Hejtowanie obecnego rządu i zachwyty nad antysystemowcami spod znaku Pawła Kukiza lub Zbigniewa Stonogi wydają się być głównymi tematami, które do jesiennych wyborów parlamentarnych będą rozpalały polskich wyborców. Tymczasem powinno się mówić także o kilku zupełnie innych, nawet ważniejszych, sprawach. Kluczowych dla poziomu naszego życia i pracy, bezpieczeństwa i przyszłości.
Od kilku miesięcy coraz więcej Polaków za całe zło w ich życiu, a może i na świecie obarcza rządzącą Polską już ósmy rok Platformę Obywatelską. Partia słusznie dostała żółtą kartkę i lada chwila może dostać czerwoną (na co wszystko wskazuje). Jednak zrzucanie wszystkiego na Platformę jest grubą przesadą.
Na kiepski poziom naszego życia często wpływają korporacje. Zarówno te nadwiślańskie, jak i ich wielcy koledzy po fachu o globalnej władzy.
To przez korporacje, a nie dla zabicia nudy wśród polityków próbowano przeforsować ACTA i przez korporacje w projekcie nowego unijnego jednolitego rynku cyfrowego znalazła się idea, by stworzyć furtkę do ograniczenia swobody w sieci. To wielki biznes skutecznie zabiega o to, by dalekie od transparentności były transatlantyckie negocjacje w sprawie umowy TTIP.
Wreszcie (mniej lub bardziej) globalne korporacje odpowiadają za to, jak wygląda rynek pracy. To one starają się wpływać na społeczeństwa, by wybierały takich przedstawicieli, których po zwycięskich wyborach można skłonić do tego, by wyżej stawiali dobro przedsiębiorców niż pracowników. Gdyby społeczeństwa - w tym polskie - były silniejsze, nie pozwoliłyby narzucić w polityce narracji, z której wynika, że praca nie może już gwarantować bezpieczeństwa i godności.
Praktycznie całkowity brak w kampanii tematu wpływu korporacji na życie w naszym kraju i naszym rejonie świata (sięgają po niego tylko niszowe ugrupowania lewicowe) potwierdza niestety, że polskie społeczeństwo jest słabe. I pozwala, by to między innymi korporacje narzucały przed wyborami tematy zastępcze, które skutecznie odwracają uwagę od tego, jak dbają one o swoje interesy kosztem milionów zwykłych ludzi. Co najbardziej kuriozalne, temat ten nie istnieje szczególnie wśród sympatyków zupełnie nowych ruchów i liderów politycznych. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o Ryszarda Petru z NowoczesnejPL, któremu akurat korporacyjne powiązania wypominane są na każdym kroku. Tylko że on nigdy ich nie ukrywał...
2. Wojna na Ukrainie i agresywna Rosja
"Ostatnie dni to dla wielu z nich pierwszy raz w życiu, kiedy uświadomili sobie, że nawet w tak bezpiecznym miejscu na mapie świata i momencie w historii, nasze codzienne i spokojne życie, na które tak często narzekamy, może się nagle zmienić. (...) W mediach społecznościowych, polskich domach czy tramwajach w ostatnich dniach można było usłyszeć słowa: zaczynam się bać" – pisał Krzysztof Majak o wszechobecnym poczuciu zagrożenia, które po wybuchu wojny na Ukrainie ogarnęło Polaków. Tak było w marcu 2014 roku, gdy Rosja zabierała się dopiero za agresję na Krym.
Było to jeszcze na długo przed tym, gdy Rosjanie zabili na Ukrainie prawie 2,5 tys. ludzi i sukcesywnie zaczęli przesuwać linie frontu na Zachód pomimo zawierania kolejnych porozumień w sprawie zawieszenia broni. Było też na długo przed tym, gdy na dobre zaczęli działać w naszej części Europy rosyjscy agenci i spece od propagandy. Są ślady wskazujące na to, że ci pierwsi mogli mieć swój udział w rozpętaniu afery taśmowej, osłabieniu polskiego rządu i wykluczeniu Polski z głównego nurtu dyskusji o bezpieczeństwie i nienaruszalności granic w Europie Wschodniej. Dyskusji, którą to Polska rozpoczęła.
