Gdy 75 lat temu pierwsi więźniowie niemieckiego obozu Auschwitz schodzili z placu apelowego, byli wrakami. Wszyscy, jak jeden mąż, stali wcześniej w bezruchu całe 20 godzin, po raz pierwszy doświadczając publicznie niemieckiego bata. To była kara za brawurowy czyn towarzysza niedoli.
Tadeusz Wiejowski, bo o nim mowa, trafił do piekła na ziemi pierwszym transportem, zorganizowanym przez okupantów 14 czerwca 1940 roku. W wagonach III klasy jechało wraz z Wiejowskim jeszcze 727 innych więźniów politycznych, głównie Polaków. Wszyscy wsiedli na stacji w Tarnowie.
Ci, którzy kolejowej podróży do Oświęcimia nie odczytywali jeszcze za zapowiedź piekła na ziemi, szybko przejrzeli na oczy. Niektórzy porzucili nadzieję, gdy megafonami przekazano im "radosną" wieść o zdobyciu przez Niemców Paryża. Inni niedługo później - po przekroczeniu bramy z napisem "Arbeit macht frei". Niebawem usłyszeli z ust kierownika obozu Karla Fritzscha słowa, które woleliby szybko zapomnieć.
Nie minął miesiąc, a wszyscy więźniowie Auschwitz - łącznie 1311 osób - przekonali się na własnej skórze, co znaczy niemiecki gniew. Bliską okupantom zasadę odpowiedzialności zbiorowej, zgodnie z którą mordowano "za jednego Niemca - stu Polaków", zastosowano także w obozie. Ten, któremu udało się ujść z życiem, nawet za cenę obelg czy dotkliwego poturbowania, mógł mówić o sporym szczęściu.
Gdy 6 lipca 1940 roku, w godzinach wieczornych, pilnujący porządku esesmani spostrzegli brak jednego więźnia, rozpoczęło się najgorsze. Nie było właśnie Wiejowskiego, obozowego numeru 220, który podjął, jak się okazało skuteczną, próbę ratowania życia. Był jednak na tę próbę przygotowany - korzystając z pomocy pięciu innych Polaków, zatrudnionych przez Niemców jako elektryków (większość nich działała w polskim podziemiu), przebrał się w dostarczony przez nich roboczy uniform. Razem z nimi "legalnie" opuścił obóz. Już dwa dni później wszyscy pomocnicy trafili w niemieckie ręce. Z robotników stali się więźniami.
Wiejowski na trwale zapisał się w historii - podobnie jak kara, na którą Niemcy skazali za ucieczkę Polaka pozostałych więźniów. Gdy zawyły syreny alarmowe, dezorientacja mieszała się przerażeniem. To, co spotkało uwięzionych, nie było normalnym apelem karnym - trzeba było stać, czy mokro czy zimno, bez przerwy 20 godzin. Dopiero 7 lipca ok. godz. 14, wyniszczeni do granic wytrzymałości, poobijani i wygłodniali więźniowie mogli odetchnąć z ulgą. Nie wszyscy, bo jeden z nich - Żyd Dawid Wongczewski, już nie żył. Stał się pierwszą ofiarą w całej historii tego ponurego miejsca.
Wielogodzinne "stójki" miały miejsce w Auschwitz jeszcze nie raz. Były jedną z form wyniszczania więźniów, zanim jeszcze niemiecka nazwa miasta Oświęcim została synonimem zbrodni ludobójstwa - a kompleks Auschwitz-Birkenau stał się istną fabryką śmierci.
Jakie były późniejsze losy polskiego uciekiniera? Wiejowski pojechał pociągiem w rodzinne strony, bilet zakupił za pieniądze od polskich robotników. Schronił się w Kołaczycach, gdzie pracował wcześniej jako szewc. Po roku, jesienią 1941 roku, Niemcy trafili na jego trop i uwięzili w Jaśle. Karą mogła być tylko śmierć.
Nie po myśli okupantów było to, że już pierwsza próba ucieczki z Auschwitz kończyła się powodzeniem. Więźniowie przekonali się, że słowa Niemców o jedynej drodze prowadzącej do wolności, czyli "przez komin", to perfidna próba zastraszenia. Co też udowodnił później chociażby bohaterski rotmistrz Witold Pilecki.
Przybyliście tutaj nie do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin. Jeśli się to komuś nie podoba, to może iść zaraz na druty. Jeśli są w transporcie Żydzi, to mają prawo żyć nie dłużej, niż dwa tygodnie, księża miesiąc, reszta trzy miesiące
Bolesław Bicz, jeden z pomocników Wiejowskiego
Po bliższym zapoznaniu się z więźniami postanowiliśmy dopomóc im w ucieczce, co było wówczas możliwe, ponieważ obóz nie był jeszcze ogrodzony i nie było dostatecznej ilości straży. Na propozycję tę zgodził się więzień Tadeusz Wiejowski rodem z tarnowskiego. W sobotę dnia 6-go lipca 1940 roku wszedł on do naszej izby na bloku 15-m, przebrał się w robocze ubranie pracującego ze mną Józefa Patka, założył sobie opaskę, jaką nosiliśmy jako robotnicy cywilni i około godziny 10-ej wyszedł wraz z nami bocznym wyjściem, od strony krematorium, w kierunku stacji kolejowej w Oświęcimiu.