Zawsze mi się wydawało, że umówienie się na rozmowę z tak zajętym człowiekiem jakim jest Rafał Sonik, zajmie co najmniej parę tygodni. Tymczasem zajęło tylko parę dni. Na spotkanie umawiamy się wieczorem. Zastanawiam się, czy po całym dniu będzie miał siłę, żeby skoncentrować się na dłuższej rozmowie, całkiem jakbym zapomniała, że piekło Dakaru to jego 'dom'. Do hotelu Mariott, w którym zatrzymuje się w Warszawie, wchodzi pewnym krokiem, niosąc w ręku kilka pakunków. Uśmiechnięty, wita się ze mną energicznie. Podczas rozmowy układa rzeczy wokół siebie, strzepuje drobne okruszki z hotelowej sofy. Widać, że lubi ład.
Jak jest Rafał Sonik? Jest wypadkową różnych nienormalności.
Kończył Pan Nowodworek – tę samą szkołę średnią, którą skończył mój tata. Koszmary z nią związane śnią mu się do dzisiaj, podobnie jak jego kolegom. Panu również?
– Nie, zupełnie nie (śmiech). Wręcz przeciwnie. To co się wtedy wydawało koszmarne, zupełnie inaczej wygląda, kiedy patrzy się na to z perspektywy. Do tego stopnia, że co kilka lat urządzam małą rocznicę matury, na którą przychodzą profesorowie, którzy mnie uczyli. Jest miło, sympatycznie i wesoło, chociaż to, co się wtedy działo, momentami nielekko się przyjmowało. Myślę też, że wtedy to były inne czasy. Poza tym ja generalnie mam zasadę, według której przechowuję tylko dobre wspomnienia. To mnie odciąża w wielu różnych sytuacjach.
Odciąża?
Przechowywanie złych wspomnień w moim przekonaniu jest obciążające.
Obciążające czym?
Miałem i mam dobre życie. A skoro miałem i mam, to pewnie tak będzie dalej. Czyli przechowywanie złych wspomnień jest obciążające dla poczucia szczęścia po prostu.
Wie Pan, rzadko się słyszy coś takiego – odnoszę to do rozmów z ludźmi w ogóle – żeby ktoś mówił o sobie, że ma fajne życie.
Naprawdę?
Tak
To znaczy, że powinni zmienić oprogramowanie
A czy to nie jest tak, że życie jest po prostu trudne?
Jeśli jest się nieuleczalnie chorym, to tak, zgadzam się, jest trudne. Ale dopóki się nie choruje, to dlaczego życie miałoby być ciężkie?
Ponieważ to sprawczość daje ludziom poczucie szczęścia, a zdecydowana większość ludzi jej nie posiada. Jej brak powoduje, że nie pokonują życiowych trudności, więc życie postrzegają w kategorii trudu.
Rozumiem to… Chociaż z drugiej strony, każdy z nas ma jakąś szufladę w tej szafie życia, którą, jeśli dobrze urządzi, umości, dokładając do tego starań, to nie powinien mieć poczucia, że jest źle. Wie Pani, jest taki dowcip o Żydzie, który przychodzi do Rabiego i opowiada mu o tym, że jest mu bardzo ciężko, ponieważ mieszka w jednym pomieszczeniu z żoną, piątką dzieci i teściową. Więc Rabi daje mu radę, żeby przygarnął kurę. To jednak nie poprawia sytuacji, podobnie jak kolejne zwierzęta, które dołączają do domu. W końcu Józek przychodzi do Rabiego, mówiąc, że nie wytrzyma z całą tą hałastrą. Więc Rabi daje mu radę, aby pozbył się wszystkich zwierząt. Na drugi dzień Józek przychodzi do Rabiego, mówiąc, że w końcu jest szczęśliwym człowiekiem. To jest właśnie zmiana perspektywy.
Chciałabym jeszcze wrócić do tej Pana szuflady…
Oj, jest wygodna, wymoszczona, bardzo przyjemna. Wszystkie problemy są mniej więcej takie, jak ten pyłek na moim swetrze tutaj.
Chyba Panu nie wierzę…
Dlaczego?
Bo nie znam ludzi, którzy nie mają problemów…
Ale ja nie powiedziałem, że ich nie mam. Jak się Pani przyjrzy, to tych pyłków mam na sobie całkiem sporo, o na przykład ten tutaj…
Ale on jest malutki…
A to jest kwestia perspektywy.
No właśnie, a jaka jest Pana perspektywa?