W Polsce na ulicach i w tramwajarzach już jednak o tym nie mówimy. Głównym tematem są ośmiorniczki w menu Radosława Sikorskiego, przekleństwa Bartłomieja Sienkiewicza i zachwyty nad Zbigniewem Stonogą, który z nieznanych źródeł dostał link, po kliknięciu w który otrzymał opcję zdestabilizowania rządu w Warszawie i ośmieszenia go (a zarazem i naszego kraju) na arenie międzynarodowej. Choć Rosja dopiero zapowiada walkę o odrodzenie ZSRR, my już niczego się już nie obawiamy i w sondażach największą popularność dajemy ugrupowaniu, którego wiceszef walczy o to, by wyhamować modernizację Wojska Polskiego zarządzoną po wybuchu wojny na Wschodzie.
3. Słabość polskich organów ścigania
Wspomniana afera podsłuchowa powinna narzucać w kampanii wyborczej też inny ważny temat. Jak słusznie zwracał w poniedziałek uwagę wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński, choć od chwili ujawnienia pierwszych nagrań mających kompromitować wysokich rangą polityków minął już rok i sprawą tą zajmuje się kilka różnych organów ścigania, to wciąż nie zamknięto ani jednego wątku.
Kolejny raz sprawnością nie popisuje się przede wszystkim prokuratura. Policjanci i funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego dość szybko zrobili swoje. Prokuratorzy tymczasem wciąż nie przedstawili prawdopodobnych odpowiedzi na najbardziej kluczowe pytania o kulisy procederu podsłuchiwania polskich polityków. Nie dali też ani jednej szansy sądom na ocenę winy osób zamieszanych w tę sprawę.
Ciągnące się "dopiero" rok śledztwo w sprawie podsłuchów przypomina jednak o tym, że wciąż Naczelna Prokuratura Wojskowa nie zakończyła postępowania w sprawie katastrofy smoleńskiej. W marcu postanowiono o przedłużeniu czasu trwania śledztwa do 10 października. Biorąc pod uwagę, że było to już dziesiąte takie postanowienie, należy liczyć się z tym, że NPW tę "tradycję" może kontynuować.
To jednak tylko dwie z najbardziej medialnych spraw obrazujących słabość i ograniczenia polskich organów ścigania, z prokuraturą na czele. Niestety w tysiącach innych mniejszych spraw, które dotyczą zwykłych Polaków organy te zachowują się często podobnie. Potęgując traumy osób zgwałconych, uczucie beznadziei ofiar rozbojów i przede wszystkim poczucie bezkarności sprawców przestępstw.
Ten problem dotknął kiedyś (lub niestety dotknie) większość Polaków. Kto by jednak pytał polityków o pomysły na zmianę tego stanu rzeczy. Dziś palącym problemem są dla nas JOW-y, które de facto przyniosą jedynie kosmetyczną zmianę układu sił na scenie politycznej.
4. Jacy ludzie mają rządzić?
Platforma Obywatelska bije chyba wszelkie rekordy w ilości zmian personalnych w składzie Rady Ministrów. I to nie tylko dlatego, że rządzi w Polsce już od ośmiu lat. Jest tak również ze względu na pewną dezynwolturę przy obsadzaniu niektórych ministerstw. No i osławione już starcia o władzę platformerskich frakcji. Ostatnimi czasy "przeciętny minister" zabawiał na stanowisku więc średnio kilkanaście miesięcy. – Większe reformy to w praktyce 3-4 lata – tłumaczył tymczasem w jednej z rozmów z naTemat były minister sprawiedliwości prof. Zbigniew Ćwiąkalski.
