooku wpis, w którym żaliła się na zarobki pisarzy. Pani zarabia – z tego co słyszę – lepiej a mimo to twierdzi pani, że nie czuje się pełnokrwistą pisarką. Jak to możliwe?
Bo ona pisze bardziej ambitne książki a one się – niestety – słabiej sprzedają. Taka jest prawda. Dobrze sprzedają się właśnie takie lekkie, pozytywne, pisane trochę ku pokrzepieniu serc czytadła. Mam tego świadomość i właśnie dlatego zawsze jak mnie pytają kiedy dostanę Nike odpowiadam: nigdy. Bo ja nie piszę książek na Nike.
A inspiracje czerpie pani z życia to wszystko wyobraźnia?
Rozmaicie. Na pewno nie jest tak, że z życia zrzynam te moje opowiadania. Raczej tak, że czasami życie mnie do czegoś zainspiruje i zaczynam się zastanawiać co by było gdyby.
Pamiętam taką historię – kiedyś moi rodzice chcieli kupić czereśnie i poprosili o pomoc ogrodnika. A on im wyjaśniał, że jak czereśnie to muszą być dwie. Ja tak na niego patrzę, na tego starego człowieka, który tak przekonująco mówi, że czereśnie zawsze muszą być dwie i mówię: panie Janie, jakie to jest piękne. On na mnie zerknął oczywiście jak na nienormalną a ja od razu sobie całą historię wymyśliłam z tymi czereśniami.
I napisała pani?
Jeszcze nie, ona we mnie dojrzewa. Może na październik dojrzeje.
Zdarza się też, że czasem jakaś piosenka mnie natchnie. I tak było z "Pierwszą na liście".
Piosenka panią zainspirowała?
Tak, był kiedyś taki utwór Majki Jeżowskiej i Krystyny Prońko "On nie kochał nas". Tekst opowiadał o dwóch przyjaciółkach, które się kiedyś poprztykały i potem znowu były zaprzyjaźnione.
Z kolei powieść o chorej matce wymyśliłam gdy leżałam w szpitalu, tu na Woli, i czekając na wyniki badań zaczęłam sobie myśleć co by było gdyby mi lekarze powiedzieli, że ja umrę za rok. I pomyślałam, że chyba napisałabym dla tych moich dzieci książkę, którą by mogły czytać w jakichś ważnych chwilach ich życia. Tak żebym ja była z nimi, wtedy kiedy już mnie przecież nie będzie. Potem jeszcze była wizyta w fundacji Urszuli Jaworskiej i jak wracałam od niej do domu pociągiem to już sobie cały schemat tej książki naszkicowałam.
Podobno kiedy siedzi pani za kierownicą, przychodzą do pani najlepsze pomysły?
(śmiech) Tak, bardzo często. A "Milaczka" całego wymyśliłam wieszając pranie.
Pranie?
Ja wtedy miałam samą pralkę, nie miałam suszarki a moja córka była maleńka. I jak rozwieszałam te małe skarpeteczki to najlepiej mi się myślało. Teraz mam już suszarkę, ale może z niej zrezygnuję, żeby zwabić pomysły (śmiech).
Ale faktycznie w samochodzie spędzam bardzo dużo czasu, jak sobie policzyłam to jakieś trzy godziny dziennie, więc coś trzeba w tym czasie robić. A najlepiej mi się właśnie myśli. Ostatnio jeszcze na bieżni dużo chodzę, ale jakoś tam na razie jeszcze nie mogę o niczym myśleć. Choć może to nastąpi...
A którą książkę najtrudniej się Pani pisało?
Zawsze jak piszę to mi się wydaje, że to jest właśnie ta najtrudniejsza. A jak skończę to sobie myślę, że jednak nie było tak źle. I że najtrudniejsza z pewnością jest dopiero przede mną.
Tak naprawdę najgorzej jest się zabrać za pisanie. Kiedy deadline goni i umowa już jest, kiedyś przecież trzeba skończyć tę książkę. I wtedy jest trudno, człowiek znajduje sobie tyle innych fajnych hobby takich jak chociażby decoupage, tyle się ma wtedy pomysłów (śmiech). Ale potem jak już się wejdzie w ten rytm to idzie sprawnie.
Poważnie mówiąc, problemy miałam tylko przy trzeciej książce. To "Opowieści niewiernej". Dziś już wiadomo, że sprzedała się w ponad 30 tys. egzemplarzy. Ale początkowo jej nikt nie chciał. Odrzucili mi ją i Prószyński i Znak twierdząc, że takie historie się nie sprzedają. W końcu zadzwonił do mnie Świat Książki, że oni tę książkę chcą. Choć i tak na wydanie czekała dwa lata z powodu jakichś dużych zmian w wydawnictwie.
Pani dużo pisze o kobietach, często podkreśla istnienie ich niezwykłej siły. Jest pani feministką?
Ja po prostu chcę, żeby każdy robił to do czego się nadaje i na co ma ochotę. Jeśli kobieta lubi gotować to nich sobie gotuje. A jeśli nie to trzeba jakieś inne rozwiązanie wymyślić.
Na pewno jestem za równym traktowaniem. Nie lubię jak się kobietom źle dzieje, jak są zapędzane tylko do garów czy do sprzątania. Ale na pewno nie jestem taką feministką wojującą, w starym stylu. Nie przeszkadza mi przepuszczanie przez drzwi. Nie jestem za paleniem staników. Wręcz przeciwnie – lubię być kobieca. Lubię się pomalować, lubię się podobać. Zawsze się śmieję, że zakładam duże dekolty żeby odwrócić uwagę od reszty mojego ciała. I jak mi się facet wlepia w dekolt no to trudno, nie będę przecież udawać, że mnie to wkurza skoro sama ten dekolt założyłam. Między innymi właśnie po to.
"To niesamowite, jak bliskie są doświadczenia kobiet w tak odległych od siebie krajach" – stwierdziła Pani po wizycie w Azji. Te doświadczenia to...?
Wszystkie kobiety pragną tego samego – miłości, ciepła, bezpieczeństwa. W Europie, w Azji, a pewnie gdyby w Afryce się jakiejś kobiety zapytać to odpowie to samo.
A czego by pani polskim kobietom życzyła najbardziej?
Odwagi. Bo wiele kobiet boi się zrobić pierwszy krok, walczyć o swoje. Nasze matki były wręcz uwieszone na swoich mężach. Dziś to się powoli zmienia, już jakoś dajemy sobie rade jeśli tylko uwierzymy, że się uda. Sama mam masę koleżanek, które z różnych przyczyn rozstały się ze swoimi mężami i niemal natychmiast z dziewczynek przeistoczyły się we wspaniałe, silne kobiety. I tej odwagi innym najbardziej potrzeba, by codziennie mogły walczyć o swoje własne szczęście.