Szczęśliwie się złożyło, że pojechałem na Dakar, bo przeszedłem przez takie piekło raz, drugi czy piąty, że wiem, że teraz mało rzeczy jest w stanie mnie powalić. W sensie – złamać moje morale czy moją psychikę, czy mnie przygnębić. Bo to, co może mnie przygnębić, to dziecko nieuleczalnie chore na nowotwór. Przygnębia mnie śmierć przyjaciela, z którym byłem bardzo blisko, a który odchodzi w ciągu kilku tygodni i wiem już, że nigdy nie zobaczę ani jego, ani ciepła w jego oczach. Ale problemy które my, jako zdrowi ludzie, mamy na co dzień do pokonania? Co to w ogóle za sprawa…
Zastanawiam się, czy łatwo przyjąć Pana perspektywę. Pan mówi o emocjach, Pan je czuje i Pan je potrafi nie tylko dostrzegać, ale też nazywać. Jak rozumiem, też zatrzymać się. Natomiast zdecydowana większość, po prostu jest skupiona na dniu powszednim, na tym, że mają problem, którego nie są w stanie przeskoczyć. Obojętnie czego on dotyczy.
Z perspektywy dnia powszedniego, tu i teraz, to co przydarzyło mi się na Dakarze, było tragedią. 30 osób pracowało przez rok, media, sponsor, i tak dalej. Tragedia. No i co? Miałem stać i płakać? Gdyby tak się stało, mój zespół doszedłby do wniosku, że dla takiego gościa nie warto przez następny rok, dwa czy dziesięć, wysilać się. To byłaby pierwsza reakcja
w łańcuchu.
Co Pan wtedy czuł?
Zawód. Jakiś rodzaj bezsilności również. Siedziałem na beczce odwróconej do góry dnem, czekałem na przejeżdżające pojazdy i zastanawiałem się, czy któryś zabierze mnie na hol. To był jednak środek gór, 4500 m n.p.m., do mety było 120 km i właśnie zaczęła się burza. Na tej wysokości mało kto myśli o czymś innym niż przetrwanie. Miałem czas, żeby oswoić się z myślą, że prawdopodobnie dalej już w tym rajdzie nie pojadę…drugi raz w życiu.
Długo zajmuje Panu oswajanie się z porażką?
Kilka godzin, może kilkanaście… Najdłużej w ostatnich kilku latach zajęło mi oswajanie się z twierdzeniem pewnej znanej w Polsce osoby, która zapytała mnie, czy wiem, czym się różni Dakar od wspinaczki na najwyższe szczyty świata. Przypuszczałem, że wiem, ale zapytałem. Dowiedziałem się, że kiedy ja jadąc w Dakarze jestem już na mecie, ktoś kto się wspina, będąc na szczycie, jest dopiero w połowie drogi. Musi jeszcze zejść, a zejście z reguły jest trudniejsze i bardziej ryzykowne niż wejście. Bo jest już zdekoncentrowany i zmęczony. Tydzień zajęło mi oswojenie się z tym, że jest coś, co jest o tyle trudniejsze od Dakaru. Po tygodniu, a byłem mocno poruszony tym odkryciem różnicy, wpadłem na najprostszą z możliwych myśli. Zapytałem tę osobę, czy wie na czym polega przejechane Dakaru, a zwyciężenie go. Wtedy się wyrównało. I było jeden do jednego.
A co potem, kiedy już się Pan z tą myślą o porażce oswoi?
Odzyskuję stan równowagi i optymizmu.
To takie proste?
Tak.
A jak się Pan tego nauczył?
Metodą bolesnych prób i doświadczeń. Jestem introwertykiem, więc mnóstwo rzeczy przenika do mnie głęboko i potrafi zranić. Mówiąc wprost, na introwertyku nie widać, ale różne rzeczy go ranią. Jest smutny, przestraszony, dotknięty, i tak dalej. Więc po iluś takich sytuacjach, doszedłem do wniosku, że jeśli pozwolę na to, żeby to się działo w sposób niezarządzany przeze mnie, to być może któregoś takiego uderzenia nie wytrzymam. Doszedłem do wniosku, że rozum, dzięki swojej konstrukcji, powinien wziąć górę. Ja rzadko mówię nie, ale często mówię ‘aha…’
Jakby Pan przyjmował do wiadomości…
Tak, ale nie na żywo.
Czy to jest taki czas, który Pan sobie daje na przemyślenie?
Tak. ‘Time out”.
To dość rzadkie
Nie wiem, nie konfrontuję tego z innymi ludźmi. Ale kiedy inni zgłaszają się do mnie z jakimiś problemami, to często rekomenduję ‘time out’. A później myślę i daję wskazówki, w którą stronę w myśleniu ten ktoś powinien dalej pójść. I potem zdarza się, że one są celne. Mam taką prywatną teorię, że jedynym pozytywem starości jest fakt, że się rzadziej mylimy.