Wszystko to powinno nam przypominać, że wreszcie czas zmusić liderów partyjnych, by skonstruowali taką ekipę, która nie będzie rozsypywała się co chwilę. I najlepiej, by w czasie kampanii wyborczej ujawnili, z kim dokładnie chcą rządzić Polską. Ujawnienie tych personaliów i umożliwienie opinii publicznej kształtowania przyszłego rządu byłoby z korzyścią dla obywateli.
Niestety sami obywatele sobie to prawo właśnie odbierają. Dzisiejszy trend jest zupełnie odwrotny. Platformy Polacy nie pytają już, czy wreszcie w Radzie Ministrów nastąpiła stabilizacja. Prawa i Sprawiedliwości nikt nie dopytuje o to, czy w przypadku zwycięstwa na jesieni będziemy mieli w rządzie Antoniego Macierewicza, Krystynę Pawłowicz czy Annę Fotygę. PiS pozwalamy nawet na trzymanie w tajemnicy tego, czy premierem będzie Jarosław Kaczyński czy Beata Szydło. Jeszcze lepiej ma Paweł Kukiz, który długo ukrywał swoich politycznych przyjaciół, a teraz zapowiedział ujawnienie nazwisk zaledwie 16 z nich.
5. Fundusze unijne (i ich "koniec")
– Jak się skończą unijne pieniądze, będzie zapaść – stwierdziła w poniedziałkowym Poranku Radia TOK FM Dominika Wielowieyska. Dziennikarka wracała w ten sposób do niedawnej wypowiedzi prof. Marka Kozaka, według którego Polska popełnia błąd inwestując pieniądze z Unii Europejskiej głównie w infrastrukturę. – Ona jest potrzebna, ale nie jest czynnikiem powodującym rozwój gospodarczy. Grecja czy Hiszpania zainwestowały ogromne pieniądze w infrastrukturę i mają ogromne problemy ze spłatą i utrzymaniem jej – ostrzegał kilka dni temu naukowiec.
I to powinien być gorący temat dyskusji, bo od tego w jaki sposób obecni i przyszli rządzący będą wydatkować unijne środki nie zależy tylko, czy powstanie więcej kilometrów autostrad. Z tym związany jest także los wielu polskich pracowników, którzy zarabiają dzięki temu, w jaki sposób UE pobudza rozwój naszego kraju. Platforma Obywatelska miała szczęście rządzić w okresie, gdy pieniądze z Brukseli płynęły najszerszym strumieniem. I być może umiejętnie wydała je na wszystko to, co dziś można znaleźć w sieci pod ironicznym tagiem #polskawruinie.
Jeżeli prof. Kozak ma jednak rację, że przesadnie wiele funduszy zainwestowano w drogi, kolej i budynki użyteczności publicznej, to paradoksalnie całkiem przekonujący powód, by... dać Platformie jeszcze jedną kadencję. Bo w ciągu dwóch ostatnich rząd PO nie musiał się martwić o pieniądze na inwestycje. Teraz trzeba będzie jednak przygotować kraj na to, że w nowej perspektywie finansowej po 2020 roku do Polski przelanych zostanie znacznie mniej środków niż dotąd.
Wszystko wskazuje jednak na to, że jesienią władzę przejmie dość eurosceptyczna koalicja PiS-Kukiz. Wobec wciąż napływających pieniędzy z Brukseli sceptyczna zapewne nie będzie. Z tego powodu szczególnie ważne jest, by dopytywać prawicę o to, w jaki sposób zamierza wykorzystywać te środki unijne, których jeszcze nie rozdzielono, lub których rozplanowanie można będzie zmienić po wyborach.
Bo jeżeli PiS i Kukiz uwierzą, że mogą rządzić równie długo, co PO, może pojawić się u nich pokusa, by ostatnie obfite fundusze unijne dla Polski roztrwonić na inwestycje mające szanse na populistyczny oddźwięk. By żyć na koszt UE póki się da i następcom zostawić ten problem, że inwestycje się nie zwracają. Tyle tylko, że ostatecznie będzie to nie tylko problem następcy Jarosława Kaczyńskiego (lub Beaty Szydło) i Pawła Kukiza, a nas wszystkich.