Ja bym powiedziała, że nie tyle starości co dojrzałości.
Okej, może z mojej strony to odrobina kokieterii
Myślę też, że jesteśmy bardziej ostrożni
Nie wiem. Nie polemizuję z tym. Uniwersalizuję. Ale żeby się nie mylić, trzeba odczekać. Moje doświadczenie jest takie, że to co myślę na gorąco jest radykalnie inne od tego, co było wynikiem przemyślenia na chłodno.
Tak, bo jest pozbawione emocji
Jeśli tak jest, to warto wziąć głęboki oddech i powiedzieć sobie „poczekajmy do jutra”.
Pan mówi to z perspektywy swojego doświadczenia i w biznesie, i w życiu. Nie wiem czy ludzie tak myślą i czy dają sobie ten czas. Ale chciałam Pana zapytać o porażkę, która najwięcej Pana nauczyła?
Wie Pani, nie sama porażka. Porażka sama w sobie byłaby ułomną, niepełną lekcją. Pełna lekcja jest wtedy, kiedy ponosimy porażkę, wyciągamy z niej wnioski, idziemy za tymi wnioskami i otrzymujemy rezultat. Wtedy dopiero zamyka się cykl. Ostatni kryzys miałem w 2011 roku. Drugiego stycznia uległem wypadkowi. I wtedy okazało się, że z tym wypadkiem zawala się też wiele innych rzeczy, różnych rzeczy. Zajęło mi prawie siedem miesięcy, żeby dojść do stanu równowagi. Po drodze było kiepsko, bardzo kiepsko. Bardzo pomogli mi przyjaciele. Nie wszyscy. Tylko trzech, czterech najbliższych przyjaciół, którzy widząc co się dzieje, troszczyli się o mnie. Przyjeżdżali, rozmawiali… Wyciągali mnie z tej niedobrej orbity, bo faktycznie byłem w dużym życiowym kłopocie. Wszystko widziałem w czarnych kolorach. Ale jak już ‘kliknęło’ po tych paru miesiącach, to kliknęło na dobre. Najpierw odwróciła się tendencja w moim myśleniu. A później we wszystkich dziedzinach. Dosłownie we wszystkich. Później już działałem z taką determinacją, że nigdy wcześniej nie miałem takiej siły. Od tamtej pory, we wszystkich dziedzinach, osiągnąłem większy sukces niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego mówię, że ważne jest doświadczenie całego cyklu.
Tak Pan interpretuje to, co się stało. Jak Pan to sobie tłumaczy?
Przebiłem szklany sufit świadomości. Nic więcej. Poczucie szczęścia zależy od tego jak podchodzimy do życia. Trywializując, mam wielu znajomych, którzy mają wszelkie atrybuty szczęścia i wcale nie są szczęśliwi. Żadne materialne atrybuty, nie dają, ani nie gwarantują poczucia szczęścia. Syntetyzując, szczęście faktycznie jest w nas, albo go nie ma.
A czy to nie jest tak, że w życiu doświadczamy tylko momentów, kiedy jesteśmy szczęśliwi?
Oczywiście poczucie siły w życiu, wynikające z kolei z poczucia szczęścia, faluje. Ale albo jesteśmy w tej sinusoidzie szczęścia powyżej zera, albo w okolicach zera, albo poniżej. Jestem głęboko, wewnętrznie przekonany, że to zależy od nas, a nie od tego ile mamy.
To wymaga pracy nad sobą
Niewątpliwie, ale po co jesteśmy tu, na Ziemi? Po to, żeby się rozwijać. Jak śpiewa Kuba Sienkiewicz – raz dany ci czas, ani on twój ani czyj. Wie Pani co mówią ludzie, którzy umierają? Że nie żałują tego, że coś zrobili, ale tego, że nie zrealizowali swoich marzeń. To w życiu, co dobrego nam się przydarzyło, jest naszym fundamentem. A to, co złe, jest jedynie lekcją.
To tato nauczył Pana sportu?
Tak, ale to było atawistyczne. Tato się wychował w ruchu i jego cały świat był ruchem. Zawsze był aktywny. Kiedy wracał z pracy, nie zakładał bamboszy i nie oglądał meczu, tylko na następne cztery godziny szedł grać w tenisa stołowego. Mama się wściekała, ale tata uważał, że to jest taka sama część życia jak spanie czy jedzenie. I dzięki takiemu podejściu zaszczepił mi sport.
Czego jeszcze tato Pana nauczył?
…Tego, że trzeba wierzyć w to, że się nie przegra. Trzeba tak długo próbować zwyciężyć, aż się w końcu uda. Pamiętam, że wyzywał na pojedynki tenisowe zawsze młodszych i zawsze lepszych od siebie. Ale była jedna rzecz, o której oni nie wiedzieli. Przynajmniej na początku. On, o dziwo, miał lepszą od nich kondycję. Więc zastrzegał sobie, że jeśli przegra, to tu i teraz ma prawo do rewanżu. I wtedy, na koniec, zawsze się okazywało, że ten młodszy kondycyjnie nie wytrzymywał. A tato mógł biegać dalej. Wtedy zrozumiałem, że on po prostu ma taką konstrukcję, a ja to mam po nim. To znaczy, że jestem zmęczony bardziej na początku, mogę mieć kryzys jeden, drugi, trzeci, ale jeśli przejdę głową i determinacją ten początek i przetrwam te kryzysy, to później prędzej tamci padną niż ja. Kimkolwiek by nie byli.
To się sprawdza na każdej płaszczyźnie?
Na każdej.
Powiedział Pan, że kłady dają taką wolność jaką mają kowboje.
No tak, bo kład, to współczesny koń.
Ale kowboje są samotnikami.
My też jesteśmy samotnikami. Większość walki na kładzie stoczyłem sam i w samotności.
A co jest Pana kładem w biznesie?
Kreacja! Mnie kompletnie nie interesuje biznes, który nie kreuje niczego. I to nie o to chodzi, że ja wybrzydzam. Tylko opowiadam Pani o moich cechach. Na przykład, mam wspólników w firmie farmaceutycznej, którzy bardzo dobrze tą firmą zarządzają. Ale ja bym nie mógł być na ich miejscu, bo to mnie kompletnie nie rajcuje. Mnie podniecałoby to, gdyby ten hotel trzeba było na przykład zburzyć i postawić coś zupełnie innego. To jest dla mnie! Tak zrobiłem wiele projektów, co najmniej dwieście, polegających na tym, że w miejsce czegoś co było zbankrutowane, budowałem coś nowego.
Czyli kreacja jako wymyślanie nowych rozwiązań…
Kreacja jako zamienianie czegoś bezwartościowego, w coś wartościowego. To jest dla mnie inspirujące.
Charakterologicznie jest Pan po mamie czy po tacie?
I po mamie i po tacie. Mama jest wrażliwa, a tata twardy. Ja jestem zodiakalnym bliźniakiem. Mam miękkie serce więc muszę mieć twardą dupę.
A w jakich sprawach Pan nie żartuje?
W lojalności, uczciwości i uczciwej pracy. Z tego nigdy nie żartuję. W ogóle Karolina uważa (partnerka R. Sonika – przyp.red.), że nie mam skłonności do żartów, że nie jestem śmieszny. Prawdopodobnie tak jest.
Ale to jest to samo co poczucie humoru?
Nie wiem, nie mam pojęcia…
A ma Pan dystans do siebie?
W większości sytuacji tak, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że zawsze. Bywa, że nie mam. Nie lubię, kiedy robi się żarty z rzeczy poważnych, na przykład z Ojczyzny.
Bo to pryncypia.
Tak, w tych kwestiach, jestem na tyle pryncypialny, że żarty z tego są dla mnie absolutnie nie na miejscu.
Czym jest dla Pana normalność?
Nie ma normalności. To jest wypadkowa różnych nienormalności.
A co jest dla Pana bazą w życiu?
Historia tego co w życiu zrobiłem i przyjaźń.
To jest baza?
Tak.
I to daje Panu…? Bo przyjaźń rozumiem.
To co w życiu zrobiłem daje mi prawo do tego, żeby stanąć oko w oko z niektórymi ludźmi i powiedzieć im, co o nich myślę. Bo ja bym nigdy i za nic nie manipulował umysłami moich współbraci. Bo to cyniczne.
Nie lubi Pan cynizmu
Nienawidzę. Cynizm musi służyć jakiemuś wyższemu celowi, a i tak jest trucizną. Wie Pani, że czasem odrobina trucizny jest niezbędna, ale ten wyższy cel musi być pewny. Pewny, pewny jak dwa razy dwa.
Za co się Pan nie lubi?
Na przykład za to, że czasem jestem zbyt delikatny kiedy trzeba okazać się twardoskórym. Ludzie proszą mnie o różne rzeczy, a ja bardzo rzadko umiem powiedzieć ‘nie’. Czasem ‘nie’ trzeba powiedzieć szybko, jasno i klarownie, bo to wyjaśnia sprawę. Bo tak powiedziane ‘nie’, nie powoduje zawodu u drugiej osoby. Ja tego nie potrafię, co powoduje mniejszą lub większa litanię spraw, które dodatkowo mam na swojej głowie. To naprawdę obniża mój wewnętrzny rating – mówię bez kitu i kokieterii.
Ma Pan wady?
Rozliczne! Spóźniam się na przykład. Wiem kiedy sprawa jest naprawdę ważna i wtedy potrafię się zmobilizować. Chociaż zasadniczo jestem punktualny. Podziwiam natomiast organizację tych, którzy się nigdy nie spóźniają. Moje spóźnianie jest pochodną tego, że nie potrafię mówić nie…
Ale też dużo Pan od siebie wymaga…
Żeby wymagać od innych, najpierw trzeba wymagać od siebie
No dobrze, to jakie Pan ma jeszcze wady?
- … (westchnienie) Nie wyobrażam sobie robić czegoś co jest powtarzalne, bo jak powiedziałem wcześniej, człowiek jest po to, żeby się rozwijać. No więc robię różne rzeczy i ciągle zastanawiam się, jak zrobić je lepiej, bardziej i tak dalej. To jest wada, dlatego że dochodzę do absurdu, do sytuacji w której wszystko robię na maxa. ‘Second best’ nie istnieje. To nie jest pedanteria. To jest rodzaj uzależnienia od maksymalizmu. Ekstremizuję sytuacje, co powoduje, że guma w różnych miejscach jest ponaciągana do granic możliwości.
A czym Panu można zrobić przyjemność?
Uśmiechem…i życzliwością. Czyli najbardziej elementarnymi rzeczami, którymi się komuś robi przyjemność.
Ja nie jestem wrogo nastawiony do kogokolwiek. Opieprzam ludzi permanentnie. Ale nie dlatego, że mam w tym przyjemność, tylko dlatego, żeby nauczyli się różnych rzeczy. Żeby byli lepsi. Ja nie jestem ich wrogiem. O ile pamiętam, nie wyrzuciłem z pracy nikogo przez 30 lat ze złości. Więc jak ktoś mi mówi, że ludzie się mnie boją, to ja tego nie rozumiem. Naprawdę uczciwie mówię, że nie rozumiem. Bo bać się należy kary.
Myślę, że ludzie się boją Pana złości.
Ale to byłoby sensowne, gdybym z powodu złości odebrał komuś pracę lub pensję, a ja tego nie zrobiłem.
Co jest wartością w życiu? Bo jak Pan powiedział o tym uśmiechu, to miałam skojarzenie…
Bo uśmiech to jest okno duszy!
Tak, ale też często najprostsze rzeczy są najbardziej wartościowe, na przykład ciepło ognia w kominku, czyjaś obecność obok…
Nie mówię o tym często, ale dla mnie niesamowite jest to, że Karolina przed moim przyjściem do domu potrafi zapalić świece, które dają taką namiastkę domowego ogniska. Kiedyś kobiety paliły ogień w jaskiniach, a teraz palą świeczki.
Co jeszcze Pana ujmuje?
Taki rodzaj dbałości, która nie musi być praco-czaso-poto-chłonna, takie proste objawy dbałości. Na przykład wczoraj ujęło mnie to, że na szafce nocnej Karolina postawiła mi butelkę wody mineralnej.
Takie drobne rzeczy?
Tak, bo takie są najfajniejsze.
Zaskakuje mnie to co Pan mówi, ale w sumie życie składa się z drobnych rzeczy …
Wie Pani, przed Świętami, Karolina zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy znajdę czas, by ubrać z dziećmi choinkę. Ktoś tę choinkę wcześniej przyniósł, Karolina przygotowała ozdoby i proszę zauważyć, że to jest fantastyczna sytuacja. To jest przykład jednej z najpiękniejszej sytuacji, w której ktoś coś od siebie dał, więc aż nie wypada powiedzieć nie. Natomiast gdyby było tak, że zadzwoniłaby moja kobieta z pretensjami, że nie kupiłem choinki, a w ogóle to dekoracje są w garażu, no i dzieci czekają – to ja bym tego nie zrobił. I nie dlatego, że mi się nie chce, tylko dlatego, że ten ktoś sam od siebie nic nie dał. Choćby gestu, zachęty, uśmiechu. Dla mnie zachęta i inspiracja są szczęściem, bo wtedy nie potrzebuję szukać argumentu, dla którego miałbym tego nie zrobić.